czwartek, 7 lipca 2016

Rozdział sześćdziesiąty - Lucyfer

I znów po dwóch miesiącach. Krótki, tak jakby kończący drugą część Śmiertelnej. Głównie przemyślenia, trochę przeszłości, trochę nowości. 

W Piekle było cicho. Zbyt cicho.
Zazwyczaj rozbrzmiewało ono krzykami bólu, przeraźliwym płaczem, wołaniem o litość, bezlitosnym śmiechem. Ciało owiewał chłód, który przenikał do kości, paraliżował. Jednocześnie skórę lizały wesołe płomienie, chcąc wziąć w swoje objęcia śmiałka, który postanowił się przez nie przedrzeć. Krew zalewała ulice, była obecna na ścianach, murach, poszarpanych ubraniach. Wszędzie było widać zło, tylko czyste zło, które miało ochotę na wymierzenie komuś należnej kary.
Stojący w centrum zamek z czarnego kamienia wydawał się w ogóle nie pasować do obecnego krajobrazu. W środku był niesamowicie czysty. Nigdzie ani jednej kropli krwi, ani jednego śladu po wybłoconych butach. Jedyną rzeczą, która zdradzała obecność zła, był zapach. Ostry i drażniący nos. Nie przeszkadzał on jedynie stałym bywalcom, którzy zdążyli się do niego przyzwyczaić.
Przez ciemny korytarz przechodziła właśnie wysoka, smukła sylwetka mężczyzny. A raczej… chłopaka. W półmroku białe włosy wydawały się szare, a fiołkowe oczy straciły nieco swojego blasku. Czarny podkoszulek i spodnie wydawały się być wręcz częścią panującej w zamku ciemności.
Nie było tutaj prawie nikogo. Doskonale o tym wiedział. Specjalnie wybrał właśnie tę porę dnia, aby odwiedzić komnatę na samym końcu korytarza. Nie był tu po raz pierwszy. Kiedyś przyprowadził go tutaj ojciec. Pokazywał swoje królestwo, nad którym musiał zapanować. Chciał uświadomić małemu chłopcu jak wielką władzę dzierżył w swoim rękach.
Wszystko kiedyś przemija, pomyślał białowłosy z chytrym uśmieszkiem na twarzy. Nawet władza, ojcze.
Szczerze mówiąc nie spodziewał się, że to wszystko tak się potoczy. Zawsze był pewien, że jego ukochany tata będzie panem Piekieł aż do końca świata. Czasem potykał się o własne nogi i sprawiał, że jego upadek obserwowali wszyscy, jednak potem podnosił się. Był w swojej pracy lepszy niż kiedykolwiek wcześniej. Dlaczego więc pozbawili go posady?
Chłopak nie musiał długo myśleć nad odpowiedzią. Była w końcu oczywista. Poza nim żywe wciąż były Rose i Raven. Tak jak ta pierwsza nie powinna raczej robić problemów ojcu, tak druga mogła być jego gwoździem do trumny. Astley był tego wręcz pewny. Przeklęta córeczka tatusia. Mogłaby wreszcie zdechnąć, jak powinna to zrobić zresztą rok temu.
Dokładnie jak ty, mruknął w myślach. Czasem nienawidził głosu w jego głowie. Odzywał się w nieodpowiednich momentach i potrafił porządnie zirytować. Nie był jednak taki zły. Miał parę dobrych pomysłów, które przydały mu się w życiu nieraz.
Chociażby sposób na wymknięcie się śmierci z rąk. Ach, cóż za wspaniałe uczucie. Widzieć jej puste oczy i usta układające się w kpiący uśmieszek. Słyszeć ochrypły, dawno nie używany głos, że przecież nadszedł już jego czas.
A potem tylko pomachać jej ze świata żywych, czując, jak do jego żył napływała energia. Tkwić w półśnie, gdzie nie wiedział co było prawdą, a co jedynie wytworem jego umysłu. Przed oczami przewinęło mu się wtedy wiele osób.
Ojciec z założonymi na piersi rękoma. Znów narzekał na to, że podpalił matce firanki. A przecież nie chciał. Miał sześć lat. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak wielką moc posiadał. Był dzieckiem, dla którego ważniejsze były kreskówki w telewizji i zabawa z przyjaciółmi.
Ciepło uśmiechająca się matka w fartuchu, który ubierała zawsze podczas pieczenia ciast. Kiedyś nie chciał przyznać jej, że uwielbia jej sernik. Chował się po kątach, kiedy podkradał kolejne kawałki pysznego ciasta. Ona zawsze go widziała i śmiała się cicho z tego, jak bardzo głupiutki był. Wtedy jeszcze nie wiedział, że przed matką nie ukryje niczego. Jej oczy były zdolne zobaczyć wszystko.
Wiecznie kłócące się siostry, które szarpały się za kucyki i gryzły w ramiona, kiedy żadna nie chciała odpuścić. Rozdzielał je, gdy ich sprzeczki stawały się zbyt poważne. Opowiadał bajki na dobranoc, przytulał, pocieszał. Niektórzy mówili, że był kochanym braciszkiem, o którym marzyła każda mała dziewczynka.
Ciekawe, czy dziś powiedzieliby dokładnie to samo, prychnął z pogardą Astley. Po cholerę budowali tutaj tak długie korytarze? A może to ty się tak wleczesz, zachichotał znów głos.
Westchnął głęboko i wsadził ręce do kieszeni. Zapach Piekła już dawno przestał go drażnić. Ostatnimi czasy to inna woń sprawiała, że jego zmysły szalały. Ze szczęścia czy też… ze złości? Tego nie wiedział. Czasem wydawało mu się, że czuje perfumy Naff na swoich ubraniach. A czasem wyczuwał je w powietrzu, jakby szatynka właśnie przechodziła tą samą drogą, co on. Był wściekły, kiedy wzrokiem szukał kosmyków ciemnobrązowych włosów znikających za rogiem. W końcu ta dziewczyna go irytowała. Miał jej dość. Nie chciał się już do nikogo przywiązywać. Nauczył się, że mógł liczyć tylko i wyłącznie na siebie.
Jednocześnie gdzieś w dalekich odmętach jego umysłu czaiła się głupia myśl, która kryła w sobie wyobrażenie Naff przylepionej do jego boku. Gdzieś w innej rzeczywistości, gdzie uśmiech widniał nie tylko na jej pomidorowej twarzy. Gdzieś, gdzie jej uczucia nie były platoniczne. Ale… to było przecież niemożliwe. Jego umysł tworzył coś nierealnego. Tylko… dlaczego?
Dopiero po chwili zorientował się, że zatrzymał się przy końcu korytarza, jakieś trzy metry przed drzwiami pokoju, który był jego celem. Nie maglował po raz kolejny swojej decyzji. Tego jednego był pewien jak nigdy w życiu.
Przekroczył próg, uśmiechając się złowrogo do siedzącego przy biurku diabła. Zbyt długo przebywał w Piekle, żeby przypominać człowieka. Był po prostu duchem, ciemną masą, z której emanowała tylko czerwień oczu.
Na widok Astleya wydawał się być zaskoczony. Ciężko było to stwierdzić, kiedy ktoś nie przyjął nawet ludzkiej sylwetki, ale chłopak miał już nieco doświadczenia w tych sprawach. W końcu ojciec wiele go nauczył na temat Piekła i jego mieszkańców.
– A ty tu po co? – spytał ochrypłym, nieco skrzekliwym głosem demon.
Białowłosy tylko uśmiechnął się szerzej. A myślał, że już po samej postawie będą znali jego intencje. Zresztą… kto mógłby się tutaj zjawić w sytuacji, która miała miejsce niedawno? Piekło nie miało już swojego władcy. Dlatego też…
– Nie powinieneś tak witać swojego przyszłego władcy – oznajmił oschle Astley. Jego głos brzmiał ostro, dokładnie tak, jak ojca przy pracy. – Dobrze wiem, że nie macie tu żadnych formalności, a na posadę nie zgłosił się nikt inny. Potrzebuję tylko krótkiej rozmowy z Nim.
– Chyba sobie żartujesz – prychnął pogardliwie demon, a jego cielsko uniosło się do góry, jakby istota wstała z oburzenia. – Czy ty wiesz, gdzie jesteś, chłopczyku?
Białowłosy potrzebował chwili kontaktu wzrokowego ze swoim towarzyszem. Poczekał, aż ten zobaczy w jego oczach ten sam złowrogi błysk, co u ojca, aż przejrzy wszystkie jego zamiary. Tutaj słowa były nieważne. Liczyła się dusza oraz myśli.
Potem wszystko poszło gładko. Demon bez większych problemów pozwolił mu na spotkanie z szefem wszystkich szefów. Odbył coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej, która w rzeczywistości była całkiem inna niż ta w świecie ludzi.
Ale kiedy już wrócił, nie był taki sam.
Oczy wciąż miał fiołkowe, jednak kwestią czasu było, aż zmienią swoją barwę na krwistą czerwień. Wygląd pozostawał wręcz niezmienny. Większe zmiany zaszły w jego wnętrzu. Czuł mrok zalegający w jego duszy. Minie trochę czasu, zanim się do niego przyzwyczai. Ale jednocześnie czuł też władzę, potęgę i moc. Krążyły w jego żyłach, rwały się do zabawy.
– Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze? – warknął na demona, który z nikłą fascynacją przyglądał się jego osobie.
– To zaszczyt, że zdecydowałeś się przejąć posadę po ojcu. – Istota ukłoniła się nisko, ale gdzieś w tej ciemnej masie zamajaczył krzywy uśmieszek. – Witamy Pana Piekieł, Lucyfera.
Astley musiał przyznać, że z ust demona słowa te brzmiały lepiej niż w jego wyobraźni.