Z serii: tak, żeby wstawić i poznać opinię niektórych osób, o ile jakaś się tu pojawi. Obecnie stoję na rozdziale 4.
Podkład muzyczny w postaci jednego z najsłynniejszych
utworów rockowego zespołu ACDC, jakim jest oczywiście „Highway to hell”
wydawałby się idealnym w obecnej sytuacji, gdyby tylko formalności po śmierci
były na tyle proste, że już po zgonie niewinną duszyczkę można by wysłać do
odpowiedniego miejsca, w którym to spędziłaby resztę swojej wieczności.
Tyle że życie wcale nie jest takie proste.
– Nie żyje.
Głos Ally, mojej wspólniczki, wydawał się odbijać od ścian
mieszkania pomalowanego na śnieżnobiały kolor, który przywodził mi na myśl
chłód i odosobnienie, a jednocześnie szpital i dziwny, specyficzny zapach, jaki
w nim zazwyczaj panował.
– Świetnie – mruknęłam do siebie, odgarniając jeden z
niesfornych kosmyków włosów za ucho. – Kolejny trup do kolekcji.
Zimny powiew wiatru wkradł się do pomieszczenia przez
uchylone okno, owiewając mnie i przenikając przez cienki materiał ulubionej,
czarnej bluzy do skóry pod niej ukrytą. Przez chwilę czułam się tak, jakby ten
podmuch chciał pogłaskać mnie czule po ramieniu niczym stary, dobry przyjaciel.
Uczucie to jednak zniknęło tak szybko, jak się pojawiło.
Gwiazdy na niebie wydawały się dziś trochę przyćmione
blaskiem księżyca w pełni, który to oświetlał mężczyznę około czterdziestki z
twarzą wykrzywioną w grymasie bólu zmieszanego z zaskoczeniem oraz kałużę krwi
obok niego, która wydawała się być teraz raczej w kolorze srebra. Kasztanowe
włosy denata znaczyły paski siwizny, przygasłe, niebieskie oczy wpatrywały się
tępo przed siebie, jakby niemo wołając o ratunek, zakrwawiona, śnieżnobiała
niegdyś koszula rozdarła się w chwili pchnięcia noża przez zabójcę.
Wpatrywałam się w trupa przez dłuższą chwilę, jakbym chciała
zapamiętać rysy jego twarzy. Zmarszczki, jakie mogłam zauważyć wokół oczu,
krzaczaste brwi, przywodzące na myśl włochate gąsienice, duży nos, jeszcze
zaczerwieniony po wieczornym winie, wąskie usta zaciśnięte w kreskę, kwadratową
szczękę. Nie wiedziałam, dlaczego to robiłam, skoro nie to należało do moich
obowiązków. Potrząsnęłam więc głową, próbując wyrzucić z siebie obraz mężczyzny
zapisanego gdzieś w najdalszych zakątkach mojego mózgu i wróciłam do świata
żywych. Albo raczej półżywych. Nie to, żebym była zombie, albo coś w tym stylu.
Chociaż nie. Byłam „czymś w tym stylu”.
Właściwie to kimś, w tym stylu.
– Naznacz go – rozkazałam mocnym, nieco władczym tonem głosu
Ally, kucając przy nieboszczyku i sięgając do czarnej, skórzanej torebeczki
wielkości paczki chusteczek higienicznych zamontowanej przy pasie. Niemal
natychmiast wyczułam zimno umieszczonej w niej strzykawki.
Szybkie ukąszenie na przegubie i gotowe.
– Teraz tylko dostarczyć go do Salidie – westchnęłam cicho.
Zbliżyłam błyszczącą metalem igłę do odsłoniętej piersi mężczyzny. Tej, w
której to znajdowało się serce, które zresztą przestało bić już jakiś czas
temu. Czułam, jak przebiła ona skórę, wbijając się głębiej w poszukiwaniu
cennego narządu. W końcu mogłam ją zatrzymać i pociągnąć za tłok, napełniając
strzykawkę. Wiedziałam, że wymierzyłam idealnie. Miałam przecież wprawę w
nakłuwaniu serca w jego najsłabszym miejscu, którego nie znał i nie mógł poznać
żaden człowiek .
Schowałam strzykawkę z powrotem do mojej torebeczki
zamocowanej przy pasku i podniosłam się. Następnie wcisnęłam jeden z kilku
przycisków umieszczonych na bransoletce, którą to nosiłam na lewym nadgarstku.
Była dość ciężka, przez co chwilami przypominała mi kajdanki. Po chwili
usłyszałam za mną ruch powietrza. Odwróciłam się, napotykając swoje odbicie w
metalowym pudle, które właśnie rozwarło przede mną paszczę, chcąc pożreć mnie
jak najszybciej. Nie ociągałam się. Ruszyłam w stronę windy, wiedząc, że Ally
podążała za mną.
Panel z przyciskami w windzie wydawał się już na mnie
czekać. Złapałam się na tym, że przez chwilę widziałam w nim podobieństwo do
Darth’a Vader’a z Gwiezdnych Wojen. Wcisnęłam guzik z widniejącą na nim literą
„S”. Drzwi zasunęły się prawie bezszelestnie. Maszyna zaczęła zjeżdżać na dół.
Czy to właśnie ten moment, kiedy powinnam spojrzeć prosto w
oczy widowni i powiedzieć coś w stylu „och, nie zauważyłam was” z uroczym, ale
i wymuszonym uśmiechem?
Cóż. Wypadałoby się przedstawić.
Nazywają mnie Lucy. Nie przywiązałam się do swojego imienia
w jakiś szczególny sposób, dlatego też nie mogę powiedzieć, że je kocham, ale
też nie mogę stwierdzić, że go nie lubię. Mam szesnaście lat, ale bez wątpienia
czuję się tak, jakbym była starsza. Jeśli chodzi o wygląd, to nie uważam się za
szczególnie ładną, ale nie jestem też typem dziewczyny, na widok której
dzieciaki zaczynają porównywać mnie do dość popularnej Meduzy z mitologii
greckiej. Długie do łopatek białe włosy z czarnymi końcówkami mogą wydawać się
straszne, jednak lubię je. Są naturalne i w jakiś sposób mam wrażenie, że mają
pokazywać innym moją odmienność. Fiołkowe oczy okalane długimi rzęsami bez
wątpienia odzwierciedlają moje nastawienie do świata i innych ludzi, blada
twarz czasem przypomina odcień skóry trupa, na której to tle wyróżniają się
malinowe usta. Moje ciało uznałabym za zgrabne i szczupłe, jednak nie na tyle,
aby mogło ono być wzorem dla modelek. Co jakiś czas chudnę na tyle, aby czuć
się z tym źle. Potem jem tyle, ile tylko mogę, wracając do normalnej wagi,
jednak nawet wtedy mam wrażenie, że powinnam ważyć nieco więcej.
Współpracuję z Ally, która jest około
dwudziestocentymetrowym wężem. Jej lśniące czernią łuski najlepiej jest
podziwiać w świetle lampki nocnej, kiedy wyleguje się pod nią, marząc o
towarzyszu, którego byłaby zdolna pokochać. Naczytała się za dużo romansów,
kiedy jej nie pilnowałam. Moją drugą towarzyszką jest Sally, ale… cóż, o Sally
można by mówić długo. Sally to Sally.
Czym się zajmuję? Jestem Śmiercią. Dokładniej jej wnuczką. Kiedyś
przejmę jej stanowisko i będę ganiała z kosą po łąkach pełnych kwiatuszków,
obcinając głowy uroczym zajączkom i sarenkom. Krew będzie się lała
strumieniami, a ja zacznę ubierać się w zbyt duże na mnie czarne szaty, żeby
zasłonić swoją twarz i ukryć tożsamość. Bardzo optymistyczna wersja.
Rzecz jasna praca jako Śmierć wyglądała całkiem inaczej. Nie
było krwi, nie było brudzenia sobie rączek. Raczej czyste formalności związane
z dostarczeniem duszyczki do czegoś w rodzaju poczekalni – Salidie. Mogły tam
poczytać aktualne wiadomości w gazetach, napić się wody z tych wielkich
baniaków, pograć w karty z Sally, mistrzynią gry w makao w całych zaświatach
czy też porozmawiać o tym, jak to fajnie im się umierało. Żartuję. Kocham
ironię. Pozwala mi się wyżyć emocjonalnie w sposób, którego niektórzy nie
potrafią zauważyć.
Wracając jednak: cała filozofia takiej pracy polegała na
tym, aby umieć wycelować w specjalne miejsce serca, gdzie znajdowała się ludzka
dusza i zadbać o to, aby dostała się ona do Salidie. Następnie należało wykonać
kolejne etapy, które to miały doprowadzić nieboszczyka przed Sąd Ostateczny, na
którym rozstrzygały się losy jego wieczności. Potem mogłam wyskoczyć na dobre
naleśniki czy coś w tym stylu. Podsumowując więc: była to całkiem przyjemna
robota. Tym bardziej, że byłam do niej wręcz stworzona.
Właśnie wracałam z etapu pierwszego mojej pracy, który to
nazywano duszeniem. Nie, nie chodziło tutaj o to, aby udusić kandydata na trupa.
Nie wiem, kto wymyślał te wszystkie nazwy w Salidie, ale nagrody za to na pewno
nie dostanie.
Przez chwilę próbowałam wsłuchać się w melodię płynącą z
głośników windy, umieszczonych w jej rogach. Tkwiły już tutaj jakiś czas, ale
wciąż wyglądały na nienaruszone. W końcu windą nie poruszało się wiele osób, a
jeszcze mniej wandali, chcących wykraść lub zniszczyć takie cudeńka.
Najnowszy kawałek od Hell Forever wcale nie umilał mi
podróży windą. Jazgoty w stylu „Umrzyj, umrzyj, w piekle jest cool, umrzyj,
umrzyj, wyrusz z nami w bój” nie poruszały mojego serca swoją treścią i
przekazem. Kiedyś zastanawiałam się, jak dużo Lucyfer musiał zapłacić, żeby ich
piosenki puszczać w tej stalowej maszynie od blisko dwudziestu siedmiu lat.
Takim właśnie sposobem znałam blisko osiemdziesiąt procent ich debiutanckich
albumów na pamięć. Moim ulubionym był chyba „Dobrymi alkoholami jest piekło
wybrukowane”.
Drzwi windy rozsunęły się wreszcie po paru minutach moich rozmyślań.
Ally chyba mówiła coś do mnie przez całą drogę, bo teraz patrzyła na mnie
swoimi paciorkowatymi oczyma tak, jakby oczekiwała odpowiedzi. Przez chwilę
zastanawiałam się nad tym, co powinnam zrobić. Dlatego też po prostu
uśmiechnęłam się do niej najbardziej niewinnie, jak mogła zrobić to osoba,
która przed chwilą zamknęła w strzykawce duszę człowieka tak, jakby wyciskała
dżem z pączka. Najwyraźniej domyśliła się, że znów pogrążyłam się w swoich
myślach, bo tylko odwróciła wzrok, wlepiając go w obraz rozpościerającego się
przed nami Salidie.
Szarość wydawała się uderzać w oczy całą swoją okazałością,
zupełnie jakby była olbrzymim oceanem, który z każdą falą atakował coraz
mocniej. Zawzięty żywioł pochłonął w tym przypadku wszystko, tworząc krainę przywodzącą
na myśl codzienność i rutynę. Szare domy rysowały się delikatnie na szarym,
zachmurzonym niebie, szarą drogę przecinali sporadycznie szarzy ludzie, a
właściwie ich zbłąkane duszyczki, spieszące do swoich mieszkań, aby zdążyć
przez szarym zachodem słońca, który nie był nawet w jednej tysięcznej tak
piękny, jak ten na ziemi. Chwilami miałam tego wszystkiego dosyć. Brak żywych
barw uderzał we mnie, chciał walczyć i zwyciężyć z tym, że mieszkałam tutaj
praktycznie od zawsze. Przegrywał jednak za każdym razem. Pocieszałam się myślą
feerii kolorów na ziemi, które mogłam podziwiać raz za jakiś czas.
Ruszyłam przed siebie szybkim, miarowym tempem w stronę
wielkiego budynku, jakim była siedziba Śmierci oraz Sądu Ostatecznego oraz mój
dom. Zdołałam usłyszeć jeszcze, jak winda cicho zniknęła za moimi plecami.
Wzięłam głęboki oddech, wdychając nieco wilgotne, miejscowe powietrze. Niemal
od razu uświadomiłam sobie, że zapowiadało się na deszcz. Znałam to miejsce aż
za dobrze. Czasem wydawało mi się, że było ono częścią mnie, a ja byłam częścią
jego.
Przy dużych, dwuskrzydłowych drzwiach pomalowanych na
lśniący, czarny kolor ze dwa lata temu stał Thomas. Strażnik, który zastępował
Gregora od jakichś trzech dni. Podobno ten drugi wziął wolne ze względu na
dziecko. W siedzibie Śmierci raz za czas dało się słyszeć plotki na jego temat.
Na przykład to, że jego żona go zostawiła na dłuższy czas i wróciła krótko
przed porodem. Inni uważali wybrankę Gregora za zwariowaną kobietę, która nie
potrafiła już myśleć jasno. Cóż, wszystko, co inne, wydawało się być ciekawe.
Uwielbiałam Salidie. Podobał mi się niezmącony spokój, który
chwilami wydawał się głaskać dachy domów chmurami widniejącymi na niebie tak,
jakby właśnie pieścił malutkiego kociaka. Rutyna i codzienność nie
przeszkadzały mi. Brak żywych kolorów, emocji, głębokich więzi pomiędzy ludźmi…
Tak, tego chciałam. Faktem było, że raz za czas musiałam odetchnąć i chociaż
chwilę popodziwiać piękno panujące na ziemi, jednak nie chciałabym opuszczać
tego miejsca. Stało się dla mnie domem, którego pragnęłam. Spokojnym i cichym,
gdzie zawsze ktoś na mnie czekał. Czułam się tutaj ważna. Czułam się tutaj tak,
jakbym dzierżyła w moich dłoniach jakiegoś rodzaju władzę. Czułam się tutaj
dobrze.
Minęłam Thomasa w drzwiach bez słowa, napotykając jednak
jego przelotne spojrzenie w moją stroną. Chciał chyba sprawdzić, w jakim
humorze byłam dzisiaj. Szkoda, że pojęcie „humor” przestało mieć dla mnie
znaczenie już wieki, wieki temu.
Zaraz po przekroczeniu drzwi uderzyły we mnie przyjemne
zimno i charakterystyczny, delikatny zapach magnolii. Szary kolor ścian nie
stanowił dla mnie czegoś nowego, od razu poczułam się jak w domu, w którym w
końcu byłam. Ruszyłam korytarzem w głąb budynku. Miałam wrażenie, że znałam go
na pamięć. Mogłam dotrzeć do każdego pomieszczenia z zamkniętymi oczyma. Wiedziałam,
które ściany znaczyły plamy lub blizny czasu, a które lśniły wręcz nowością. Potrafiłabym
pokazać, gdzie od dawna zalegał kurz, którego nikt nie miał ochoty ścierać,
jakby tworzył swoją własną, niepojętą sztukę.
Minęło parę minut, zanim trafiłam wreszcie do mojego pokoju.
Jasnoszary kolor współpracował z amarantową powierzchnią jednej ze ścian, jasne
meble ustawiono po prawej stronie od drzwi, wielkie, czarne łóżko z kolei po
lewej. Białe poduszki walały się po nim, jakby dopiero co przeszły przez
tornado. No tak, zapomniałam je wcześniej poukładać. Półki zamontowane na
ścianach zapełniały książki. Głównie romanse, które podkradałam babci. Przez
jakiś czas byłam jeszcze w stanie śmiać się z głupoty bohaterów w nich
przedstawionych, potem czytanie ich przestało mnie pociągać. W końcu
wiedziałam, że główna bohaterka i tak wybierze tego z większym portfelem.
Czasem zastanawiałam się nad sprowadzeniem paru egzemplarzy nowych lektur z
ziemi, ale rezygnowałam. Karciłam się w myślach za to, że chciałam spędzać czas
tak beztrosko, podczas gdy miałam robotę Śmierci do wykonania. Babcia uważała
co innego, jednak byłam nieugięta. Miałam już czas na czytanie głupiutkich
książek i zakochiwanie się w fikcyjnych bohaterach. Ten czas już minął. Teraz
nadeszła pora, aby stawić czoła rzeczywistości. Przypominało mi to z początku bolesne
zderzenie ze ścianą.
Pod czarną lampką ustawioną na biurku zauważyłam znajomy
kształt, należący do Sally. Jest ona miniaturowym pingwinkiem, którego wysokość
liczy nieco ponad dziesięć centymetrów, dzięki czemu świetnie mieści się w
kieszeni i paczce żelek. Znam ją, odkąd tylko pamiętam i bez wątpienia
nawiązała się między nami silna więź, którą inni być może określiliby mianem przyjaźni.
Dla mnie było to coś, czego nie dało się przedstawić słowami. Jej atramentowe
piórka błyszczały w sztucznym świetle, paciorkowate, pełne radości oczy zaiskrzyły
chyba na mój widok. Już wiedziałam, jak pingwinek zamierzał mnie przywitać.
– Przyniosłaś jakieś żelki? – Usłyszałam słodki, cieniutki
głosik Sally, który wydawał się ociekać urokiem osobistym zwierzątka. –
Powiedz, że tak! – Jęknęła.
– Mi także miło się widzieć – burknęłam w odpowiedzi.
Wyjęłam ze skórzanej torebeczki strzykawkę i ustawiłam ją ostrożnie na biurku.
Pingwinek zmierzył igłę swoim wzrokiem, jakby zastanawiał się, czy byłaby ona
zjadliwa, po czym zerknął znów na mnie.
– To jak, masz te żelki?
Ally zniknęła z mojego ramienia, na które wpełzła już w
windzie i teraz zmierzała w stronę jednej z szuflad biurka. Otworzyła ją
zgrabnie końcem ogona, ukazując w niej rząd poukładanych alfabetycznie papierów.
Zaczęła szukać odpowiednich dokumentów dla naszego nieboszczyka, podczas gdy ja
usiadłam przed Sally, uśmiechając się do niej niewinnie.
– Nie, nie mam żelków – odpowiedziałam w końcu. – Byłam na
misji, nie w sklepie. Gdybyś obudziła się wcześniej, wiedziałabyś o tym.
– Łóżko przyciągało
mnie do siebie! – zaczęło tłumaczyć się stworzonko. – Grawitacja nie pomagała! I
miałam taki cudowny sen! – piszczała. Miałam ochotę uśmiechnąć się jeszcze
szerzej, jednak nie zrobiłam tego.
– Jak zawsze zresztą – westchnęłam, podsumowując wywód Sal o
tym, jak to rano ciężko jest zwlec się z łóżka. Z drugiej strony… rozumiałam
ją. Chwilami miałam ochotę przespać całe życie. Albo całą śmierć.
Wyciągnęłam z drobnego pudełeczka przy biurku malutkie,
czarne ziarenko, które ułożyłam na ziemi i ostrożnie wstrzyknęłam do niego
substancję ze strzykawki, jaką była dusza zmarłego w płynie. Powinni zacząć to
sprzedawać w sklepach.
Ziarenko zaczęło pęcznieć i rosnąć w miarę upływu czasu.
Niszczyło ograniczające je ściany, chcąc dostać się do powietrza oraz światła.
Formowało się w kształt człowieka, jakim był trup, nie tak dawno ściągnięty
tutaj z ziemi. Jak głosiły dokumenty, które podała mi Ally – Ian Savage. Lat
42, zginął w wyniku wyjątkowo tajemniczego morderstwa.
Świetlisty człowieczek zajaśniał po chwili w całej swojej
okazałości, lustrując nas wzrokiem dwóch, ciemnych kul, które były jego oczyma.
Patrząc w nie, niektórzy potrafili zatracić się w tej bezdennej pustce i
zwariować, gdyż ukazywała ona więcej, niż powinna. Dlatego też niektórzy ludzie
tak bardzo bali się duchów i zmarłych.
Ian wydawał się być zdziwiony na mój widok. Wyciągnął w moją
stronę rękę i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak z jego ust,
zaznaczonych delikatnie przez światło, wydobył się tylko cichy skrzek, jaki
mogłoby wydać z siebie nowonarodzone zwierzątko.
Wysiliłam się na najmilszy uśmiech, na jaki tylko było mnie
stać i pomachałam przyjacielsko do nowego przybysza w Salidie, wiedząc, że
Sally właśnie naśladowała mnie, wciąż bytując na biurku.
– Witamy w Salidie, Ianie – powiedziałam. Mój głos wydał mi
się przez chwilę za głośny, jakbym zaraz miała zacząć krzyczeć, dlatego też
nieco go przyciszyłam. – Pan pozwoli, że się przedstawię. Lucy. – Skinęłam
głową, darując sobie akcje z uściskiem dłoni i innymi takimi. Chyba nie tego
spodziewał się mężczyzna, gdyż jego dłoń tkwiła już przede mną, czekając na ten
słynny akt przywitania. Zignorowałam go i zgarnęłam część papierów z biurka,
przeglądając je mimochodem. Calutki życiorys streszczony na parunastu kartkach
był wielką pomocą w mojej pracy. Za każdym razem miałam haczyk na pyskatych i
niekulturalnych duszyczek, przypominając im błędy, które to popełnili za życia.
Całkiem fajna sprawa, zwłaszcza, jeśli do jednej duszyczki dołączali gratis w
postaci jej życiowego partnera. Czasem uwielbiałam zdradzać pikantne szczegóły,
uprzedzając tym samym Sąd Ostateczny. Oszczędzałam im tym samym upokorzenia na
oczach osobistości ważniejszych ode mnie.
– To jakiś rodzaj nieruchomości? – mruknął niezadowolony
Ian, rozglądając się za krzesłem, na którym mógłby spocząć. Poddał się po
chwili, wzdychając ciężko i mierząc wzrokiem swoje świetliste ciało, które
przypominało skrzącą powierzchnię wody oceanu podczas wschodu słońca.
– Niekoniecznie – odpowiedziałam, szperając w szafkach po
raz kolejny. Mogłam przyszykować wszystko wcześniej i udawać idealnie
zorganizowaną, ale… czasem lubiłam mały nieporządek i improwizację przy
duszach. – To rodzaj chwilowej poczekalni pomiędzy zaświatami.
– Zaświatami? –
Mężczyzna powtórzył za mną niczym echo.
Nie wiedziałam czy cieszyć się, czy raczej zirytować z
powodu jego niedowierzenia.
Rozłożyłam na biurku trzy fotografie, które miały już swoje
lata i obróciłam je w stronę Iana, wskazując palcem na jedną z nich.
Przedstawiała ona rządki luksusowych, kolorowych mieszkań z pięknymi ogrodami,
fontannami i basenami. Jednym słowem – obrazowała bogactwo.
– Oto propozycje pańskiego przyszłego życia – wyjaśniłam. –
Pierwsza z nich: Niebo. Najczęściej wybierane przez dusze, jednak z najmniejszą
ilością mieszkańców. – Wzruszyłam ramionami obojętnie. – Zapewni panu
szczęście, spokój i dostatek.
… aby się do niego dostać wystarczy wysłać SMSa pod numer
777 o treści NIEBO, koszt 1,23 zł + VAT, dopowiedziałam sobie w myślach.
Mężczyzna otwierał już usta, aby mi odpowiedzieć, jednak
uprzedziłam go.
– Druga z nich to Czyściec. Zapewne słyszałeś o nim –
mruknęłam, przenosząc palec na fotografię czarno – białych domków podobnych do
tych w Salidie. – Zapewni panu szczęście, spokój i dostatek, podobnie jak
Niebo, jednak czas realizacji nieco się wydłuży w zależności od pańskich
występków i grzechów, jakie popełnił pan za życia. – Wzruszyłam ramionami.
Ian znów zapragnął wyrazić swoją opinię na temat
przedstawionego przed chwilą miejsca, jednak ja nie miałam czasu. Wskazałam na
trzecie, podniszczone na brzegach zdjęcie, na którym widniał rząd
podniszczonych już chatek, które powoli zaczynał trawić ogień.
– Piekło, propozycja ostatnia – westchnęłam cicho,
przysuwając kartkę nieco bliżej do Iana, który niepewnie dotknął jej swoim
świetlistym palcem, jakby spodziewał się, że zaraz wytryśnie z niego ocean albo
coś w tym stylu. – Najsłuszniejsza kara dla ludzi, którzy nie zadowolili Boga,
działając przeciw Niemu – wyjaśniłam. –Nie zapewni ani krztyny spokoju i
dostatku, można jednak liczyć tam na dosyć dobrą rozrywkę postaci diabelskiej
rywalizacji.
Zamilkłam, odpakowując lizaka schowanego gdzieś w papierach.
Ian patrzył na mnie, jakbym właśnie wyjawiła mu wielką tajemnicę żarcia w
McDonaldzie, po czym stwierdził, że skoro nie mówiłam nic więcej, teraz było
jego szansa na zaistnienie.
– Wybieram, rzecz jasna, opcję pierwszą – stwierdził bez
cienia wahania, podsuwając mi pod nosem fotografię Nieba. Miałam ochotę zaśmiać
mu się w twarz, mówiąc, że gdyby życie polegało na jasno przedstawionych
propozycjach i prostych wyborach, byłoby o wiele łatwiejsze. Zamiast tego
jednak powstrzymałam się od spałaszowania truskawkowego lizaka trzymanego w
palcach lewej dłoni i zmierzyłam go wzrokiem, od którego mógłby dostać gęsiej
skórki, gdyby wciąż był człowiekiem.
– To nie do ciebie należy wybór. – Poinformowałam go,
zerkając niedbale na ogromny, czarny zegar nad biurkiem, którego mała wskazówka
spieszyła do dwunastki, jakby ścigała się ze swoją starszą siostrą. – O twoim
losie zadecyduje Sąd Ostateczny. – Oznajmiłam chłodno. Kiwnęłam głową na drzwi,
które za chwilę miały otworzyć się z cichym skrzypieniem zawiasów i ukazać w
nich dwójkę strażników. – Przygotuj się na wyrok, Savage.
Cześć :)
OdpowiedzUsuńWidać różnicę z pierwszą wersją. Dostrzegam literówki, ale one pojawiają się u wielu.
Ally! Zapomniałam o niej, bo nie pojawia się w Łowcy. A skoro jest Ally, będzie też Julek od Emila!
Jej!