poniedziałek, 15 lutego 2016

Śmiertelna myśl, wersja poprawiona - rozdział 1!

Z serii: tak, żeby wstawić i poznać opinię niektórych osób, o ile jakaś się tu pojawi. Obecnie stoję na rozdziale 4.


Podkład muzyczny w postaci jednego z najsłynniejszych utworów rockowego zespołu ACDC, jakim jest oczywiście „Highway to hell” wydawałby się idealnym w obecnej sytuacji, gdyby tylko formalności po śmierci były na tyle proste, że już po zgonie niewinną duszyczkę można by wysłać do odpowiedniego miejsca, w którym to spędziłaby resztę swojej wieczności.
Tyle że życie wcale nie jest takie proste.
– Nie żyje.
Głos Ally, mojej wspólniczki, wydawał się odbijać od ścian mieszkania pomalowanego na śnieżnobiały kolor, który przywodził mi na myśl chłód i odosobnienie, a jednocześnie szpital i dziwny, specyficzny zapach, jaki w nim zazwyczaj panował.
– Świetnie – mruknęłam do siebie, odgarniając jeden z niesfornych kosmyków włosów za ucho. – Kolejny trup do kolekcji.
Zimny powiew wiatru wkradł się do pomieszczenia przez uchylone okno, owiewając mnie i przenikając przez cienki materiał ulubionej, czarnej bluzy do skóry pod niej ukrytą. Przez chwilę czułam się tak, jakby ten podmuch chciał pogłaskać mnie czule po ramieniu niczym stary, dobry przyjaciel. Uczucie to jednak zniknęło tak szybko, jak się pojawiło.
Gwiazdy na niebie wydawały się dziś trochę przyćmione blaskiem księżyca w pełni, który to oświetlał mężczyznę około czterdziestki z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu zmieszanego z zaskoczeniem oraz kałużę krwi obok niego, która wydawała się być teraz raczej w kolorze srebra. Kasztanowe włosy denata znaczyły paski siwizny, przygasłe, niebieskie oczy wpatrywały się tępo przed siebie, jakby niemo wołając o ratunek, zakrwawiona, śnieżnobiała niegdyś koszula rozdarła się w chwili pchnięcia noża przez zabójcę.
Wpatrywałam się w trupa przez dłuższą chwilę, jakbym chciała zapamiętać rysy jego twarzy. Zmarszczki, jakie mogłam zauważyć wokół oczu, krzaczaste brwi, przywodzące na myśl włochate gąsienice, duży nos, jeszcze zaczerwieniony po wieczornym winie, wąskie usta zaciśnięte w kreskę, kwadratową szczękę. Nie wiedziałam, dlaczego to robiłam, skoro nie to należało do moich obowiązków. Potrząsnęłam więc głową, próbując wyrzucić z siebie obraz mężczyzny zapisanego gdzieś w najdalszych zakątkach mojego mózgu i wróciłam do świata żywych. Albo raczej półżywych. Nie to, żebym była zombie, albo coś w tym stylu. Chociaż nie. Byłam „czymś w tym stylu”.  Właściwie to kimś, w tym stylu.
– Naznacz go – rozkazałam mocnym, nieco władczym tonem głosu Ally, kucając przy nieboszczyku i sięgając do czarnej, skórzanej torebeczki wielkości paczki chusteczek higienicznych zamontowanej przy pasie. Niemal natychmiast wyczułam zimno umieszczonej w niej strzykawki.
Szybkie ukąszenie na przegubie i gotowe.
– Teraz tylko dostarczyć go do Salidie – westchnęłam cicho. Zbliżyłam błyszczącą metalem igłę do odsłoniętej piersi mężczyzny. Tej, w której to znajdowało się serce, które zresztą przestało bić już jakiś czas temu. Czułam, jak przebiła ona skórę, wbijając się głębiej w poszukiwaniu cennego narządu. W końcu mogłam ją zatrzymać i pociągnąć za tłok, napełniając strzykawkę. Wiedziałam, że wymierzyłam idealnie. Miałam przecież wprawę w nakłuwaniu serca w jego najsłabszym miejscu, którego nie znał i nie mógł poznać żaden człowiek .
Schowałam strzykawkę z powrotem do mojej torebeczki zamocowanej przy pasku i podniosłam się. Następnie wcisnęłam jeden z kilku przycisków umieszczonych na bransoletce, którą to nosiłam na lewym nadgarstku. Była dość ciężka, przez co chwilami przypominała mi kajdanki. Po chwili usłyszałam za mną ruch powietrza. Odwróciłam się, napotykając swoje odbicie w metalowym pudle, które właśnie rozwarło przede mną paszczę, chcąc pożreć mnie jak najszybciej. Nie ociągałam się. Ruszyłam w stronę windy, wiedząc, że Ally podążała za mną.
Panel z przyciskami w windzie wydawał się już na mnie czekać. Złapałam się na tym, że przez chwilę widziałam w nim podobieństwo do Darth’a Vader’a z Gwiezdnych Wojen. Wcisnęłam guzik z widniejącą na nim literą „S”. Drzwi zasunęły się prawie bezszelestnie. Maszyna zaczęła zjeżdżać na dół.
Czy to właśnie ten moment, kiedy powinnam spojrzeć prosto w oczy widowni i powiedzieć coś w stylu „och, nie zauważyłam was” z uroczym, ale i wymuszonym uśmiechem?
Cóż. Wypadałoby się przedstawić.
Nazywają mnie Lucy. Nie przywiązałam się do swojego imienia w jakiś szczególny sposób, dlatego też nie mogę powiedzieć, że je kocham, ale też nie mogę stwierdzić, że go nie lubię. Mam szesnaście lat, ale bez wątpienia czuję się tak, jakbym była starsza. Jeśli chodzi o wygląd, to nie uważam się za szczególnie ładną, ale nie jestem też typem dziewczyny, na widok której dzieciaki zaczynają porównywać mnie do dość popularnej Meduzy z mitologii greckiej. Długie do łopatek białe włosy z czarnymi końcówkami mogą wydawać się straszne, jednak lubię je. Są naturalne i w jakiś sposób mam wrażenie, że mają pokazywać innym moją odmienność. Fiołkowe oczy okalane długimi rzęsami bez wątpienia odzwierciedlają moje nastawienie do świata i innych ludzi, blada twarz czasem przypomina odcień skóry trupa, na której to tle wyróżniają się malinowe usta. Moje ciało uznałabym za zgrabne i szczupłe, jednak nie na tyle, aby mogło ono być wzorem dla modelek. Co jakiś czas chudnę na tyle, aby czuć się z tym źle. Potem jem tyle, ile tylko mogę, wracając do normalnej wagi, jednak nawet wtedy mam wrażenie, że powinnam ważyć nieco więcej.
Współpracuję z Ally, która jest około dwudziestocentymetrowym wężem. Jej lśniące czernią łuski najlepiej jest podziwiać w świetle lampki nocnej, kiedy wyleguje się pod nią, marząc o towarzyszu, którego byłaby zdolna pokochać. Naczytała się za dużo romansów, kiedy jej nie pilnowałam. Moją drugą towarzyszką jest Sally, ale… cóż, o Sally można by mówić długo. Sally to Sally.
Czym się zajmuję? Jestem Śmiercią. Dokładniej jej wnuczką. Kiedyś przejmę jej stanowisko i będę ganiała z kosą po łąkach pełnych kwiatuszków, obcinając głowy uroczym zajączkom i sarenkom. Krew będzie się lała strumieniami, a ja zacznę ubierać się w zbyt duże na mnie czarne szaty, żeby zasłonić swoją twarz i ukryć tożsamość. Bardzo optymistyczna wersja.
Rzecz jasna praca jako Śmierć wyglądała całkiem inaczej. Nie było krwi, nie było brudzenia sobie rączek. Raczej czyste formalności związane z dostarczeniem duszyczki do czegoś w rodzaju poczekalni – Salidie. Mogły tam poczytać aktualne wiadomości w gazetach, napić się wody z tych wielkich baniaków, pograć w karty z Sally, mistrzynią gry w makao w całych zaświatach czy też porozmawiać o tym, jak to fajnie im się umierało. Żartuję. Kocham ironię. Pozwala mi się wyżyć emocjonalnie w sposób, którego niektórzy nie potrafią zauważyć.
Wracając jednak: cała filozofia takiej pracy polegała na tym, aby umieć wycelować w specjalne miejsce serca, gdzie znajdowała się ludzka dusza i zadbać o to, aby dostała się ona do Salidie. Następnie należało wykonać kolejne etapy, które to miały doprowadzić nieboszczyka przed Sąd Ostateczny, na którym rozstrzygały się losy jego wieczności. Potem mogłam wyskoczyć na dobre naleśniki czy coś w tym stylu. Podsumowując więc: była to całkiem przyjemna robota. Tym bardziej, że byłam do niej wręcz stworzona.
Właśnie wracałam z etapu pierwszego mojej pracy, który to nazywano duszeniem. Nie, nie chodziło tutaj o to, aby udusić kandydata na trupa. Nie wiem, kto wymyślał te wszystkie nazwy w Salidie, ale nagrody za to na pewno nie dostanie.
Przez chwilę próbowałam wsłuchać się w melodię płynącą z głośników windy, umieszczonych w jej rogach. Tkwiły już tutaj jakiś czas, ale wciąż wyglądały na nienaruszone. W końcu windą nie poruszało się wiele osób, a jeszcze mniej wandali, chcących wykraść lub zniszczyć takie cudeńka.
Najnowszy kawałek od Hell Forever wcale nie umilał mi podróży windą. Jazgoty w stylu „Umrzyj, umrzyj, w piekle jest cool, umrzyj, umrzyj, wyrusz z nami w bój” nie poruszały mojego serca swoją treścią i przekazem. Kiedyś zastanawiałam się, jak dużo Lucyfer musiał zapłacić, żeby ich piosenki puszczać w tej stalowej maszynie od blisko dwudziestu siedmiu lat. Takim właśnie sposobem znałam blisko osiemdziesiąt procent ich debiutanckich albumów na pamięć. Moim ulubionym był chyba „Dobrymi alkoholami jest piekło wybrukowane”.
Drzwi windy rozsunęły się wreszcie po paru minutach moich rozmyślań. Ally chyba mówiła coś do mnie przez całą drogę, bo teraz patrzyła na mnie swoimi paciorkowatymi oczyma tak, jakby oczekiwała odpowiedzi. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, co powinnam zrobić. Dlatego też po prostu uśmiechnęłam się do niej najbardziej niewinnie, jak mogła zrobić to osoba, która przed chwilą zamknęła w strzykawce duszę człowieka tak, jakby wyciskała dżem z pączka. Najwyraźniej domyśliła się, że znów pogrążyłam się w swoich myślach, bo tylko odwróciła wzrok, wlepiając go w obraz rozpościerającego się przed nami Salidie.
Szarość wydawała się uderzać w oczy całą swoją okazałością, zupełnie jakby była olbrzymim oceanem, który z każdą falą atakował coraz mocniej. Zawzięty żywioł pochłonął w tym przypadku wszystko, tworząc krainę przywodzącą na myśl codzienność i rutynę. Szare domy rysowały się delikatnie na szarym, zachmurzonym niebie, szarą drogę przecinali sporadycznie szarzy ludzie, a właściwie ich zbłąkane duszyczki, spieszące do swoich mieszkań, aby zdążyć przez szarym zachodem słońca, który nie był nawet w jednej tysięcznej tak piękny, jak ten na ziemi. Chwilami miałam tego wszystkiego dosyć. Brak żywych barw uderzał we mnie, chciał walczyć i zwyciężyć z tym, że mieszkałam tutaj praktycznie od zawsze. Przegrywał jednak za każdym razem. Pocieszałam się myślą feerii kolorów na ziemi, które mogłam podziwiać raz za jakiś czas.
Ruszyłam przed siebie szybkim, miarowym tempem w stronę wielkiego budynku, jakim była siedziba Śmierci oraz Sądu Ostatecznego oraz mój dom. Zdołałam usłyszeć jeszcze, jak winda cicho zniknęła za moimi plecami. Wzięłam głęboki oddech, wdychając nieco wilgotne, miejscowe powietrze. Niemal od razu uświadomiłam sobie, że zapowiadało się na deszcz. Znałam to miejsce aż za dobrze. Czasem wydawało mi się, że było ono częścią mnie, a ja byłam częścią jego.
Przy dużych, dwuskrzydłowych drzwiach pomalowanych na lśniący, czarny kolor ze dwa lata temu stał Thomas. Strażnik, który zastępował Gregora od jakichś trzech dni. Podobno ten drugi wziął wolne ze względu na dziecko. W siedzibie Śmierci raz za czas dało się słyszeć plotki na jego temat. Na przykład to, że jego żona go zostawiła na dłuższy czas i wróciła krótko przed porodem. Inni uważali wybrankę Gregora za zwariowaną kobietę, która nie potrafiła już myśleć jasno. Cóż, wszystko, co inne, wydawało się być ciekawe.
Uwielbiałam Salidie. Podobał mi się niezmącony spokój, który chwilami wydawał się głaskać dachy domów chmurami widniejącymi na niebie tak, jakby właśnie pieścił malutkiego kociaka. Rutyna i codzienność nie przeszkadzały mi. Brak żywych kolorów, emocji, głębokich więzi pomiędzy ludźmi… Tak, tego chciałam. Faktem było, że raz za czas musiałam odetchnąć i chociaż chwilę popodziwiać piękno panujące na ziemi, jednak nie chciałabym opuszczać tego miejsca. Stało się dla mnie domem, którego pragnęłam. Spokojnym i cichym, gdzie zawsze ktoś na mnie czekał. Czułam się tutaj ważna. Czułam się tutaj tak, jakbym dzierżyła w moich dłoniach jakiegoś rodzaju władzę. Czułam się tutaj dobrze.
Minęłam Thomasa w drzwiach bez słowa, napotykając jednak jego przelotne spojrzenie w moją stroną. Chciał chyba sprawdzić, w jakim humorze byłam dzisiaj. Szkoda, że pojęcie „humor” przestało mieć dla mnie znaczenie już wieki, wieki temu.
Zaraz po przekroczeniu drzwi uderzyły we mnie przyjemne zimno i charakterystyczny, delikatny zapach magnolii. Szary kolor ścian nie stanowił dla mnie czegoś nowego, od razu poczułam się jak w domu, w którym w końcu byłam. Ruszyłam korytarzem w głąb budynku. Miałam wrażenie, że znałam go na pamięć. Mogłam dotrzeć do każdego pomieszczenia z zamkniętymi oczyma. Wiedziałam, które ściany znaczyły plamy lub blizny czasu, a które lśniły wręcz nowością. Potrafiłabym pokazać, gdzie od dawna zalegał kurz, którego nikt nie miał ochoty ścierać, jakby tworzył swoją własną, niepojętą sztukę.
Minęło parę minut, zanim trafiłam wreszcie do mojego pokoju. Jasnoszary kolor współpracował z amarantową powierzchnią jednej ze ścian, jasne meble ustawiono po prawej stronie od drzwi, wielkie, czarne łóżko z kolei po lewej. Białe poduszki walały się po nim, jakby dopiero co przeszły przez tornado. No tak, zapomniałam je wcześniej poukładać. Półki zamontowane na ścianach zapełniały książki. Głównie romanse, które podkradałam babci. Przez jakiś czas byłam jeszcze w stanie śmiać się z głupoty bohaterów w nich przedstawionych, potem czytanie ich przestało mnie pociągać. W końcu wiedziałam, że główna bohaterka i tak wybierze tego z większym portfelem. Czasem zastanawiałam się nad sprowadzeniem paru egzemplarzy nowych lektur z ziemi, ale rezygnowałam. Karciłam się w myślach za to, że chciałam spędzać czas tak beztrosko, podczas gdy miałam robotę Śmierci do wykonania. Babcia uważała co innego, jednak byłam nieugięta. Miałam już czas na czytanie głupiutkich książek i zakochiwanie się w fikcyjnych bohaterach. Ten czas już minął. Teraz nadeszła pora, aby stawić czoła rzeczywistości. Przypominało mi to z początku bolesne zderzenie ze ścianą.
Pod czarną lampką ustawioną na biurku zauważyłam znajomy kształt, należący do Sally. Jest ona miniaturowym pingwinkiem, którego wysokość liczy nieco ponad dziesięć centymetrów, dzięki czemu świetnie mieści się w kieszeni i paczce żelek. Znam ją, odkąd tylko pamiętam i bez wątpienia nawiązała się między nami silna więź, którą inni być może określiliby mianem przyjaźni. Dla mnie było to coś, czego nie dało się przedstawić słowami. Jej atramentowe piórka błyszczały w sztucznym świetle, paciorkowate, pełne radości oczy zaiskrzyły chyba na mój widok. Już wiedziałam, jak pingwinek zamierzał mnie przywitać.
– Przyniosłaś jakieś żelki? – Usłyszałam słodki, cieniutki głosik Sally, który wydawał się ociekać urokiem osobistym zwierzątka. – Powiedz, że tak! – Jęknęła.
– Mi także miło się widzieć – burknęłam w odpowiedzi. Wyjęłam ze skórzanej torebeczki strzykawkę i ustawiłam ją ostrożnie na biurku. Pingwinek zmierzył igłę swoim wzrokiem, jakby zastanawiał się, czy byłaby ona zjadliwa, po czym zerknął znów na mnie.
– To jak, masz te żelki?
Ally zniknęła z mojego ramienia, na które wpełzła już w windzie i teraz zmierzała w stronę jednej z szuflad biurka. Otworzyła ją zgrabnie końcem ogona, ukazując w niej rząd poukładanych alfabetycznie papierów. Zaczęła szukać odpowiednich dokumentów dla naszego nieboszczyka, podczas gdy ja usiadłam przed Sally, uśmiechając się do niej niewinnie.
– Nie, nie mam żelków – odpowiedziałam w końcu. – Byłam na misji, nie w sklepie. Gdybyś obudziła się wcześniej, wiedziałabyś o tym.
–  Łóżko przyciągało mnie do siebie! – zaczęło tłumaczyć się stworzonko. – Grawitacja nie pomagała! I miałam taki cudowny sen! – piszczała. Miałam ochotę uśmiechnąć się jeszcze szerzej, jednak nie zrobiłam tego.
– Jak zawsze zresztą – westchnęłam, podsumowując wywód Sal o tym, jak to rano ciężko jest zwlec się z łóżka. Z drugiej strony… rozumiałam ją. Chwilami miałam ochotę przespać całe życie. Albo całą śmierć.
Wyciągnęłam z drobnego pudełeczka przy biurku malutkie, czarne ziarenko, które ułożyłam na ziemi i ostrożnie wstrzyknęłam do niego substancję ze strzykawki, jaką była dusza zmarłego w płynie. Powinni zacząć to sprzedawać w sklepach.
Ziarenko zaczęło pęcznieć i rosnąć w miarę upływu czasu. Niszczyło ograniczające je ściany, chcąc dostać się do powietrza oraz światła. Formowało się w kształt człowieka, jakim był trup, nie tak dawno ściągnięty tutaj z ziemi. Jak głosiły dokumenty, które podała mi Ally – Ian Savage. Lat 42, zginął w wyniku wyjątkowo tajemniczego morderstwa.
Świetlisty człowieczek zajaśniał po chwili w całej swojej okazałości, lustrując nas wzrokiem dwóch, ciemnych kul, które były jego oczyma. Patrząc w nie, niektórzy potrafili zatracić się w tej bezdennej pustce i zwariować, gdyż ukazywała ona więcej, niż powinna. Dlatego też niektórzy ludzie tak bardzo bali się duchów i zmarłych.
Ian wydawał się być zdziwiony na mój widok. Wyciągnął w moją stronę rękę i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak z jego ust, zaznaczonych delikatnie przez światło, wydobył się tylko cichy skrzek, jaki mogłoby wydać z siebie nowonarodzone zwierzątko.
Wysiliłam się na najmilszy uśmiech, na jaki tylko było mnie stać i pomachałam przyjacielsko do nowego przybysza w Salidie, wiedząc, że Sally właśnie naśladowała mnie, wciąż bytując na biurku.
– Witamy w Salidie, Ianie – powiedziałam. Mój głos wydał mi się przez chwilę za głośny, jakbym zaraz miała zacząć krzyczeć, dlatego też nieco go przyciszyłam. – Pan pozwoli, że się przedstawię. Lucy. – Skinęłam głową, darując sobie akcje z uściskiem dłoni i innymi takimi. Chyba nie tego spodziewał się mężczyzna, gdyż jego dłoń tkwiła już przede mną, czekając na ten słynny akt przywitania. Zignorowałam go i zgarnęłam część papierów z biurka, przeglądając je mimochodem. Calutki życiorys streszczony na parunastu kartkach był wielką pomocą w mojej pracy. Za każdym razem miałam haczyk na pyskatych i niekulturalnych duszyczek, przypominając im błędy, które to popełnili za życia. Całkiem fajna sprawa, zwłaszcza, jeśli do jednej duszyczki dołączali gratis w postaci jej życiowego partnera. Czasem uwielbiałam zdradzać pikantne szczegóły, uprzedzając tym samym Sąd Ostateczny. Oszczędzałam im tym samym upokorzenia na oczach osobistości ważniejszych ode mnie.
– To jakiś rodzaj nieruchomości? – mruknął niezadowolony Ian, rozglądając się za krzesłem, na którym mógłby spocząć. Poddał się po chwili, wzdychając ciężko i mierząc wzrokiem swoje świetliste ciało, które przypominało skrzącą powierzchnię wody oceanu podczas wschodu słońca.
– Niekoniecznie – odpowiedziałam, szperając w szafkach po raz kolejny. Mogłam przyszykować wszystko wcześniej i udawać idealnie zorganizowaną, ale… czasem lubiłam mały nieporządek i improwizację przy duszach. – To rodzaj chwilowej poczekalni pomiędzy zaświatami.
– Zaświatami? –  Mężczyzna powtórzył za mną niczym echo.
Nie wiedziałam czy cieszyć się, czy raczej zirytować z powodu jego niedowierzenia.
Rozłożyłam na biurku trzy fotografie, które miały już swoje lata i obróciłam je w stronę Iana, wskazując palcem na jedną z nich. Przedstawiała ona rządki luksusowych, kolorowych mieszkań z pięknymi ogrodami, fontannami i basenami. Jednym słowem – obrazowała bogactwo.
– Oto propozycje pańskiego przyszłego życia – wyjaśniłam. – Pierwsza z nich: Niebo. Najczęściej wybierane przez dusze, jednak z najmniejszą ilością mieszkańców. – Wzruszyłam ramionami obojętnie. – Zapewni panu szczęście, spokój i dostatek.
… aby się do niego dostać wystarczy wysłać SMSa pod numer 777 o treści NIEBO, koszt 1,23 zł + VAT, dopowiedziałam sobie w myślach.
Mężczyzna otwierał już usta, aby mi odpowiedzieć, jednak uprzedziłam go.
– Druga z nich to Czyściec. Zapewne słyszałeś o nim – mruknęłam, przenosząc palec na fotografię czarno – białych domków podobnych do tych w Salidie. – Zapewni panu szczęście, spokój i dostatek, podobnie jak Niebo, jednak czas realizacji nieco się wydłuży w zależności od pańskich występków i grzechów, jakie popełnił pan za życia. – Wzruszyłam ramionami.
Ian znów zapragnął wyrazić swoją opinię na temat przedstawionego przed chwilą miejsca, jednak ja nie miałam czasu. Wskazałam na trzecie, podniszczone na brzegach zdjęcie, na którym widniał rząd podniszczonych już chatek, które powoli zaczynał trawić ogień.
– Piekło, propozycja ostatnia – westchnęłam cicho, przysuwając kartkę nieco bliżej do Iana, który niepewnie dotknął jej swoim świetlistym palcem, jakby spodziewał się, że zaraz wytryśnie z niego ocean albo coś w tym stylu. – Najsłuszniejsza kara dla ludzi, którzy nie zadowolili Boga, działając przeciw Niemu – wyjaśniłam. –Nie zapewni ani krztyny spokoju i dostatku, można jednak liczyć tam na dosyć dobrą rozrywkę postaci diabelskiej rywalizacji.
Zamilkłam, odpakowując lizaka schowanego gdzieś w papierach. Ian patrzył na mnie, jakbym właśnie wyjawiła mu wielką tajemnicę żarcia w McDonaldzie, po czym stwierdził, że skoro nie mówiłam nic więcej, teraz było jego szansa na zaistnienie.
– Wybieram, rzecz jasna, opcję pierwszą – stwierdził bez cienia wahania, podsuwając mi pod nosem fotografię Nieba. Miałam ochotę zaśmiać mu się w twarz, mówiąc, że gdyby życie polegało na jasno przedstawionych propozycjach i prostych wyborach, byłoby o wiele łatwiejsze. Zamiast tego jednak powstrzymałam się od spałaszowania truskawkowego lizaka trzymanego w palcach lewej dłoni i zmierzyłam go wzrokiem, od którego mógłby dostać gęsiej skórki, gdyby wciąż był człowiekiem.

– To nie do ciebie należy wybór. – Poinformowałam go, zerkając niedbale na ogromny, czarny zegar nad biurkiem, którego mała wskazówka spieszyła do dwunastki, jakby ścigała się ze swoją starszą siostrą. – O twoim losie zadecyduje Sąd Ostateczny. – Oznajmiłam chłodno. Kiwnęłam głową na drzwi, które za chwilę miały otworzyć się z cichym skrzypieniem zawiasów i ukazać w nich dwójkę strażników. – Przygotuj się na wyrok, Savage.

1 komentarz:

  1. Cześć :)
    Widać różnicę z pierwszą wersją. Dostrzegam literówki, ale one pojawiają się u wielu.
    Ally! Zapomniałam o niej, bo nie pojawia się w Łowcy. A skoro jest Ally, będzie też Julek od Emila!
    Jej!

    OdpowiedzUsuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^