środa, 20 kwietnia 2016

Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty - Ojciec

Wielki powrót po dwóch miesiącach i to z najprawdziwszym rozdziałem! Podziękowania dla Marlu, dzięki której w ogóle coś tutaj napisałam oraz dla Cleo - challenge accepted! >D Także ten, miłego. HUEHUEHUEHUE.


Moje powieki wydawały się być o wiele, wiele cięższe niż zazwyczaj. Otworzenie oczu okazało się być większym wyzwaniem niż myślałam. Miałam ochotę spać, nigdy więcej już się nie budzić i przespać rewolucję, która z każdym kolejnym dniem coraz bardziej mnie irytowała. Dlaczego to wszystko nie mogło po prostu się skończyć? Gdzie w tym wszystkim był jakiś cel, do którego dążyliśmy? Właściwie to… po co w tym wszystkim uczestniczyłam? Nie mogłam być normalną Śmiercią, która z zimnym sercem zbierałaby kolejne trupy do zaświatów, a zamiast tego pchałam się wszędzie tam, gdzie byli ludzie, którym mogłam pomóc?
Skarciłam się w myślach za taką logikę, jednocześnie czując, że istniało w niej ziarenko prawdy. Mogłam obrać całkiem inną ścieżkę i teraz być gdzieś daleko, daleko stąd. Jednak… czy wtedy potrafiłabym odnaleźć Emila i sprawić, że w końcu będziemy mogli wieść wspólne, spokojne życie bez problemów? Szczerze w to wątpiłam. Więc… czy to oznaczało, że nie było przeznaczone mi szczęście?
Poczułam, że ciężar z moich powiek gdzieś zniknął. Powoli otworzyłam oczy, które tak mocno raziło światło lamp na suficie naprzeciwko. Miałam wrażenie, że znajduję się właśnie na jakiejś sali operacyjnej i za chwilę ujrzę przed sobą lekarza w chorobliwie białym fartuchu i masce na ustach. Nie wiedziałam, skąd to skojarzenie, jednak na samą myśl o nim dostawałam gęsiej skórki.
Głowa mi pękała. Tak, jakby ktoś w środku uderzał tysiącami noży w jej ściany, chcąc ją rozsadzić. W ustach miałam sucho, gula w gardle utrudniała przełykanie, płuca wydawały się być zmiażdżone. Z każdym kolejnym oddechem czułam się tak, jakby ktoś wbijał mi w nie miliony szpileczek. Moje ciało owiewał chłód, co jakiś czas wzmacniany powiewem wiatru.
Poczułam się jeszcze gorzej na wspomnienie akcji w szkole i Sally w łapskach Asa. Dlaczego zachowywała się wtedy tak dziwnie i nietypowo? Nie rzucała się. Wręcz wydawała się zasugerować mi powrót do domu. Rewolucjonista musiał jej coś wcześniej wbić do głowy. Dokładnie tak. Sally, jaką znam, zapewne przywaliłaby temu gościowi zanim ktokolwiek byłby w stanie powiedzieć „Akuku nadziane”.
Spróbowałam usiąść. Z moich ust wydobył się cichy jęk, którego nie byłam w stanie zdławić, jednak osiągnęłam swój cel. Za plecami wyczułam coś zimnego, co okazało się być szybą, za którą dostrzegłam Sally. Serce podskoczyło mi do gardła na jej widok. Miałam ochotę podbiec do niej i ją przytulić. Podniosłam się szybko – zbyt szybko – w efekcie czego poczułam zawroty głowy, które mogłyby zwalić mnie z nóg, gdyby nie świadomość, że moja przyjaciółka jest blisko, tak blisko mnie, cała i zdrowa. Wystarczyło tylko wydostać się stąd – gdziekolwiek właśnie się znajdowałyśmy.
– Sally! – Chciałam krzyknąć, ale z moich ust wydobyło się coś na kształt głośniejszego szeptu. Spróbowałam raz jeszcze, lekceważąc drapanie w gardle. – Sally! – Ułożyłam dłonie na szybie, która okazała się mnie otaczać ze wszystkich stron niczym więzienie. Stwierdzenie „szklanej pułapki” nasuwało się wręcz samo z siebie.
Cała radość ulotniła się ze mnie, kiedy dziewczynka nie odpowiedziała, ani nawet nie podniosła głowy opartej bezwładnie na ramieniu. Musiała zasnąć. Dokładnie tak. Potwierdzały to czerwone plamy po nadzieniu z żelek na jej ubraniach. Uwielbiała jeść przed snem. Znów nie posłuchała moich słów, ostrzegających ją przed nocnymi bólami brzucha z przejedzenia. Oczywiście.
Oparłam czoło o chłodną szybę i wzięłam głęboki oddech. Miałam ochotę krzyczeć, ale nie chciałam okazywać mojej słabości. Wszystko było w porządku. Wmawiałam to sobie, dopóki mój oddech nie uspokoił się. Zaczęłam obmyślać plan ucieczki. Najpierw musiałam uwolnić Sally, dopiero potem siebie. Jednak jak mogłam ją uratować, skoro nie miałam do niej dostępu? Zostałam odcięta od otoczenia tą durną szybą. Próbowałam tłuc ją pięściami, jakby pod wpływem siły w nich zawartej mogłaby się rozbić na kawałeczki, jednak bez efektu. Nawet lodowa magia nie potrafiła mi pomóc.
Czułam się tak bezsilna. Nagle wszystkie siły mnie opuściły, ledwo utrzymywałam się na nogach. Oczy zaczęły mnie piec, policzki palić. Tak bardzo pragnęłam zasnąć i zostać na zawsze w słodkim śnie, gdzie wszystko było w porządku. Gdzie Emil wciąż był przy mnie, a żadna siła nie mogła go ode mnie zabrać. Gdzie Sally zajadała radośnie tony żelek przed telewizorem, śmiejąc się z niezrozumiałych dla mnie pingwinich dowcipów. Gdzie wciąż nie znałam prawdy o mojej rodzinie i sobie samej.
Kłamstwo nie było dobre, ale bez wątpienia mogłam nazwać je wygodnym. Co jednak nie zmieniało faktu, że bez niego wszystko byłoby inne. Jak wtedy potoczyłyby się moje losy? Czy na mojej ścieżce pojawiliby się ci sami ludzie? I czy ja wciąż byłabym taką samą osobą, jaką byłam teraz?
Tyle pytań cisnęło się na usta, jednak na żadne z nich nie znałam odpowiedzi. Poza tym to nie był czas na myślenie o mnie, skoro Sally była tuż obok i nie wyglądała najlepiej. Wciąż próbowałam przekonać umysł o tym, że nic jej nie było. Jednak z każdą kolejną chwilą czerwone plamy na jej sukience wydawały się większe i jaskrawsze. Nie było dobrze. Waliłam bezradnie pięściami w szkło, wkładając w to całą moją wściekłość. Wciąż żadnego efektu.
Zaczęłam krzyczeć jej imię. Z początku dość cicho, potem tak, jakby od wrzasku zależało moje życie. Wyzywałam ją, przeklinałam, wściekałam się na Asa, aż w końcu sama nie opadłam z sił, lądując na zimnej posadzce. Szyba pokazywała mi oblicze zmęczonej, beznadziejnej dziewczyny, która nie potrafiła uratować nawet siebie. Po jej policzkach zaczęły spływać ciepłe łzy, włosy już dawno poplątały się i skołtuniły. Knykcie miałam zaczerwienione, ręce bolały mnie od miarowego uderzania w szybę.
Potrafiłam tylko skulić się na ziemi i szlochać. Bez większego celu, ale za to nie bez przyczyny. Próbowałam wyrzucić z głowy nieprzyjemne obrazy czy wspomnienia. Zaczęłam budować wokół umysłu mur, który mógłby mnie przed nimi obronić. Cegiełka po cegiełce. Aż w końcu stałby się na tyle wysoki, że nawet ja nie mogłabym go przekroczyć.
– Lucy. – Gdzieś w oddali usłyszałam słaby jęk. Podparłam się dłońmi o zimny beton i podniosłam głowę, spoglądając od razu na Sally. Miała otwarte oczy, a jej głowa nie opadała już bezwładnie na ramię. Myślałam, że poczuję się lepiej, kiedy tylko się obudzi. A jednak widok jej zmęczonych oczu i cieni pod nimi wcale nie podniósł mnie na duchu.
– Sally! – Z moich ust wyrwał się entuzjastyczny krzyk, którego nie mogłam powstrzymać. Wstałam, podtrzymując się szyby. Wierzchem dłoni otarłam z policzków resztki łez i uśmiechnęłam się radośnie do przyjaciółki. – Żyjesz!
– Trudno byłoby umrzeć od paru stłuczeń – mruknęła pod nosem dziewczynka, podnosząc na mnie wzrok. – Musisz się stąd wydostać.
Zamrugałam parę razy oczyma, próbując przyjąć do wiadomości słowa Sally. Dlaczego mówiła takie głupoty? To nie ja miałam zakrwawioną sukienkę. To nie ja wyglądałam jak ktoś, kto za chwilę ma zemdleć.
– To ty musisz się stąd wydostać, głuptasie! – prychnęłam z oburzeniem. – Myślałam już nad drogą ucieczki – poinformowałam ją. – Magia i siła nie działają, ale z drugiej strony, gdyby tak prześlizgnąć się szczeliną zaraz przy suficie…
– Nie zmieścisz się – przerwała moja towarzyszka, podnosząc się chwiejnie z podłogi. – Nawet żelka byś tam nie wcisnęła.
Spojrzałam w górę raz jeszcze, mierząc wzrokiem parucentymetrową szczelinę. Ale gdyby tak poszerzyć ją, rozsadzając jej część lodem?
– A gdyby…
– Nie – ucięła Sally, wzdychając ciężko. Nie wyglądała dobrze. Musiałam jak najszybciej zadbać o to, aby trafiła w odpowiednie ręce. Aby ktoś uleczył jej rany i zajął się nią dobrze.
– Nie dałaś mi nawet skończyć – jęknęłam bezradnie.
– Nie musiałam – stwierdziła obojętnie. Coś było z nią nie tak. Zazwyczaj była radosna, pełna życia, optymizmu i miłości do żelek, ale teraz… wydawała się być zaledwie cieniem Sally, którą znałam.
– Co się dzieje? – wyszeptałam, osuwając się na ziemię. Siły opuszczały mnie i wracały, jakby nie mogły się zdecydować, czy zagościć w moim organizmie na stałe. Czułam się jak na kolejce górskiej, gdzie raz byłam ponad wszystkim i wszystkimi, a innym razem w odwrotnej sytuacji. Gula w gardle nie znikała, płuca pracowały od niechcenia, podobnie jak serce, które biło wolniej, niż zazwyczaj. Jakby w ogóle się nie spieszyło do tego, aby utrzymywać moje funkcje życiowe. Cóż – chyba znało się na swoim fachu aż zbyt dobrze.
Dziewczynka spojrzała na mnie, uśmiechając się słabo. Ale w tym uśmiechu nie było nawet krztyny radości. Raczej smutek, załamanie i troska.
– To, że musimy cię stąd wydostać. Jak najszybciej – oświadczyła, rozglądając się wokół w poszukiwaniu jakiegoś magicznego przycisku, który mógłby mnie wydostać zza szkła.
– Dlaczego? Masz drogę wolną do ucieczki, Sally – westchnęłam, podążając wzrokiem za poruszającą się wokół pomieszczenia towarzyszką. – Wracaj do domu i poczekaj, aż odwiedzą go Jeźdźcy Chaosu. Zaopiekują się tobą.
– I zostawię cię tutaj na pastwę tego idioty, jasne – prychnęła z oburzeniem. – To nie ja jestem ważna. Żyję tylko po to, aby cię chronić.
– Ale to ja powinnam cię ochronić – jęknęłam. – Jestem starsza. Mam magię. Jestem silniejsza. To zawsze ty byłaś małą siostrzyczką, którą trzeba było się opiekować.
Sally obdarzyła mnie spojrzeniem zmęczonych oczu, w których jednak czaiła się garstka rozbawienia. Plamy na jej sukience chyba nieco zbladły. A może to paranoja kazała mojemu umysłowi uznać je wcześniej za jaskrawsze?
– Wygląda na to, że role się zmieniły.
Wysiliłam się na śmiech, który przypominał raczej charkot psa. Bo grunt to wdzięk w każdym momencie mojego pełnego kłamstw życia.
Kroki usłyszałam dopiero po chwili. Sally musiała usłyszeć je wcześniej – zesztywniała i zatrzymała się zaraz przy drzwiach, patrząc na mnie z nieodgadnionym spojrzeniem. Nie wyglądała na przestraszoną. Raczej na zdeterminowaną. Oczyma wyobraźni widziałam w jej duszyczce płomyk złości, który tlił się niespokojnie.
– Uciekaj, póki możesz – wyszeptałam. Miałam nadzieję, że dziewczynka mnie usłyszała. Kiedy potrząsnęła ledwo zauważalnie głową, wiedziałam już, że nie przekonam jej do ucieczki. Była upartym pingwinkiem, który nie zostawi swojego darczyńcy żelek na pastwę losu.
Chyba właśnie to kochałam w niej najbardziej.
W drzwiach pojawił się nikt inny, jak As w swoim ukochanym, krwistoczerwonym płaszczu i masce, za którą skrywał plugawe oblicze mordercy. Moje wnętrze wypełniła chęć mordu. Mięśnie zaczęła napędzać nowa siła, która pozwoliła mi wstać i uderzyć w szkło mocniej, niż wcześniej. Zdołałam nawet zdusić w sobie krzyk bólu, kiedy na szybie zobaczyłam drobne pęknięcie.
– Całkiem miłe przywitanie – stwierdził chłodno przybysz, zakładając ręce na piersi i spoglądając na mnie zza maski. Czułam, jak jego wzrok przebijał mnie na wylot. Czekałam tylko, aż waleczna Sally rzuci się na niego z krzykiem. Widziałam, jak bardzo była wściekła.
A jednak czekałam i czekałam, a dziewczynka nie zrobiła nic. Stała przy ścianie, podpierając się o nią i mierząc groźnym wzrokiem Asa. Żadnych pingwinich przekleństw, żadnych wyzwisk, żadnej złości. Gdzie podziała się moja przyjaciółka, gotowa zabić za paczkę żelków?
– Stęskniłaś się, mała? – spytał pogardliwie rewolucjonista, jednak wiedziałam, że nie kierował tego pytania do mnie. Sally drgnęła niespokojnie na dźwięk jego ostrego głosu.
– Ty już dobrze wiesz – warknęła złowrogo. Nie przypominała ani trochę dziewczynki, z którą miałam do czynienia na co dzień.
– Zaskoczona? – Zaśmiał się mrocznie As, odwracając się w jej stronę. Zasłonił mi obraz przyjaciółki swoimi plecami i asem pik wyszytym na łopatkach czerwonego płaszcza.
– Zdążyłam przyzwyczaić się do twoich sztuczek. Stajesz się nudny.
– I przewidywalny – mruknęłam pod nosem. Chłopak zmierzył mnie w odpowiedzi spojrzeniem, od którego zadrżałam na całym ciele.
– Tak samo jak wy, drogie panie – prychnął z pogardą, po czym skinął głową do kogoś za moimi plecami. Poczułam zimno rozlewające się po moim wnętrzu. Nie był tu sam. Przewaga liczebna przestawała być przewagą.
Niedługo potem na posadzce przede mną pojawiła się grupka cieni, która po chwili utworzyła małe, czarne krzesełko. Wiedziałam już, kto był towarzyszem Asa, który miał nam dziś przyjemność z nami rozmawiać.
– Dawno się nie widzieliśmy, Lucy. – Nie musiałam spojrzeć na Blake’a, aby wiedzieć, że szeroko się uśmiecha. Czułam w jego głosie drwinę, ale i ciekawość. Zerkał na mnie niepewnie, jakby bał się, że ucieknę. Jasne. Może jeszcze nie zauważę szklanej ściany i przywitam się z nią czołem.
– Nie tęskniłam – burknęłam niechętnie.
– Jeszcze będziesz tęsknić – zachichotał mrocznie szatyn. Jego sylwetka pojawiła się tuż przed moimi oczyma. W dłoniach otulonych ciemną mgiełką nie miał nieodłącznego kubka. Musiał chyba wypić zalecaną dawkę dziwnego napoju już wcześniej. – Za mną i moimi cieniami.
– Może jeszcze za twoją buźką? – prychnęłam, unosząc brew. Zirytowanie brało górę nad zdrowym rozsądkiem i prawem milczenia w sytuacjach takich, jak te. – Lepiej wyglądałaby w siniakach. I krwi.
Blake wydawał się być niewzruszony. Nie spuszczał mnie z oczu, a z jego twarzy nie potrafiłam wyczytać żadnych emocji. W jego kruczoczarnych tęczówkach malowały się chłód i beznamiętność.
– Mówią, że biel jest kolorem śmierci – stwierdził chłodno po chwili. – Pasuje do ciebie.
– Zamknij pysk, Blake – warknął złowrogo As, chwytając Sally za ramię i popychając ją w stronę krzesła. – Zajmij się tym, co do ciebie należy.
– Niańczeniem się tobą? – mruknął niechętnie władca cieni, zawiązując dłonie dziewczynki z tyłu krzesła za pomocą cienistej liny utworzonej w dłoniach. Moja przyjaciółka nie stawiała nawet najmniejszego oporu. Siedziała grzecznie jak baranek i tylko czekała, aż w końcu będzie uwięziona na dobre.
Jaki miała plan?
– Blake – powtórzył chłodno rewolucjonista. Jego towarzysz westchnął tylko w odpowiedzi, zapewne powstrzymując się od dalszej gadki. Ale ja mogłam skoncentrować się teraz tylko na związanej Sally, która uśmiechała się do mnie słabo znad ramienia przykucniętego przed nią brązowowłosego.
– Świetnie się dogadujecie – podsumowałam. – Więc może wy rozstrzygniecie swój problem w tradycyjny, męski sposób, a nas wypuścicie? – zaoferowałam niepewnie, czując się jak ostatnia idiotka. Dlaczego musiałam wykorzystać ten pomysł, skoro był tak durny? Ugryzłam się w język, żeby następnym razem powstrzymywać się od nieudolnych prób uratowania przyjaciółki.
– Skąd – prychnął As, zerkając na mnie przez ramię. – Czeka nas jeszcze mnóstwo zabawy – zachichotał.
Blake oprócz rąk Sally, związał także nogi. Z początku myślałam, że zrobił to tylko po to, aby nie uciekła. Ale w miarę upływu czasu, przekonanie to znikało. Chłopak usiadł na posadzce obok dziewczynki i zamknął oczy. Brodę podparł na dłoni i westchnął cicho, a za jego plecami gromadziły się podejrzane, ciemne kształty.
– Tylko mnie – sprostowała Sally, zerkając w stronę Asa. – Tylko mnie – powtórzyła.
Rewolucjonista prychnął pod nosem i wyciągnął od niechcenia karty z kieszeni, nie patrząc nawet na małego więźnia obok. Milczał.
– Potwierdź – zażądała oschle dziewczynka, jednak odpowiedziała jej tylko i wyłącznie cisza. Powinno ją to martwić, ale w przeciwieństwie do mnie – nie martwiło. Nie miałam pojęcia, co planowała moja przyjaciółka. Nie przypominała osoby, którą znałam, a jej gra była dziwna. Coś musiało być nie tak.
Nie wiedziałam, jak nas stąd uwolnić. Siła i magia nie działały, byłam uwięziona. Dyplomacją też raczej sprawy nie mogłam załatwić. Nie pozostawało mi nic. Byłyśmy skończone. Czy właśnie tak kończyło się igranie z Asem? A może tak naprawdę miał w sobie jeszcze jakieś pokłady dobra?
– Potwierdź! – warknęła zbulwersowana Sally, wlepiając wściekłe spojrzenie w znudzonego rewolucjonistę, którego cała ta farsa zdawała się nie dotyczyć.
– Zaczynaj – mruknął obojętnie w odpowiedzi As, po czym kiwnął głową na Blake’a, którego oczy otworzyły się na dźwięk jego głosu. Dopiero teraz dostrzegłam chmarę cieni za jego plecami. Były cząstką ciemności, dziwnie poskręcaną, zazwyczaj przypominającą ludzką postać. Niektóre z nich błyszczały, jeszcze inne drżały na całym ciele, jakby się bały. Widziałam każdy cień z osobna, ale dopiero wtedy, kiedy wytężyłam wzrok. A przynajmniej przez chwilę. Potem wszystkie rzuciły się w stronę biednej, malutkiej Sally, niezdolnej do obrony.
Nie widziałam nic. A raczej… nie wiedziałam, co widzę. Nie wierzyłam w to. Część cieni szarpała Sally, niektóre z nich wniknęły w jej ciało, a w szczególności rany. Jeszcze inne śmiały się głośno, a ich śmiech przypominał zgrzyt metalu. Dziewczynka zaczerpnęła łapczywie powietrza, aby chwilę potem zakrztusić się nim. Zaniosła się kaszlem, pochylając bezradnie głowę. Ale nawet ułamek sekundy wystarczył mi, aby zobaczyć jej oczy. Nie były już tak samo pogodne i radosne jak wcześniej. Były czarne. Tak jak okrążające ją cienie.
Lada moment zaczęły się krzyki. Rozdzierające uszy, dziecięce wręcz krzyki. A ja mogłam tylko stać i patrzeć. Czuć, jak po policzkach toczyły się kolejne łzy, a serce zaciskało się w żelaznym uścisku. Płuca przestały pracować, emocje wyparowały. Byłam otumaniona. Nie chciałam słyszeć wrzasków i płaczu. Nie chciałam widzieć tryskającej krwi, której było tak dużo. Za dużo. Cienie nie zasłaniały mi widoku. Musiały robić to specjalnie, żebym nie straciła nawet sekundy z ich cudownego show.
I nie straciłam. Żałowałam, że nawet nie potrafiłam zamknąć oczy i uniknąć patrzenia na mękę kogoś, kogo kochałam. Było to gorsze niż cios w serce. Bo miało się świadomość, że tej osoby nie można uratować. Że choćby chęci były ogromne, możliwości wciąż pozostawały małe. Ograniczały.
Nie wiedziałam dlaczego, ale moje ciało ogarnął chłód. Czułam się tak, jakby moja skóra zaczęła pokrywać się lodem. Jakbym stała się królową śniegu, która porzuciła emocje na rzecz niecnych celów. Wzrok jednak miałam utkwiony tylko w Sally, która w przerwach od cierpienia zdołała tylko posłać mi słaby, ale wciąż szczery uśmiech, który sprawiał mi jeszcze więcej bólu.
As i Blake nie wydawali się być tym wszystkim przejęci. Ten pierwszy od niechcenia patrzył na twarz dziewczynki wykrzywioną w grymasie bólu, z kolei drugi utkwił wzrok w dłoniach. Czy ja jeszcze przed chwilą miałam nadzieję, że w rewolucjoniście drzemie garstka dobra? Jakaż byłam głupia.
Nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim krzyki nagle ucichły. Wciąż byłam w swoim dziwnym transie, po prostu przyjęłam do wiadomości to, że opuszczona głowa Sally i wszechobecna krew mogły świadczyć tylko o jej śmierci. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie ruch ręki Asa i wracające do Blake’a cienie, łaszące się do niego jak koty. Dziewczynka wciąż oddychała. Nie umarła. Kamień spadł mi z serca, zaczęłam wreszcie oddychać normalnie.
– Lucy – wychrypiała Sally, zaciskając drobne rączki w piąstki. Nie podniosła głowy. Zapewne nie chciała, abym widziała ją w takim stanie. Zapewne chciała usłyszeć mój głos po raz ostatni. Ale ja milczałam. – Dasz sobie radę – wyszeptała. Jednak nawet gdyby poruszała tylko ustami, słyszałabym ją. – Zawsze dawałaś. Nawet beze mnie przy twoim boku. Dlatego teraz… nie możesz się załamywać.
As prychnął pogardliwie pod nosem, jednak nie odezwał się. Czyżby chciał dać nam chwilę spokoju i prywatności przed następną brutalną zabawą?
– Zrobiłam wszystko, co mogłam – stwierdziła po chwili Sally, pociągając nosem. Z jej twarzy na zakrwawioną już do reszty sukienkę kapała krew. – Jednak mogę zrobić jeszcze więcej. Ten szczególny sekret zachowałam specjalnie na tę chwilę – oświadczyła, a ja wiedziałam, że uśmiechnęła się właśnie krzywo. – Pieprzę wszystkie konsekwencje.
– Sally – wychrypiałam w końcu, siląc się na głośniejszy ton głosu.
– Nie musimy się żegnać. Przecież jesteś Śmiercią, przyjdziesz mnie kiedyś odwiedzić – zachichotała, po czym zaniosła się okropnym kaszlem. Chwilę trwało, zanim wróciła do siebie. – Zjemy żelki jak za dawnych lat. Oglądniemy Pottera i ponarzekamy sobie na Hermionę. Zrobimy maraton filmów dokumentalnych o pingwinach.
– Nie. – Potrząsnęłam głową. Sally nie mogła umrzeć. Była moim pingwinkiem, który był przy mnie od zawsze. Jedyną prawdziwą przyjaciółką, której mogłam powiedzieć wszystko. Jedną z niewielu osób, którą kochałam i która mnie nie okłamała.
– Śmierć to wcale nie jest taka zła sprawa – stwierdziła cicho dziewczynka. – Mam tylko nadzieję, że w niebie będą mieć żelki.
– Sprowadzą je specjalnie dla ciebie – wyszeptałam.
Sally skinęła tylko niepewnie głową, po czym wzięła głęboki oddech. Powoli podniosła głowę, przenosząc wzrok ze swoich kolan na mnie. Mój ból stał się nagle tak wielki, że wydawał się rozrywać wszystkie komórki mojego ciała. Zapomniałam, jak oddychać. Zapomniałam, jak żyć.
Twarz mojej przyjaciółki była prawie w całości pokryta we krwi. Jej oczy straciły dawną radość i blask, wydawały się być puste. Cerę miała białą jak porcelanowa laleczka, a wokół jej oczu zaczynały znaczyć się cienkie, srebrne wywijasy. Jednak jedna rzecz się nie zmieniła – uśmiech. Chociaż krzywy, słaby i nieco krwawy, wciąż był ciepły i tak charakterystyczny dla Sally.
– Sally… – Tylko tyle zdołałam powiedzieć. Tylko tyle zdołało przepuścić moje gardło. Ale jej to wystarczyło. Skinęła głową, nie spuszczając ze mnie wzroku i uśmiechnęła się nieco szerzej.
– Skoro już mam odejść, to z wielkim hukiem – oznajmiła. – Dlatego też chcę ci zdradzić sekret, który wart jest mojej śmierci.
Potrząsnęłam gwałtownie głową. W oczach musiałam mieć obłęd. Nie chciałam śmierci Sally. Nie zniosłabym tego. Zostałabym całkiem sama, a każdy pojedynczy żelek przypominałby mi o mojej małej towarzyszce, która była dla mnie niczym siostra.
– Lucy – wychrypiała słabo Sally, zaciskając mocno drobne usta i patrząc mi wytrwale w oczy. Próbowała być silna nawet w ostatnich chwilach swojego życia. – Twoją matką jest tak naprawdę anioł. A ojcem… – umilkła na chwilę, uśmiechając się jeszcze szerzej. Mimo gasnących oczu wyglądała jak dziecko, które właśnie miało zamiar zrobić coś niegrzecznego. – Sam Lucyfer.
Świat przestał dla mnie istnieć. Zdołałam ujrzeć tylko wielkie jęzory czarnych płomieni, które pojawiły się znikąd. Mieszały się razem z czerwienią, tworząc zabójczą mieszankę. Czułam bijące od niej gorąco. Ogień zniknął po chwili. Ale na małym krześle nie było już nikogo.
Potem usłyszałam brzęk tłuczonego szkła. Poczułam lód, pokrywający wszystko wokół mnie. Widziałam zdziwioną minę Blake’a obok i wykrzykującego coś zaciekle Asa. Wiedziałam, że byłam nareszcie wolna. Mogłam uciec. Gdybym tego nie zrobiła, rozczarowałabym Sally. Ale jej już nie było.
Nie minęła nawet chwila, a świat rozmył się, zastąpiony przez ciemność. Odłamki lodu wbijały mi się w ciało, sprawiając mi ból. Ale tylko on był teraz moim sprzymierzeńcem.
Przypominał mi, że wciąż żyłam.



1 komentarz:

  1. Cześć :)

    Nareszcie znalazłam chwilę czasu, by przeczytać tak długo wyczekiwany rozdział. Ale to był chyba błąd.
    Kurde, jak mnie jest smutno, nawet dzisiejsze lody bakaliowe i oglądanie "Bambi II" mi nie pomogą.
    Cholera.
    Sally!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
    To że Lucy ma takie pochodzenie, nie jest dla mnie zbytnio zaskakujące (wychodzi na to, że jest przyrodnią siostrą mojego Ruiza, ale cii), ale ja naprawdę się łudziłam, że ta pogłoska nie będzie prawdą.
    Mam ochotę płakać, wyszarpać za fraki Blake'a i Asa i... Wzięłam oddech. Ale to nie będzie miłe popołudnie.
    Szlag, ja naprawdę mam łzy w oczach!
    Muszę się ogarnąć.

    Ściskam! :*

    OdpowiedzUsuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^