czwartek, 31 grudnia 2015

Wesołych świąt, aniołku!


     Shot na świąteczną antologię Aktiny, który mógłby w sumie stać się dodatkiem do Łowcy, jako że opowiada historię Mefika. Pisany w sumie przez jakiś tydzień. O jego historii miłosnej z mikserem (Mefikser? Shippuję ten parring), o jego koleżkach po fachu, o tym, skąd się bierze szyneczka i boczuś i... w ogóle przeróżne mięsko, a także oczywiście o przebojowej pizzeri "Piekiełko", która co prawda nie jest tutaj głównym wątkiem, ale... jest! W rzeczywistości pizzeria o takiej nazwie istnieje, ma się dobrze i robi naprawdę dobrą pizzę *między innymi można sobie zamówić Mefisto. Jest taka pizza. Nie jadłam, ale zapewne byłaby piekielnie dobra*. Tak z innej beczki - właśnie ta pizzeria dała mi pomysł na shota. Olśniło mnie, kiedy schodziłam na dół, aby zjeść świeżo przywiezioną przez dostawcę pizzę (nie ja odbierałam, a szkoda, mogłabym sprawdzić, czy to rzeczywiście Mefik). Historia z życia wzięta, kiedyś będą o niej mówić ludzie. 
     Podsumowując jednak tą chaotyczną notkę, która powinna wprowadzać do historii: powinnam chyba Was ostrzec, że całość może troszeczkę ryć banię. Ale... troszeczkę. Zresztą - nie oszukujmy się. Ludzie, którzy znają mnie i moją twórczość wiedzą, że każda moja opowieść ma choć odrobinę humoru. I ostatnio także troszkę kontrowersji. Zaczynam pisać na coraz odważniejsze tematy i wcielam się w coraz to różniejsze osoby. Dlatego od razu mówię - przemawiał przeze mnie Mefik. I nie polecam spoilerowania końcówki. 
     Miłego czytania i... niechaj mikser będzie z Wami! 


Mówi się, że życie jest krótkie, a potem się umiera.
Gówno prawda.
Bo moje życie jest nieskończenie długie, nieskończenie ciekawe i nieskończenie idealne. Codzienne imprezy. Niekończąca się wódka, wino, piwo, szampany, whisky i wszystkie alkohole świata. Władza. Piękno. Potęga i moc. Spojrzenia ziemskich kobiet, pełne pożądania i podziwu. Brak zmartwień, pełny luz. Ideał.
Na ziemi walały się puste puszki i parę butelek ustawionych obok siebie w dość zwartym rządku, który – o dziwo – nie został jeszcze strącony przez kulę do kręgli, która znalazła się w jednym z grzejników. Przysypiałem właśnie na siedząco z głową opartą na ramieniu, kiedy rozległ się irytujący dźwięk telefonu obok, a dokładnie Highway to hell ustawione na dzwonek. Przez chwilę ogarniałem to, że głowa mi nieco ciąży, po czym zignorowałem to uczucie i uniosłem słuchawkę do ucha, ziewając jeszcze na boku.
– Pizzeria Piekiełko, słucham? – Odezwałem się swoim seksownym, niskim głosem, który powaliłby na kolana niejedną kobietę i niejednego mężczyznę. Prawda była taka, że nikt nie mógł mi się oprzeć.
– Dzień dobry. – Usłyszałem w słuchawce słodki, wręcz przesłodzony, kobiecy głos. – Chciałabym zamówić pizzę.
Naprawdę? W pizzerii? Stawiałem dychę, że ta dziewczyna była blondynką. Z masą różowej szminki w kosmetyczce i połowie kilograma tapety na twarzy. Za to cycki powinna mieć dobre. Niekoniecznie naturalne, ale dobre.
– Jaką? – Odruchowo uniosłem brew i opuściłem ją dopiero wtedy, kiedy zorientowałem się, że przecież rozmówczyni mnie nie widziała. I mogła żałować, bo taki widok był na miarę złota.
Kobieta myślała przez chwilę – brawa dla niej, myślała! – po czym westchnęła cicho. Prawie mogłem zobaczyć, jak nawijała te swoje kosmki blond włosów na palec z różowym manicure.
– A co mógłby mi Pan polecić? – spytała.
Siebie, idiotko.
– Kurczakowa? – mruknąłem. W sumie to nie była najgorsza. Nawet sos robili do niej jakiś z pomidorami.
– Niech będzie – odpowiedziała natychmiast tamta. – Dostawa do domu. – A może do centrum handlowego, gdzie akurat nocujesz, czatując na promocję łopatek do szpachlowania? – Adres to… – Wyrecytowała mi starannie miejsce swojego zamieszkania, prosząc jeszcze o dodatkowy ser. Rzuciłem niedbale telefon z powrotem na stół, który odbił się od niego i wylądował jakiś metr dalej, roztrzaskując się na kawałeczki. Ach, te uroki nowoczesnej technologii. Musiałem na jakiś czas pożegnać się z pobudką zapoczątkowaną dźwiękami gitary z Highway to hell. W sumie to goście z ACDC byli całkiem mili, czcząc nią wybudowanie piekielnej autostrady A666.
Rozejrzałem się po pokoju, wodząc wzrokiem od jednego śpiącego na podłodze gościa do drugiego okupującego kanapę, aż w końcu kończąc na którymś z kolei, który zajął lampę – jej żarówka musiała załatwić mu niezłą opaleniznę.
– Ekipa. – Podniosłem głos, przeciągając się na krześle i słysząc, jak jedna z kości strzeliła gdzieś w moim ciele. Pewnie ta 207, występująca niby u niektórych mężczyzn. – Zbieramy się, zamówienie czeka – warknąłem, wstając niechętnie i klaszcząc w dłonie. – Kto ostatni ten załatwia szynkę, już!
W odpowiedzi usłyszałem mieszaninę jęków, przekleństw rzucanych pod nosem i wyzwisk pod moim imieniem, kiedy grupka pięciu facetów zwlekała się ze swoich miejsc –lamp, podłogi, grzejników, lodówek i wanny, podczas gdy ja sam podwinąłem rękawy czarnej bluzy opinającej moje cudowne mięśnie do łokci, ziewając na boku. Tylko jeden z mężczyzn wydawał się być stale przygotowany i właśnie teraz pojawił się przede mną z rękoma założonymi na piersi, ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i nieco zmrużonymi oczyma. Czarne loki wetknął niedbale za uszy, sam wydawał się emanować niewidzialnym, diabelskim ogniem i mocą. Zignorował dziwne dźwięki, jakie wydawała z siebie reszta i skupił się na mnie, uśmiechającego szelmowsko przed całą jego sylwetką.
– Znowu. – Odezwał się, a jego głęboki, potężny głos wydawał się odbijać od ścian Piekła. Wydawał, bo Piekło nie miało ścian, tak samo jak nie miało określonej powierzchni i położenia. Po prostu było i serwowało jedną z najlepszych – według uznania nędznych istot ludzkich – pizzy w mieście.
Mój uśmiech stał się szerszy, kiedy zamaszystym ruchem ułożyłem dłoń na mojej lewej piersi i ukłoniłem się w stronę mojego towarzysza, chichocząc złowieszczo pod nosem. Kiedy znów napotkałem spojrzenie jego krwistoczerwonych oczu, wydawało mi się, że płonęły jeszcze bardziej, niż wcześniej. Wydawało, bo gdzieś w tle płonęła patelnia i ogień odbijał się w jego tęczówkach.
– Taki już jestem. – Stwierdziłem, wkładając ręce do kieszeni. – Sztywniacy nie zrozumieją. – Wzruszyłem ramionami, chichocząc głośniej i odwróciłem się do czarnowłosego plecami, krocząc leniwie w stronę lodówki, z której zdążył zwlec się już jeden z gości. Słyszałem za sobą ciche warknięcie, które jednak ucichło po chwili –jego właściciel zniknął, aby patrolować osobiście dalsze zakątki Piekła.
– Po co był tu Lucyfer? – wymamrotał sennie blondyn śpiący nie tak dawno na grzejniku. Przeczesał włosy dłonią, ziewając przeciągle – zawsze przypominał mi wtedy psa, którego przebudzono z głębokiego snu. Dagon był dość wysoki, ale nie aż tak umięśniony jak ja. Nieco mniej, ale to do niego pasowało. Jako jedyny z pozostałej szóstki miał – podobnie jak ja – krwistoczerwone oczy prawdziwego, rasowego diabła. Jego uśmiech z pewnością zaliczał się do diabelskich, zwłaszcza, kiedy światło padało na jego wyjątkowo rozwinięte kły. Nie żebym mu się przyglądał i stwierdzał, że „tak, takiego to bym brał pod kołdrę”, aczkolwiek konkurencję trzeba znać, nawet jeśli z Dagonem trzymałem się najlepiej i to z nim dzieliłem tą nienawiść do władcy jedynego, a Pana naszego, Lucyfera.
Wzruszyłem obojętnie ramionami na jego pytanie i wyciągnąłem zimne piwo z lodówki. Walić ból głowy, i tak zaraz przejdzie. Puszka wydała z siebie cichy syk – który w sumie można porównać do jęku – na który uśmiechnąłem się pod nosem. Był to jeden z moich ulubionych dźwięków. Upiłem łyk zimnego napoju, który schłodził moje gorące ciało i – opierając się plecami o lodówkę – przeniosłem wzrok z powrotem na Dagona.
– Zapewne przeszkadzało mu zakłócanie ciszy nocnej – prychnąłem, pociągając kolejny łyk piwa. Aż dziwne, że nie było ono napojem bogów. A właściwie to Boga. – Zapewne dlatego, że sam nie ma jej z kim zakłócać. – Zachichotałem, na co Dagon odpowiedział mi nieco krzywym uśmiechem.
– Kopsnij jedno – mruknął, wskazując głową na puszkę w mojej dłoni.
Sięgnąłem na oślep do lodówki po jedno piwo ze stosu różnych jego rodzaju i rzuciłem je w stronę blondyna, który bez problemu złapał napój w locie, po czym przygryzł otwór od góry lewym kłem, otwierając puszkę i pociągając z niej łyk – równocześnie ze mną.
– Mógł osadzić się po drugiej stronie Piekła – mruknął po chwili milczenia Dagon. Potrzebowałem jakiejś sekundy, żeby zorientować się, iż temat znów został zmieniony na ten poprzedni. – Tam miałby spokój i ciszę.
 – A mi nikt nie zawracałby dupy. – Wzruszyłem ramionami. – Nawet cholerne życie wieczne nie jest tak piękne. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie je truł. – Stwierdziłem.
– Tak jak Lucek – burknął do siebie Dagon.
– Tak jak stary przyjaciel Lucek. – Zachichotałem złowieszczo. – To właśnie dzieje się z samotnymi, którzy zamiast szukać innej dupy, pilnują swojej.
– Albo szukają innej dupy, nie pilnując swojej. – Zaśmiał się mrocznie chłopak, pociągając łyk piwa. – Tak jak ty, stary. Raz tylko straciłeś czujność i...
– Nie przypominaj mi – warknąłem, powstrzymując się od zgniecenia puszki w dłoni. – Nie mam pojęcia, jak Loki wepchnął we mnie ten czajnik.
– Bezprzewodowy. – Uściślił.
– Który postanowił się wreszcie włączyć, kiedy znalazł się we mnie –prychnąłem.
– Razem z mikserem. – Zauważył Dagon.
– Zapomniałeś też o kiełbasie – westchnąłem. – Co, do tej pory masz tę bliznę?
Blondyn zachichotał mrocznie pod nosem i wolną ręką uniósł czarną podkoszulkę na wysokość piersi, jednocześnie odsłaniając długą na pół brzucha bliznę, która wydawała się emanować dziwnym, kruczoczarnym blaskiem.
– Trzeba przyznać, że nie zagoiła się nawet przez to trzynaście lat. – Opuścił bluzkę na dół i pociągnął łyk piwa, wzdychając cicho pod nosem. – Nie wiem jak, ale wciąż jest. Aczkolwiek daje mi jakieś plus pięćdziesiąt do seksapilu, jakby to stwierdził Loki. – Zaśmiał się głośno.
Uniosłem kąciki ust, chłepcząc łapczywie piwo, aż w końcu puszka stała się pusta. Zgniotłem ją w ręce, rzucając za siebie.
– E, Muffin, ja tego sprzątał nie będę! – wydarł się zza mnie Belzebub, grożąc mi środkowym palcem. Dziwny zwyczaj, tak samo jak sam osobnik zresztą. Zdążyłem przewrócić oczyma, zanim obróciłem się w jego stronę. Jako jedyny z nas nie dbał o formę i piękno. Czuł się doskonale w postaci pulchnego pączusia, którego tłuszcz wylewał się ze spodni. Zwłaszcza, kiedy nie miał koszulki – na szczęście takie chwyty były dozwolone tylko podczas wyzwań jako forma kary dla przegranego. W ręce trzymał już nadgryzionego kabanosa, kasztanowe włosy miał roztrzepane we wszystkie strony. Trzeba było też przyznać, że śpioszki z podobizną Hello Kitty nieco go wyszczuplały. Może to ta słodka mordka kociaka odwracała uwagę od tłuszczyku, który mogliby wykorzystać w McDonaldzie?
– Ja także. – Wzruszyłem obojętnie ramionami. – Impreza była u mnie, sprzątacie wy. Pierwsza zasada piekłówek u Mefika. – Przypomniałem mu, na co Belzebub przeklął soczyście pod nosem i chwycił miotłę, którą rzucił w jego stronę półnagi Lewiatan, założyciel sieci marketów. Wydawał się być niezadowolony nawet bardziej niż pączuś. Uśmiechnąłem się wrednie pod nosem, powstrzymując dłonie od zabrania kolejnego piwa z lodówki. Gdzieś za mną usłyszałem chichot Dagona, który spokojnie popijał swój schłodzony napój i podziwiał, jak daję baty reszcie. – Ale sprzątaniem tego burdelu zajmiecie się potem – westchnąłem, wyciągając z kieszeni spodni pomiętą, żółtą karteczkę i przylepiając ją do lodówki. Przez chwilę kręciłem się w poszukiwaniu długopisu lub czegokolwiek do pisania, aż w końcu Dagon rzucił w moją stronę ołówkiem z przebiegłym uśmieszkiem na twarzy.
– Uznaj to za łaskę.
– Dobrze, że nie laskę – mruknąłem, notując na karteczce zamówienie naszej cudownej klientki. Kurczakowa, podwójny ser. Adres gdzieś mi przepadł w głowie, ale to załatwi się potem. Odsunąłem się od lodówki, zakładając ręce na piersi i zmrużyłem groźnie oczy w stronę moich diabelskich kompanów.
– Zaczyna się – burknął do siebie Loki, który pojawił się gdzieś za Lewiatanem, odgarniając niedbale kruczoczarne włosy do tyłu i tłumiąc ziewnięcie. Nie pamiętałem już, dlaczego miał na sobie tą śmieszną sukienkę baletnicy, ale w różowym było mu do twarzy.
– Motto naszej pizzeri poproszę. – Oznajmiłem mocnym, stanowczym głosem. Nawet Dagon przestał na chwilę sączyć piwo, żeby zachichotać po raz kolejny i razem z innymi warknąć:
– Klient nasza dupa!
– I mikser wam w nią! – ryknąłem, po czym wybuchnąłem głośnym, diabelskim śmiechem. – A teraz won robić zamówienie!
Kompania niechętnie się rozeszła – Belzebub miał zadbać o szynkę, bo w sumie to on miał do tego najlepszą dupę, Lewiatan specjalizował się w sosach, z czego ten majonezowaty wychodził mu najlepiej, Loki zajmował się ciastem, Dagon przyprawiał całość i dodawał jej odrobinę iskry, Thot zazwyczaj odbierał zamówienia i zajmował się obsługą pieca, a kiedy tego nie robił, sprzątał z powodu braku zajęć, zaś ja byłem dostawcą i czarowałem wszystkich swoim urokiem osobistym, zgarniając napiwki.
Jeśli można było coś powiedzieć o naszych pizzach, to na pewno nie to, że były one pyszne. A już stuprocentowo mylił się ten, kto stwierdził, że były zdrowe. Ludzie nie wiedzieli – i nie chcieli zapewne wiedzieć – jaką mieszankę wydzielin, mięśni oraz tłuszczu z ciała Belzebuba i dziwnych proszków w sobie zawierały. Jednak dzięki tej niewiedzy właśnie uważali, że jest ona najlepszą w mieście i potrafili zamawiać ją nawet dwa razy na miesiąc. Mieliśmy nawet jedną stałą klientkę, zamawiającą zawsze Piekielną w piątki około dwudziestej drugiej. Zaczynało się zawsze tym samym – „och, to znowu pan? Wygląda pan lepiej niż ostatnio, może zje pan ze mną?”, kończyło się łóżkiem. Takim sposobem piątek miałem dość rozrywkowy. A przynajmniej do czasu, kiedy mąż Piątkowej Pindy nie wrócił wcześniej i nie zauważył, że jego ukochana go zdradza z tysiąc razy przystojniejszym, zabawniejszym i bardziej rozrywkowym diabłem. Czego jej się w sumie nie dziwiłem.
Zapewne też bym siebie zdradzał ze sobą, żebym mógł być o siebie zazdrosny.
Nie zwracając więc uwagi na bajzel panujący wokół, kulę do kręgli w grzejniku, wciąż płonącą patelnię, której nikt nie raczył ugasić – praca wrzała. Diabły uwijały się przy pierwszej i być może ostatniej pizzy tego wieczoru, wciąż jeszcze walcząc z kacem. Loki przysypiał na stojąco, Belzebub nawet nie przeklinał przy załatwianiu szynki, Thot zajął się zbieraniem pustych butelek, Lewiatan ugniatał pomidory tak, jakby nie były to jędrne piersi Belza, Dagon dopił na szybko resztkę piwa i spalił puszkę w dłoni, biorąc się do roboty jako jeden z najprzytomniejszych. Ja z kolei załatwiłem ekipie muzykę, jaką były oczywiście jazgoty metalowych kapeli. Bardziej dla mnie, niż dla nich.
Pizza była gotowa w jakieś pięć minut, po czym wrzucona na jakieś dwie kolejne do piekielnego ognia. Thot zapakował ją w to nasze firmowe pudełeczko z napisem:

Pizzeria Piekiełko
Piekielnie dobre pizze w diabelsko niskich cenach!
Zadzwoń do nas!
Tel. 666 666 666

Jeszcze cieplutką pizzę chwyciłem w dłoń po wychlaniu kolejnej puszki piwa otworzonej gdzieś w międzyczasie i warknięciu na ekipę, że kiedy wrócę, mój skrawek Piekła ma błyszczeć jak dupa Belzebuba w niedziele – na co on zaprzeczył, że bardziej lśni ona w piątki, ale to się wytnie.
Przedostanie się na ziemię to całkiem spoko sprawa. Pstryknięcie palcami, mamrotanie słów pod nosem i to śmieszne uczucie w brzuchu, a po chwili widzi się już tych nędznych ludzi, biegających po rynku i walczących o tę rybę z przeceny w markecie. Jako że zbliżał się już powoli okres świąteczny, ta gorączka zakupów była jeszcze większa. A, bo jeszcze niekupione prezenty dla dzieci i męża. A, bo jeszcze nie mam karpia, no, i miód też by się przydało kupić, podczas gdy w miarę zwiedzania kolejnych sklepów kupowało się coraz więcej i więcej.
Święta są głupie. Świętuje się urodziny Jezusa, które były przeszło dwa tysiące lat temu, podczas gdy jemu wystarcza ta impreza w Niebie, po której Diabłom trudno wyleczyć kaca przez tygodnie. W zeszłym roku to chyba nawet pojawił się na nich sam Lucyfer, z tą swoją nadętą buźką i ponurym nastrojem. Na szczęście zniknął szybko, bo w jego obecności nie dało się po prostu dobrze bawić. A plotki głosiły, że kiedyś był imprezowym zwierzakiem. Jasne.
Jednak z każdym kolejnym rokiem, kiedy to zbliżały się święta, wciąż nie mogłem zrozumieć ludzi. To całe zbieranie się całą rodziną jeden raz w roku, żeby zachować pozory normalnej, kochającej się rodziny. Ten cały cyrk z prezentami, który przedkłada się ponad ten „magiczny czas świąt”. To łamanie się opłatkiem i mówienie rzeczy, które inni chcą usłyszeć, ta cała durna gra i kłamstwa, że w pracy przecież wciąż dobrze, że życzę ci w te święta zdrowia i jeszcze długiego życia, dziadku, ale tak naprawdę, to umrzyj jak najszybciej, żeby w końcu zostawić kasę mi. Tak, to jak najbardziej pasowało diabłom, co jednak nie oznacza, że w pełni to tolerowałem. Uważałem to za kompletną głupotę, nawet jak na ludzi.
Rynek zapełniał się ludźmi w zawrotnym tempie, dlatego czym prędzej ruszyłem w stronę jednej z bocznej uliczek, uciekając od blasku światełek wielkiej choinki w centrum placu. Dzieci zachwycały się nią i wyciągały rączki, żeby ściągnąć z niej imponujących rozmiarów bombki, podczas gdy dorośli patrzyli na nie z irytacją i w myślach zapewne powtarzali sobie, że już wkrótce święta się skończą i wszystko wróci do normy.
Dom, do którego miałem dostarczyć stygnącą powoli na chłodzie pizzę, nie znajdował się daleko. Wystarczyło skręcić w bocznej uliczce na prawo, gdzie znajdowało się osiedle podobnych do siebie budynków. W czasie pieczenia pizzy przypomniałem sobie adres i namierzyłem go w swojej głowie, tworząc w niej mapę. Jako diabeł wiedziałem chyba prawie wszystko i zdążyłem być praktycznie w każdym miejscu na ziemi, dlatego też mała mieścina jak ta, w której mieszkała klientka nie stanowiła dla mnie wyzwania.
Mimo tego, że wciąż jeszcze czułem na sobie delikatną aurę Piekła i jego ognia, przez chwilę moje ciało zdołał przeniknąć chłód. Śnieg, który zaczął prószyć z nieba odrobinę mu w tym pomagał, osadzając się dodatkowo na moich włosach. Jego też nie lubiłem. Małe farfocle spadające z nieba, które nie przyczyniały się do niczego specjalnego. Może i każdy z nich był inny, ale co to dawało, skoro i tak zbijał się z pozostałymi w jedną wielką masę, z której powstawała warstewka śniegu lub zaspa. Zmora dorosłych, radość dla dzieciaków, które planowały już te wszystkie bitwy na śnieżki i lepienie bałwanów.
Było już chyba po czwartej czasu ziemskiego, ale na dworze panował już mrok. Zima sprawiała, że dzień trwał krócej, dając upust nocy. Lubiłem ciemność, dlatego też nie przeszkadzała mi ta zmiana. Nigdy nie wiadomo było, co czaiło się w kątach okrytych mrokiem, ani jaki miało zamiar. Swojego czasu lubiłem bawić się w zjawę, straszącą dzieci. Chowałem się pod łóżkiem i w szafie, nawiedzałem samotne kobiety, które bały się podczas burzy. Szybko jednak znudziła mi się taka praca ze względu na monotonię i rutynę. Za każdym razem to samo: krzyk, płacz, rozpacz.
Zanim się obejrzałem, stałem już przed drzwiami klientki. Sprawdziłem adres jeszcze raz, westchnąłem cicho przed zetknięciem z kolejną ludzką głupotą i zapukałem do drzwi, rezygnując z dzwonka. Po chwili usłyszałem stukanie obcasów po posadzce, zbliżające się z każdą sekundą, aż w końcu ucichły, a drzwi przede mną otwarły się.
– Dobry wieczór! – Zaszczebiotała cycata blondynka w wejściu, mrugając – niby zalotnie – rzęsami dłuższymi od moich włosów pod pachami. Usta pociągnęła szminką różową niczym nos Lewiatana po wypiciu pięciu flaszek, skórę niczym pomarańcza, a cycki niczym łeb Dagona. Krótka, czerwona sukienka z dekoltem jak Rów Mariański odsłaniała to i owo, opinając całe ciało w kuszący – a taki przynajmniej był zamiar – sposób.
– Dobry – mruknąłem, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów, po czym odchrząknąłem, żeby uczynić mój głos bardziej namiętnym i zmysłowym. – To pani pizza, zgodnie z zamówieniem. – Wysiliłem się na seksowny uśmiech w jej stronę, jednocześnie starając się nie myśleć o tym, że dziewczyna wygląda jak makrela. Zwłaszcza z tym dzióbkiem, który nieudolnie wciąż do mnie robiła, jakby chciała wyeksponować swoje usta bardziej niż zwykle.
Wykapany obraz, który miałem przed oczami podczas rozmowy z nią. Punkt dla mnie, powoli uczyłem się widzieć ludzi tylko poprzez usłyszenie ich głosu przy zamawianiu pizzy!
Blondyna wepchnęła mi do ręki zapłatę, uśmiechając się uwodzicielsko. Zdążyłem zauważyć na jej palcu pierścionek. A więc mężatka. Ktoś naprawdę lubi mieć w domu taki plastik, bo szkło się szybko tłucze. Ludzie stawali się coraz to głupsi.
– Dam większy napiwek, jeśli uraczy mnie pan chwilą swojej obecności. – Mrugnęła do mnie, chichocząc cicho. Głos miała słodszy od miodu i to raniło moje uszy, jednak klient nasza dupa, a bycie diabłem nasza fucha, więc bądź co bądź, okazji do grzechu się nie opuszcza.
Skinąłem głową w jej stronę, przekraczając próg domu i zamykając za sobą starannie drzwi. Nauczyłem się, że lepiej zamykać je na klucz – wtedy prawowici mężowie potrzebowali więcej na dostanie się do środka. Blondyna odstawiła pizzę gdzieś na bok i chwyciła moją koszulkę, przyciągając mnie do siebie i patrząc w oczy.
– Boski – westchnęła, przenosząc wzrok z moich źrenic na usta.
– Raczej diabelski – mruknąłem do siebie, kładąc swoje dłonie na jej talii i przysuwając ją delikatnie do siebie.
– Mówiłeś coś? – spytała cicho, znów patrząc mi w oczy, jakby została wyrwana z transu.
– Tak. – Posłałem jej przepełniony seksapilem uśmiech. – Że twoje usta są pociągające – wymruczałem, po czym zebrałem w sobie całą silną wolę i pocałowałem ją, likwidując ten obraz makreli w mojej głowie. Blondyna smakowała miętą, ale po chwili mogłem wyczuć nutkę bananów – tak, chodziło tu o te żółte, podłużne owoce, nie o inne, aczkolwiek tak samo uwielbiane przez większość kobiet banany – które najwyraźniej musiała jeść wcześniej. Jeśli chodziło o ludzkie smaki, byłem w tym mistrzem. Raz nawet zdołałem wyczuć, co babeczka jadła na śniadanie, całując ją w nocy.
– Masz tak piekielnie gorący dotyk – wymruczała zatracona w mojej osobie blondyna, krążąc dłońmi po łopatkach nieziemskiego diabła przed sobą i co rusz wbijając w nie paznokcie, jakby chciała zrobić mi na złość. – Mógłby mnie roztopić…
I roztapiał. Bo każda kobieta rozpływała się pod jego wpływem. Taki byłem boski. W sensie diabelski. Bo domenę boskości pozostawiam jednak Jezusowi.
– A twoje włosy, skarbie… – westchnęła, muskając palcami mój warkocz, zapleciony na szybko wczoraj, który – o dziwo – wciąż się trzymał, nawet po grubej imprezie. Raz nawet zastanawiałem się nad ścięciem włosów, ale szybko stwierdziłem, że jako jeden z tych rasowych, pełnokrwistych diabłów utrzymam tradycję. No, i długie włosy były całkiem seksowne. Nie licząc ich szczotkowania, bo to było akurat prawdziwą udręką.
– Wiem – mruknąłem, przywierając mocniej do jej ust. – Ty także…
– Ty bardziej. – Przerwała mi, chichocząc, po czym zaczęła przesuwać palce w dół, wzdłuż kręgosłupa, aż w końcu zatrzymała je w okolicach kości krzyżowej, jakby chciała zmacać mój tyłek. Mój cudowny, niepowtarzalny tyłek, dzięki któremu dziś ludzie mogli wpieprzać bułeczki. Co, bo niby taki kształt wziął się przypadkiem? Nie. Jest taki piękny wyłącznie dzięki mnie i moim pośladkom. Możecie tylko snuć domysły, dlaczego bagietka ma kształt taki, jaki ma.
Zrobiłem to samo, jednak przy okazji pociągnąłem zamek błyskawiczny jej sukni w dół, tylko czekając, aż zsunie się ona na ziemię i odsłoni to ciało, które skrywała blondyna. Nie spodziewałem się czegoś wielkiego. W sensie nie miałem tu na myśli tyłka i cycków, bo one to akurat dosyć spore były już patrząc na jej figurę ukrytą pod ubraniem. Takie do macania właśnie, nawet jeśli niekoniecznie wyglądały na naturalne – te sztuczne macało się gorzej. Były czasami jak gumowe cycuszki, którymi rzucaliśmy się w zimie zamiast śnieżek. Wypełnione w środku wódką lub winem, najczęściej lądowały w naszych ustach. Dagon był w tym mistrzem, w końcu te wampirze kły na coś mu się przydawały. Miały dość szerokie zastosowanie – laski leciały na wampirycznych kolesi, nieźle gryzły, były dość mocne, dodawały drapieżności i seksapilu.
Zachęcona tym moim nagłym rozbieraniem jej kobieta, zaczęła wsuwać dłonie pod moją koszulkę i dotykać palcami łopatek, po czym znów przesuwając je w dół, aby następnie zrzucić ze mnie część ubrania gdzieś w kąt. Jej niebieskie – no bo jakież inne u takiej inteligentnej, szanującej się blondynki? – oczy aż zaświeciły się niczym gwiazdy, kiedy zobaczyła moją klatkę piersiową, na widok której niektóre wręcz zaczynały jęczeć już przed grą wstępną. Ach, ten sześciopak. Te mięśnie, które można macać całymi dniami i nocami. Jedyne, co mogło się nie podobać, to brak pępka. W sumie dosyć dziwna sprawa, nie mieć tego śmiesznego wgłębienia jak u klusek śląskich. Czasami go sobie sprawiałem, żeby ot tak móc na niego popatrzeć i powiedzieć „Oto jestem, dumny posiadacz pępka. Kłaniajcie się narody!”, ale poza tymi chwilami nagłego ataku melancholijnej tęsknoty do pępka nie potrzebowałem go. Jak bym chciał jakiś pomacać, to zawsze miałem do dyspozycji jakieś gorące laski albo Belzebuba, który jako diabeł nieco niższego rzędu, miał pępek.
Dłonie kobiety zatrzymały się na moim pasku od spodni, jakby chciały się ich pozbyć. Moje z kolei delikatnie muskały jej kark, na który opadały kosmyki włosów, które uciekły z koka. Dopiero teraz do moich uszu dobiegła muzyka z kuchni, jakieś świąteczne piosenki puszczane z płyty. Zerknąłem ukradkiem w jakiś pokój po prawej, który okazał się być zagraconym ubraniami salonem, z którego stołu patrzył na mnie nieprzyjaźnie gruby niczym piłka kot. Zapewne on też by mnie schrupał razem ze swoją panią. Nadział na widelec, zamoczył w odpowiednim sosie i delektował się smakiem. Byłem pewien, że byłbym chrupki. Jak chipsy. W końcu kości miałem dość sporo.
Blondyna zaczęła powoli przesuwać się w stronę sypialni – a przynajmniej tak myślałem, w końcu nie znałem jej domu – mrucząc z zadowolenia i całując mnie coraz zachłanniej z każdą sekundą.
– Nie było okazji nawet się przedstawić, skarbie – wymruczała po chwili, zatrzymując się w przejściu do sypialni, gdzie czekało już spore, małżeńskie łóżko z rozwaloną kołdrą. Chyba nie przez przypadek na szafkach leżały pozaświecane świeczki.
– Ty pierwsza – mruknąłem niskim głosem, stykając się z nią nosem i siląc na seksowny uśmiech.
– Alice. – Zachichotała, całując mnie mocniej i przy okazji przygryzając delikatnie moją wargę. – A ty, skarbie? – Spojrzała mi w oczy, oblizując się, jakby właśnie zjadła dobrego, porządnego kebsa. Zjadłbym dobrego i porządnego kebsa. Chyba wiedziałem, gdzie niedługo się udam.
– Drake. – Wymyśliłem na poczekaniu, uśmiechając się nonszalancko. Na dźwięk „Mefisto” ludzie raczej nie zaufaliby mi tak łatwo, tym bardziej ci religijni. Kojarzyło się one bowiem z diabłem, a z takimi lepiej nie pogrywać. I dobrze myśleli, jednak nie zauważali już podstępu, kiedy imię się podmieniło – tak jak ja to zawsze robiłem.
– Drake. – Powtórzyła, całując mnie mocno po raz kolejny.
– Dokładnie. – Zachichotałem mrocznie pod nosem, macając niecnie jej tyłek. – Twoje marzenie i najgorszy koszmar zarazem. Pieprzmy się do rana.
Gdzieś w głębi zaśmiałem się głośno niczym najprawdziwszy diabeł.
… moja niewolnico.

Wychodząc z domu blondyny uderzyło we mnie zimno, które zdążyłem poczuć na własnej skórze przez jakąś sekundę, zanim zniknął on zniszczony przez aurę piekielnego ognia, w którego obszarze tak często przebywałem. Sprawdziłem komórkę, jednak nie czekał na mnie żaden sms od ekipy z treścią w stylu „cwelu wracaj, zamówienie” czy „daję ci pięć minut, potem to ty załatwiasz szynkę”. Z tą całą szynką chodziło o to, że Belzebub miał tyłek zbliżony do niej konsystencją, podobnie jak bok miał podobny do boczku. Stąd też braliśmy mięso na naszą pizzę, które tak zachwalali ludzie – a, bo taka aromatyczna, bo taka delikatna, bo miękka, bo taka pyszna. Tak jak już mówiłem – lepiej, żeby nie wiedzieli prawdy. Wtedy łudzili się, że plasterki szyneczki na włoskim placku zwanym pizzą są prawdziwym mięsem kupionym gdzieś w sklepie, a nie kawałeczkiem ciała jednego z diabłów, które odrastały mu po odcięciu w przeciągu pięciu sekund.
Czasami nawet sok pomidorowy robiliśmy z krwi Belzebuba, kiedy nazbierało się już jej dość sporo. Nie lubiliśmy marnować tego, co moglibyśmy wykorzystać. Lucyfer byłby z nas dumny. Chociaż chwila, nie. On nigdy nie będzie z nas dumny, bo nie podobał mu się pomysł z pizzerią Piekiełko, nawet kiedy zarzuciliśmy mu argumentami typu pieniądze, sława, większy obszar na działania. On tylko kręcił głową i wyzywał nas od matołów, żądając całkowitego posłuszeństwa. Najwyraźniej zapominał wtedy, że pracował z diabłami i nie mógł wymusić tego, abyśmy go słuchali. Każdy diabeł działał na swoją własną rękę. Nie było jak w niebie, gdzie na każde polecenie archaniołów aniołki układały się w równym rzędzie i salutowały. U nas każdy śmiał się na rozkaz Lucka, niektórzy wystawiali pięści w górę i krzyczeli „Hail Arsch!”*, jeszcze inni spokojnie popijali wódę, ignorując go, ale uśmiechając się szelmowsko pod nosem – w tym ja. Mimo tego, że Lucyfer był władcą piekieł i panem piekielnego ognia, nikt nie traktował go jako przywódcy.
Śnieg wciąż padał, jednak teraz wydawał się być większy. Śnieżynki wirowały przez chwilę w powietrzu, tańcząc ze sobą, po czym zmieniając partnera, aż w końcu opadały na ziemię i dołączały do przyjaciół. Na ziemi powstała już dość spora warstewka białego puchu, jednak dzieci obserwowały go zza szyb okien w domach, zerkając też przelotnie na gwiazdy iskrzące się na niebie. Było już nieco po dziewiętnastej, jednak wiedziałem, że gdzieś w pobliżu musiał być otwarty lokal serwujący kebaby. Narobiłem sobie smaku przez blondynę, nie zamierzałem go zignorować. Bo kiedy obrałem jakiś cel, dążyłem do niego, nawet jeśli mi to szkodziło. Byłem uparty, jednak jeszcze ani razu nie obróciło się to przeciw mnie. Wręcz przeciwnie, dzięki tej właśnie cesze dostawało mi się parę dobrych i smakowitych kąsków dla diabła. Przykładowo sama pizzeria – w końcu to ja byłem pomysłodawcą „Piekiełka”. Dzięki niej mogliśmy wykonywać naszą robotę w prosty sposób, gdyż mieliśmy dostęp do sporej ilości ludzi, którym mogliśmy podsuwać różne propozycje.
Jeśli już o diabelskiej robocie mowa. Polegała głównie na sprowadzaniu ludzi na tą „złą drogę”, żeby „zboczyli ze ścieżki” i „oddalili się od Boga”, przechodząc „na ciemną stronę mocy”. Mówiąc prościej – nakłanianie do grzechów i innych złych zachowań, które nie spodobałyby się Bogu. Osobiście specjalizowałem się w zdradach. Każda kobieta leciała na mnie, zapominając o swoim mężu, chłopaku czy tam kimkolwiek. Belzebub nakłaniał do żarcia jak największej ilości jedzenia, tak samo jak nasza pizza, która wręcz miała sprawiać, żeby ludzie chcieli jej więcej i więcej. Dagon lubił nakłaniać do zabójstw, Loki do zazdrości, Lewiatan do gniewu, a z kolei Thot do chciwości. Każdy z nas jednak nie specjalizował się tylko w jednej dziedzinie. Nawet ja zmuszałem czasem ludzi do zazdrości czy gniewu, wszystko zależało od sytuacji i naszego nastawienia. Grunt, aby wyczuć sytuację. Przygnębionych ludzi gnębiło się jeszcze bardziej – czasem aż tak, że popełniali samobójstwo. Tych zazdrosnych czy rozgniewanych z kolei czasem popychało się do zabójstwa. Jednak takie akcje na większą skalę nie zdarzały się często. Zazwyczaj grzechy były niewielkie i błahe, aczkolwiek gromadziły się, podobnie jak śnieg – w warstewkę, która stawała się w miarę upływu czasu coraz większa i większa, aż w końcu zakrywała kwiaty i trawę, czyniąc świat pustym, zimnym i białym.
Ulica świeciła pustkami. W domach świeciły się światła, gdzie dzieci zapewne biegały po salonie z zabawkami lub robiły pierniczki, aby poczuć smak świąt nieco wcześniej. Cisza, przerywana tylko podmuchami zimnego wiatru, uderzającego w moją boską twarz śnieżynkami nie przeszkadzała mi. Hałas, chaos i krzyki miałem na co dzień w Piekle, tak samo jak nieustające imprezy, niekończący się alkohol i towarzyszy do zabawy. Pamiętałem, jak raz przebraliśmy Belzebuba za kurczaka, kiedy spał. Po przebudzeniu myślał, że przedawkował kokainę i zaczął znosić jaja, tyle że swoje własne. Jakieś dziwne, czarne. Do tej pory siedziały pod zlewem, jakby wszyscy czekali na ich wyklucie – cokolwiek miałoby z nich wyjść.
Na rynek doszedłem dość szybko. Od razu uderzył we mnie gwar rozmów, które mogłem usłyszeć w sumie już z uliczki, od niego odchodzącej, podobnie jak te wszystkie lampki, które rozjaśniały wielką choinkę i zawieszone na sklepach czy fontannach migające światełka. Wszystko nagle żyło oraz wydawało się emanować radością tych durnych świąt, zachęcając każdego – nawet mnie, diabła! – do radości i oczekiwania na Boże Narodzenie, zupełnie, jakby nie miało ono miejsca już wcześniej.
Przedarłem się przez tłumy młodziaków zgromadzonych na rynku i rozmawiających ze sobą żywo, ignorując ich śmiechy, minąłem parę zakochańców migdalących się na ławeczkach, ignorując pocałunki, jakie między sobą wymieniali, przeszedłem obojętnie obok sprzedającego własnoręcznie wykonane dekoracje staruszka w starym, podartym płaszczu i nosie czerwonym od mrozu, ignorując jego gadanie do siebie. Po prostu brnąłem przed siebie, nie zważając na nic. Cel? Najbliższy lokal z kebabami.
Mimo tego, że obszedłem wokół cały rynek, szukając upragnionej knajpy, znalazłem tylko jubilera, piekarnię, jakiś mini market i inne sklepy, które nie były mi potrzebne. Nieco zirytowany skręciłem w jedną z bocznych uliczek, których było tu dość sporo, zerkając co chwila z ukosa na okoliczne budynki. A to jakaś księgarnia, a to restauracja włoska, a to sklep z odzieżą. Nic, co by mnie zainteresowało. Warknąłem cicho pod nosem, chowając dłonie w kieszeniach spodni i przyspieszyłem nieco tempa. Jeśli w przeciągu piętnastu minut w zasięgu mojego wzroku nie pojawi się czynna knajpa z żarciem, jakiego chciałem, podpalę coś, do cholery. Cierpliwość diabła istniała, jednak wyczerpywała się dość szybko. Zwłaszcza w przypadku jedzenia. A już w szczególności kebabów.
Okoliczne lampy były rozmieszczone co jakieś parę metrów. Następna znajdowała się akurat w połowie drogi pomiędzy wyjściem z rynku, a ulicą, na którą wychodziła. Zanim więc wkroczyłem w tą oświetloną strefę, mogłem obserwować ruch śnieżynek w powietrzu. Z jednej strony przypominały mi ludzi – przytulające się w panice, kiedy pod nimi wisiała przepaść w postaci masowego śnieżnego grobu. Z drugiej strony na ich widok miałem przed oczyma diabły – beztroskie i pełne wdzięku, tańczące przed swoim upadkiem.
Gdzieś nade mną poczułem ruch powietrza. Spojrzałem w górę, jednak było już za późno, żeby uniknąć lecącego na mnie z góry Dagona z wyszczerzoną w szerokim, diabelskim uśmiechu odsłaniającym kły. Walnąłem o ziemię wręcz z cichym trzaskiem, jednak nie poczułem bólu. Diabły go nie czuły – dla nich życie było spijaniem śmietanki z kawy. Albo pianki z piwa. Blondyn zaśmiał się głośno, zrzucając z łepetyny kaptur jego nieodłącznej czarnej bluzy na ziemskie wypady.
– No hej, skarbie. – Zatrzepotał rzęsami niczym rasowa panienka z klubu, wachlując się prawą ręką. – Chyba na ciebie lecę. – Zachichotał cicho.
– Mikser ci w dupę, Dag – warknąłem, spychając go z siebie niechętnie.
– A tobie kiełbasa, Muffinku. – Odgryzł mi się diabeł, zaś na jego twarzy wykwitł łobuzerski uśmiech. Zamachał mi przed nosem butelką, której zawartość przyjemnie chlupotała w ciszy panującej wokoło. – Patrz, co mam.
Zatrzymałem jego rękę w mocnym uchwycie, przyglądając się etykietce napoju. Moje oczy musiały aż zabłysnąć w ciemnościach na widok tego, co przeczytałem.
– Wódka!
– I to rosyjska! – Dokończył za mnie Dagon, nie mogąc powstrzymać kolejnego wybuchu śmiechu. Wyrwałem mu butelkę z dłoni i oglądnąłem dokładniej w świetle latarni. Część była upita, zapewne za sprawą blondyna, który wydawał się być jakoś weselszy niż zwykle, gdzieś na spodzie kryły się resztki krwi. Zapewne musiał ją zdobyć od jakiegoś przypadkowego przechodnia, jednak jako że nie chciał oddać mu jej po dobroci, Dag nie czekał dłużej i użył swojego niezawodnego rozwiązania na wszystko – zabił go.
– Wiesz, trochę się natrudziłem, żeby ją zdobyć – mruknął po chwili, widząc moją minę. – Tak to już bywa.
– Wódka za wódkę, dupa za dupę – wymamrotałem pod nosem.
Dagon wzruszył ramionami, ziewając na boku.
– Ta zasada tyczy się diabłów, ale nie ludzi. U nich to było coś w stylu „oko za oko, ręka za rękę”? – Zamyślił się. – Albo „oko za oko, noga za nogę”?
– Walić to. – Przewróciłem oczyma i odkręciłem buteleczkę, od razu pociągając z niej spory łyk. Ostry smak od razu zaatakował moje gardło, a ja przywitałem go z radością – jako stałego bywalca. Kątem oka zauważyłem, że Dagon mnie obserwował, wciąż  tym samym, specyficznym dla niego uśmieszkiem łobuza.
– Dawno jej nie chlaliśmy, co? – Uniósł brew pytająco. Tym razem to w jego oczach pojawił się tajemniczy błysk. – Ostatni raz chyba w czterdziestym piątym.
Odsunąłem butelkę od ust i wytarłem je wierzchem dłoni, chichocząc mrocznie pod nosem. Wypiłem około pół zawartości, wskutek czego wódki zostało niewiele.
– Czterdziestym dziewiątym, Dag. – Sprostowałem. – W czterdziestym piątym Belzebub jeszcze był lżejszy od małego słonia.
– Ale cięższy od kangura. – Zarechotał blondyn, wyrywając mi wódkę z ręki i dopijając ją do końca. Zaczął bawić się butelką, stukając w nią palcami i w zamyśleniu patrzył gdzieś w bok, na pokrytą bluszczem ścianę sąsiedniego budynku. – Rosyjska wódka, najlepsza z najlepszych. – Wymruczał.
– Zaraz po wodzie święconej – westchnąłem, opierając głowę na ręce. – Po niej ma się kaca na długi, długi czas.
– Pamiętasz jak…
– Pamiętam. – Uśmiechnąłem się pod nosem.
– A wtedy, gdy…
– Właśnie.
– Moglibyśmy być braćmi.
– Chwała piekłu, że nie jesteśmy.
Umilkliśmy na chwilę, z krzywymi uśmieszkami na ustach. Dag wciąż stukał cicho w butelkę po wódce, ja uparcie patrzyłem w martwy punkt na ścianie budynku obok. Wciąż męczył mnie fakt knajpki z kebabem. I właśnie wtedy, kiedy miałem o nią spytać blondyna, gdzieś nieopodal rozległ się głuchy stukot cichutkich kroków.
– Ktoś idzie. – Stwierdził mój towarzysz, prostując się nagle. – Kot.
– Nie, dziewczyna – wymruczałem, nasłuchując baczniej zbliżającego się dźwięku. – Kota ma na rękach.
– Metr sześćdziesiąt wzrostu.
– Małe cycki.
– Ale zgrabny tyłek.
– Dzieciak – westchnęliśmy jednocześnie.
– Ej, Dag, a gdyby tak ją… – Zacząłem, przenosząc wzrok na mojego kompana, jednak jego już nie było. Została po nim tylko pusta butelka wódki, którą jeszcze przed chwilą się bawił. Chwyciłem ją, uśmiechając się krzywo pod nosem. Taki z niego diabeł. Przyjaciela po fachu zostawił, bo zbliżała się jakaś niewinna dziewczynka, którą moglibyśmy się pobawić jak dawniej.
Usłyszałem, jak tupot ucichnął, a przybyszka zatrzymała się. Czułem na sobie jej wzrok, tylko czekałem, aż się odezwie. Jednak kiedy nie zrobiła tego przez najbliższą chwilę, podniosłem głowę, uśmiechając się diabelsko. Ukradkiem wyczarowałem w butelce po wódce trochę wody, która znów zachlupotała cicho.
Faktycznie, była niska, ale Dagon pomylił się co do jej wzrostu. Musiała mieć nieco ponad metr pięćdziesiąt, gdybym wstał, nie sięgałaby mi nawet do barków. Blond włosy opadały na jej plecy, a ich końcówki łaskotały łopatki. Niebieskie niczym głębiny oceanu oczy patrzyły na mnie z zaskoczeniem, ale i troską, porcelanową cerę zdobiły dwie różowe plamy na policzkach – nie wiedziałem, czy to z powodu mnie czy raczej chłodu – drobny nosek pasował do malinowych ust, które teraz przygryzała z zamyśleniem. Na rękach trzymała delikatnie czarnego kociaka, który spoglądał na mnie z zaciekawieniem, ale po chwili stracił zainteresowanie i pacnął swoją właścicielkę w czerwony szalik, owinięty wokół szyi. Szary płaszczyk z futerkiem przy kapturze sięgał jej prawie do kolan, czarne spodnie podkreślały smukłe nogi, jeden z brązowych butów do połowy łydki rozwiązał się, a jego sznurówka włożona była niedbale za język. Od razu uderzyła we mnie ta jej czystość, dziecięcość i niewinność. Wyglądała jak istny anioł.
– Hej, piękna. – Przywitałem się, obserwując jej reakcję. Jej policzki zaróżowiły się nieco bardziej niż wcześniej. Świetnie, ulegała mojemu urokowi. Jak każda inna. Wyciągnąłem w jej stronę butelkę z resztką domniemanej wódki, która w rzeczywistości była wodą z jakimiś resztkami alkoholu. – Może łyka?
Potrząsnęła głową od razu, a kot na jej rękach wydawał się mi przytakiwać. Wredny sierściuch, sam by się napił. Zawsze wiedziałem, że z tymi zwierzakami coś jest nie tak. Ukradkiem musiały podpijać piwo albo zlizywać rozlaną wódkę z podłogi. A potem się dziwić, że spadały na cztery łapy.
– Co tu robisz sama, w ciemnej uliczce? – Przekrzywiłem nieco głowę i wlepiłem wzrok w dziewczynę, zawstydzając ją po sekundzie i sprawiając, że obróciła ona wzrok z zakłopotaniem. – Kręci się tu wiele nieprzyjemnych typków. – Pokiwałem głową, udając prawdziwego znawcę w tej sprawie. Uniosłem butelkę do ust, uprzednio zamieniając wodę w wódkę – prawie jak Jezus, taki byłem boski – i wypiłem do dna, po czym cmoknąłem cicho z zadowoleniem. Jako że blondynka wciąż nie odpowiedziała, ciągnąłem dalej: – Masz szczęście, że trafiłaś na mnie.
Po raz drugi zaczęła trząść głową, kiedy jej kot znów wydawał się przytakiwać.
– Niemowa? – Uniosłem brew. Nie no, wtedy cała zabawa byłaby taka… cicha.
Znów zaprzeczyła ruchem głowy, ale tym razem się odezwała, a jej głos wydawał się być jak miód płynący wzdłuż mojego ciała, posypany dodatkowo cukrem – tak słodki, że spijanie go mogłoby przyprawić o cukrzycę drugiego stopnia.
– Rodzice zabraniają mi rozmawiać z nieznajomymi.
Miałem ochotę się roześmiać na to durne wytłumaczenie, jednak nie mogłem. Nie chciałem jej odstraszyć, gdyż najbardziej uwielbiałem plamić grzechem niewinne, grzeczniutkie dziewczynki, które były już rzadkością w tym świecie.
Przewróciłem więc tylko oczami, podnosząc się z ziemi i zostawiając na niej pustą butelkę, którą blondynka zmierzyła czujnym wzrokiem, jakby spodziewała się, że wyląduje ona na jej głowie i przyprawi ją o utratę przytomności, a następnie zafunduje bilet do cudownej krainy Krzakolandii, gdzie przyjemność była tylko kwestią czasu. Zdałem sobie sprawę, że mój podkoszulek musiał wyglądać dziwnie przy takim mrozie, dlatego też dla efektu wzdrygnąłem się – niby pod wpływem zimnego wiatru – po czym wyciągnąłem w jej stronę rękę, przywołując na usta niekoniecznie szczery, aczkolwiek milutki uśmiech.
– Chris.
Zlustrowała wzrokiem moją dłoń, podobnie jak kot na jej rękach. Prawie słyszałem myśli kłębiące się w jej głowie – pijak, żul, menel, nieznajomy, rodzice, zakaz, ręka, imię. Na jej twarzy malowały się różne emocje – niepewność, lekki strach, ale i też chęć, żeby uścisnąć rękę. Czekałem cierpliwie, patrząc na nią wyczekująco z tym samym, miłym uśmieszkiem, który powinien ją przekonać. W końcu nie wytrzymała. Włożyła delikatnie kota do kieszeni płaszcza, który posłał w moją stronę niezadowolone spojrzenie i delikatnie – wciąż niepewnie – uścisnęła moją dłoń.
– Angie – wyszeptała cicho.
– Angie. – Powtórzyłem, uśmiechając się nieco szerzej. Miałem wrażenie, że ten banan, którego przykleiłem sobie do ust, zaraz odleci w niebo niczym bumerang i wróci do mnie ze zdwojoną siłą tylko po to, żeby kopnąć mnie w tyłek. – Piękne imię.
– Twoje też nie jest złe – wymamrotała, wysuwając dłoń z uścisku, jednak przytrzymałem ją delikatnie w swojej ręce.
– Wiesz, właściwie to Christian. – Dodałem po chwili. – Jest nawet taka jedna interesująca książka o pewnym Christianie… – Powstrzymałem się od chichotu.
– Jaka? – spytała cicho, jakby wciąż czuła się winna za to, że uścisnęła moją dłoń, a nie uciekła. W sumie gdyby wybrała tą drugą opcję, nie byłbym taki delikatny.
– Pięćdziesiąt twarzy Greya. – Przybrałem seksowny wyraz twarzy, mając jednocześnie nadzieję, że mała nie słyszała jeszcze tego tytułu i to właśnie ja zachęcę ją do lektury tego niezmiernie interesującego dzieła, które idealnie prezentowało się jako rozpałka w piekle. – Bo wiesz, ten Christian to Grey miał na nazwisko.
– Domyśliłam się – mruknęła, wyswobadzając tym razem dłoń z mojej ręki i głaszcząc nią łepek kota w kieszeni. – Jesteś tu całkiem sam? – spytała cichutko.
Cóż, w sumie to jakieś dziesięć minut temu miałem jeszcze kolegę do tortur i zabaw, ale był takim cwelem, że zdążył mi zwiać, zanim się pojawiłaś.
– Tak. – Skinąłem głową. Zastanawiałem się, czy mam przyjąć postać kozła ofiarnego, którego wyrzucili na ulicę dajmy na to za obronę uciśnionych, ale zrezygnowałem. Nie miałem dziś ochoty na tak denną grę aktorską.
– I… nie jest ci zimno? – Angie uniosła brew, patrząc na mój podkoszulek. Natychmiast przywołałem gęsią skórkę na odkryte ramiona i wzdrygnąłem się, żeby zgrywać normalnego.
– Może trochę – mruknąłem.
Blondynka zamyśliła się przez chwilę, a kiedy tak myślała, wyglądała śmiesznie. Przygryzała wargę, głaskała kociaka w tym głębokim zamyśleniu, tupała butem w ziemię. Jej twarz znów wydawała się być pełna niepewności, ale kiedy zatrzymała na mnie wzrok po jakichś pięciu minutach główkowania, wydawała się być ona jak najbardziej pewna tego, co zaraz miała powiedzieć.
– Chodź ze mną. – Odezwała się, a jej głos wydawał się być mocniejszy niż wcześniej i nie aż taki znowu przesłodzony. Jakby… specjalnie taki przybrała, aby mnie przekonać. – Mama nie będzie chyba miała nic przeciwko temu, że przyprowadziłam do domu kogoś potrzebującego. – Dodała nieco ciszej, jakby straciła pewność siebie.
Miałem ochotę zaśmiać się jej w twarz. Ja? Potrzebujący? Do cholery, diabłem byłem. To inni mogli potrzebować i pragnąć mnie, ale ja nigdy nie potrzebowałem i nie będę potrzebował nikogo!
– Upiekłam dzisiaj ciastka, mogłabym ci dać parę – wymamrotała, jakby bała się, że odmówię. Jakby tak bardzo chciała pomóc znalezionemu przypadkowo gdzieś w ciemnej uliczce przystojniakowi, który po prostu miał na sobie tylko podkoszulek zamiast kurtki w tak zimną pogodę. Chwila. A może chciała zaciągnąć mnie do swojego łóżka? Powstrzymałem diabelski uśmieszek, który aż cisnął mi się na usta. Taaak, może miałem wylądować akurat w jej łóżku – przecież tak bardzo chciała pomóc – a stamtąd już prosta droga. – No, i herbatę też robię całkiem dobrąąą…
Zadygotałem raz jeszcze – że niby wciąż jest mi zimno, ale skinąłem głową.
– Zgoda – odpowiedziałem, chowając ręce do kieszeni i kopiąc butelkę po wódce gdzieś w kąt. Kot z kieszeni płaszcza Angie spojrzał na mnie zmrużonymi oczyma, na co ja uniosłem kącik ust w delikatnym, triumfalnym uśmiechu. Dzisiaj ja zajmuję jej łóżko, pchlarzu. Dla ciebie nie będzie miejsca.
– Świetnie! – Klasnęła w dłonie blondynka, na co zwierzak podskoczył z przerażenia i tym razem to ją obdarzył niezbyt miłym spojrzeniem. – Chodź. Rodzice już muszą na mnie czekać, jest późno. – Ruszyła przodem, jednak przy wylocie z uliczki obejrzała się, aby sprawdzić czy podążałem za nią.
Szliśmy w milczeniu. Angie mimo niskiego wzrostu poruszała się dość szybko, kiedy mnie wystarczyło leniwe człapanie za nią i obmyślanie odpowiedniego planu, aby ten śliczny aniołek już aniołkiem nie był. Przed oczyma miałem już paręnaście scen z pięćdziesięciu twarzy Greya, które mógłbym wcielić w życie. Już słyszałem tą szeroką gamę jęków i krzyków, już prawie mogłem dotknąć tego uczucia diabelskiego spełnienia.
Jej dom znajdował się gdzieś na przedmieściach. Był niewielki i wyglądał na nieco stary, a w jego oknach świeciło się już światło. Zza firanki na jej widok zniknęła jakaś głowa starszej babci w okularach – osiedlowy monitoring, jak widzę, sprawny. Angie radośnie przeskoczyła trzy schodki prowadzące na ganek i weszła do domu z radosnym przywitaniem. Do jej nóg natychmiast rzuciła się jakaś mała istotka, która wyglądała na kupkę blond włosów w pieluszce, ale kiedy zaczęła coś mamrotać, rozpoznałem w niej dzieciaka. Chłopczyka, na oko dwuletniego, który na mój widok wybałuszył oczy i zaczął skakać, machając drewnianą łyżką trzymaną w dłoni jak opętany. Chociaż z tym opętaniem to dało się coś załatwić, w końcu byłem diabłem.
– Duzi! Duzi pan! Jak dsewo!
Angie zachichotała cicho, wyciągając kociaka z kieszeni i kładąc go na podłodze. Jej chichot był jak dzwonienie tysiąca malutkich dzwoneczków i wydawał się tak samo uroczy, jak ona sama.
– Tak, Danny, duży pan.
– Kote! – wykrzyknął radośnie dzieciak i wskazał łyżką na kota, po czym zaczął gonić go po całym domu, śmiejąc się do rozpuku. Jego siostra z kolei zdjęła kurtkę i szalik, po czym spojrzała na mnie, rozglądającego się wokół. W sumie to nie mieli takiego złego przedpokoju. Żółte ściany, szafa, buty rozwalone gdzieś na podłodze, parę obrazów.
– Chodź. Dam ci herbatę – wyszeptała, nagle znów nieśmiała i niepewna. Podążyłem za nią do kuchni, która okazała się być pomalowanym na beżowo pomieszczeniem, gdzie przy oknie umiejscowiono stół, za którym to siedziała babcia – osiedlowy monitoring, zagłębiająca się teraz z zapałem w treści jakiejś gazetki o gotowaniu. Nieco pulchna blondynka, najwyraźniej matka Angie, stała właśnie przy kuchence, mieszając zawzięcie treść jednego z garnków. Miała na sobie jakąś czerwoną sukienkę, która subtelnie podkreślała jej krągłości. Może i była nieco przy kości, ale… nie powiedziałbym, że nie była seksowna. Na lodówce magnesami poprzylepiano jakieś bazgroły – zapewne rysunki braciszka Angie – i notatki o wizytach u lekarza czy obiedzie w lodówce. Blaty zapełnione było talerzami, woda w czajniku już wrzała, aby zalać nią herbaty. W oczy raziła mnie tylko jedna, jedyna rzecz znajdująca się nad wejściem. A był nią krzyż, na widok którego mimowolnie zmrużyłem oczy.
– Wróciłam, mamo. – Oznajmiła pogodnym tonem głosu dziewczyna i ucałowała swoją rodzicielkę w policzek. – Przyprowadziłam kogoś.
Matka Angie zerknęła na mnie przelotnie, aby po chwili powrócić do gotującego się na kuchence obiadu. Po chwili jednak zmniejszyła ogień pod garnkami i westchnęła cicho, opierając się plecami o blat. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, zatrzymując go na mojej twarzy i przymilnym uśmieszku, który miał wyglądać na całkiem niewinny. Taki w stylu „wcale nie zaciągnąłem pani córki w krzaki”.
– Kto to? – mruknęła na boku do Angie, co najwyraźniej miało być dyskretne. Dziewczyna odchrząknęła, wyprostowała się niczym prawdziwy mówca i wskazała na mnie dłonią, przybierając oficjalny i pełen powagi głos:
– Oto Chris! – Oznajmiła, po czym zamilkła na chwilę, szukając dalszych słów, jakich mogłaby o mnie powiedzieć. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos był już tak samo słodki jak zwykle. – Znalazłam go, kiedy trząsł się z zimna.
Z wódką. Rosyjską. Którą chciał się z tobą podzielić, niewdzięcznico.
Matka Angie patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, po czym słysząc, że coś zaczęło bulgotać, wróciła do gotowania. Czułem jednak, że głęboko myślała o dziwnym przybyszu, który przybył z jej córką – o mnie.
– Chris, mówisz? – wymruczała, doprawiając obiad przyprawami. – Cóż, mogę zrobić mu herbatę. I dać mu trochę jedzenia.
– W końcu to potrzebujący. – Skinęła przekonująco głową jej córka, podając jej starty uprzednio ser.
– W końcu jak to jest napisane… – Zaczęła swoim starczym głosem babcia, odrywając się na moment od czytania interesujących przepisów na babkę piaskową lub nie wiem, bigos i spoglądając na mnie z poważnym wyrazem twarzy. – Głodnych nakarmić, spragnionych napoić!
Odwróciłem wzrok, żeby na boku móc się skrzywić, słysząc wypowiedziane przez nią uczynki miłosierdzia co do ciała. Co prawda tylko dwa, pozostałych pięciu mógłbym psychicznie nie wytrzymać i po prostu wyjść.
– Podróżnych w dom przyjąć! – Dodała jeszcze Angie, a ja miałem ochotę zatkać jej usta dłonią za to, że ciągnęła tą rozmowę.
– Dokładnie, moje dziecko. – Zaśmiała się sucho babcia, kiwając głową. – Dokładnie.
– Siadaj do stołu, Chris. – Blondynka nareszcie zwróciła na mnie uwagę i odezwała się do mnie. – Zjesz z nami.
Niechętnie usadowiłem się przy stole, jak najdalej od babulinki, która mierzyła mnie dziwnym wzrokiem – jakby chciała mnie schrupać. Cóż, to było już odrzucające. Zaraz zapewne dopisze sobie ósmy uczynek miłosierdzia względem ciała – nieruchających wyruchać.
– Danny! – zawołała Angie, odcedzając ostrożnie makaron. Blondwłosy szczeniak przybiegł do kuchni w trzy sekundy już bez drewnianej łyżki. Kociak, którego moja wybawczyni trzymała wcześniej w kieszeni, dreptał tuż za nim, zapewne licząc na jakieś smakowite kąski.
– A to kto? – Gospodyni zmarszczyła czoło na widok zwierzaka, łaszącego się po chwili do jej nogi.
– On? – Zachichotała cicho jej córka, biorąc kota na ręce i tuląc go do siebie. – Jego też znalazłam. Bił się z jakimś rudym kolegą, ale przegrywał, dlatego też próbował uciec. Nie udałoby mu się, gdyby nie ja! – Oświadczyła z dumą.
– Przybłędy chyba się dzisiaj ciebie trzymają, Angie. – Stwierdziła jej matka niby żartobliwie, ale w jej głosie wyczułem powagę. – Musisz uważać, kogo przyprowadzasz do domu.
– Oj wiem, no wiem.
– Jedzionko? – Danny w mgnieniu oka poszedł w ślady swojego koleżki kota i przylepił się do nóg Angie, zadzierając łepek do góry i patrząc wyczekująco na jej twarz.
– Tak, spaghetti. – Uśmiechnęła się do niego siostra, klepiąc go po blond włoskach. Istny anioł. Tylko skrzydeł jej brakowało i tego blasku, który od nich bił.
– Siageti! – Ucieszył się dzieciak i zaczął skakać radośnie po kuchni. – Sia – ge – ti!
Przez te parę lat, kiedy to ostatni raz byłem u jakiejś rodzinki z dziećmi, zapomniałem, jak to jest. Dzisiaj to sobie przypomniałem i jak najszybciej pragnąłem wrócić do tej ciemnej uliczki, gdzie piłem spokojnie wódkę. Chociaż nie, Angie mogła zostać. Zamierzałem ją jeszcze przeciągnąć na ciemną stronę mocy i na koniec wywiesić na niej flagę na znak zwycięstwa!
Gospodyni zaczęła rozdzielać makaron zmieszany z sosem na pięć porcji, które mój aniołek roznosił i serwował. Kiedy stawiała talerz przede mną, spoglądnęła mi ukradkiem w oczy i po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła, a uśmiech ten był piękniejszy niż wszystkie te, które widziałem od szmat, które przeleciałem. Przez chwilę aż nie mogłem się doczekać, aż zobaczę go w seksownej odsłonie.
Kiedy wszyscy już zgromadzili się przy stole, jako pierwsza wstała babcia, składając dłonie jak do modlitwy. Z początku patrzyłem na nią jak na wariatkę, ale kiedy również inni zrobili to samo, musiałem pójść za głosem tłumu, żeby zgrywać normalnego. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy babcia uczyniła znak krzyża. Zachciało mi się rzygać, kiedy zaczęła mówić.
– Pobłogosław, Panie ten posiłek…
Wyłączyłem się, kiedy tylko usłyszałem pierwsze słowa, powstrzymując od wzdrygnięcia. Poruszałem ustami, żeby tylko pozostali mieli wrażenie, że i ja doskonale znam modlitwę, którą odmawiali, jednocześnie mrucząc coś do siebie pod nosem jako alternatywną wersję.
– Pobłogosław, ogniu piekielny tę dobrą dupę…
Gorzej było, kiedy oni skończyli, a ja dalej mruczałem coś pod nosem o ogniu piekielnym. Zorientowałem się dopiero kiedy spojrzeli na mnie jak na wariata. Natychmiast umilkłem i uśmiechnąłem się niewinnie, mając nadzieję, że tego nie słyszeli.
– Ogień piekielny? – wymruczała podejrzliwie babcia, mrużąc powoli oczy. Świetnie, nie dość że osiedlowy monitoring, to jeszcze świetny podsłuch.
– No, taki to jest niebezpieczny. – Skinąłem głową, przybierając poważny wyraz twarzy. – Prosiłem właśnie, żeby mnie od niego uchowali. – Dodałem jeszcze, co najwyraźniej ich przekonało, bo wszyscy usiedli i zaczęli jeść.
Spaghetti nie było takie złe. Dawno nie jadłem niczego domowej roboty, więc było całkiem przyjemną odmianą przy zupkach chińskich zalewanych wódką, żarciu z knajp i Fast – Food’ów.
Tak właśnie spędziłem pierwszy wieczór z Angie i jej rodziną, w trakcie którego dowiedziałem się, że jej ojciec umarł, a matka pracowała jako kasjerka w supermarkecie w centrum – nie udało mi się jednak dyskretnie podpytać o której zaczynała i kończyła, żeby znać czas, który mógłbym samotnie spędzić z jej córką. Okazało się, że mój aniołek miał dopiero piętnaście lat, zaś w styczniu – blisko za miesiąc – skończyć miał ich szesnaście. Oprócz tego zdążyłem wymyślić, że moim rodzice zginęli w wypadku, a ja mieszkałem w wynajmowanej od pół roku kawalerce przy rynku – co akurat było prawdą – oraz to, że dzisiaj wylali mnie z pracy kucharza, bo karmiłem ukradkiem bezdomne kociaki. Wydawało mi się, że tym ostatnim zdobyłem uznanie Angie, której oczy aż zabłyszczały z podziwu dla mnie.
Dom mojego aniołka opuściłem po dwudziestej pierwszej, dziękując domownikom za tak miłe przyjęcie – jak kulturalny człowiek, którym nie byłem. Zamierzałem zerwać im krzyż ze ściany w kuchni, ale nie było nawet ułamka sekundy, aby to zrobić, dlatego też zdecydowałem się zrobić to innym razem. Na pożegnanie pocałowałem dłoń Angie, uśmiechnąłem się do niej i podziękowałem raz jeszcze, na co ona zarumieniła się, kiwając głową i mówiąc, że to drobnostka. Czułem jej wzrok na swoich plecach, aż nie zniknąłem za zakrętem. Potem przypomniałem sobie, że nie znalazłem knajpki z kebabem, na którego tak bardzo miałem ochotę. Jednak na myśl o spaghetti, które zaserwowano mi u aniołka, wymruczałem pod nosem parę słów, żeby tylko znaleźć się w piekle i spuścić łomot pewnemu zdradliwemu diabłu.

Następnego dnia wpadłem na nią przy wielkiej choince na rynku, gdy wracałem od kolejnej klientki, która zaciągnęła mnie do łóżka. Dwa dni później dziwnym trafem stała pod piekarnią, w której zachciałem kupić parę pączków. Nazajutrz wpadła na mnie z kolejnym kotem w kieszeni, tym razem białym w czarne łatki. I tak codziennie, aż do wigilii. Każdego dnia zapraszała mnie na obiad do domu, gdzie po jakimś tygodniu stałem się praktycznie stałym gościem, którego Danny witał w drzwiach drewnianą łyżką, a babcia pytaniami o to, jak tam w mojej nowej pracy – stwierdziłem raz przez przypadek, że jestem dostawcą pizzy, co w sumie także było prawdą. Złagodniałem w obecności mojego aniołka, grając kochanego i troskliwego. Powstrzymywałem się nawet od uwag z podtekstem erotycznym. Tylko raz wymsknęło mi się na głos uwaga o jej fajnym tyłku, na który zarumieniła się i zmieniła od razu temat na to, jak pięknie w tym roku ubrana jest choinka na rynku – nie była ubrana pięknie, dla mnie wyglądało to tak, jakby powiesili zużyte gumki na gałązkach i ozdobili je brokatem. A zamiast gwiazdy aniołek ze zmasakrowaną twarzą i pętlą na szyi jak wisielec.
W drugim tygodniu grudnia zaprosili mnie nawet do ubierania choinki. Dostałem ten zaszczyt podniesienia Danny’ego, żeby włożył na szczyt choinki gwiazdę – nie ma to jak dziecięcy tyłeczek w moich dłoniach! – oraz zaświecenia lampek na koniec naszej pracy. W nowej skórze, jaką przybierałem przy Angie czułem się nieźle. Udawanie takiego troskliwego typa może i wymagało ode mnie poświęceń, ale kiedy pomyślałem o tym, jaką nagrodę mogłem zyskać, coś w moim wnętrzu wrzało.
Tylko czekałem na ten pierwszy pocałunek, po którym posypią się kolejne, a po nim… wszystko było kwestią czasu, którego szczerze nienawidziłem za to, że płynął tak wolno.
Dwudziestego grudnia, kiedy już miałem wyjść, zaprosiła mnie na wigilię. Miałem wrażenie, że jej rodzina nie do końca o tym wiedziała, głównie przez to, że znów mówiła do mnie tym niepewnym, cichutkim głosem, co przy początku naszej znajomości, aczkolwiek uśmiech i rumieńce na jej twarzy zdradzały, że moja obecność będzie dla niej naprawdę ważna. Wyjaśniła, że skoro i tak nie mam z kim spędzić tego wieczoru, mogę być ich niespodziewanym gościem, nawet jeśli będą się mnie spodziewać. W odpowiedzi zaśmiałem się tylko cicho i poklepałem ją po głowie, odpowiadając, że pomyślę nad tym – po czym wróciłem do mojego mieszkania na tym nędznym łez padole. Odkąd poznałem mojego aniołka, bywałem w nim raz za czas – w każdym czasie częściej niż zwykle. Wiedziałem, że wypadałoby coś kupić jako prezent dla całej jej rodziny. I tak właśnie jednej nocy wymyśliłem książkę kucharską dla jej babci, zestaw klocków dla Danny’ego i kask – sądząc po tym, jak często ten dzieciak przepadał przez coś lub z czegoś spadał, był praktyczniejszy niż pieluchy – oraz komplet noży dla matki Angie, Lilianne – w końcu przydarzą jej się do robienia obiadów, które były nawet odrobinę lepsze niż te w knajpkach. Ale myśląc nawet całą noc, nie mogłem znaleźć niczego odpowiedniego jako prezent dla Angie.
Dzień przed wigilią postanowiłem wybrać się na miasto w poszukiwaniu prezentu dla mojego aniołka. Wyjątkowo ubrałem jakąś grubszą bluzę – żeby w razie czego Angie znów nie zaczęła prawić mi kazań, że się przeziębię albo zamarznę. Czasami wydawało mi się, że zmieniała nieco istotę prawdy o naszym pierwszym spotkaniu, zapominając o tej butelce wódki w mojej ręce, która była przecież idealnym rozgrzewaczem na takie chłodne dni.
Przechadzałem się akurat obok sklepów usytuowanych na rynku późnym południem. Było już ciemno, co nie było dziwne dla tejże pory roku. Część śniegu zdążyła już stopnieć, jednak jego cienka warstewka wciąż utrzymywała się na dachach budynków czy ziemi. Zerkałem co chwila przelotnie w wystawy okien sklepowych w poszukiwaniu prezentu, jednak nic szczególnego nie wpadło mi w oko. Aż nie zobaczyłem Dagona za szybą, który wydawał się na mnie czekać. Kiedy tylko mnie dostrzegł, wyszedł na zewnątrz z rękoma założonymi na piersi i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.
– A ty co, niedźwiedzia grizzly zgrywasz? – spytał na powitanie. Sam miał na sobie to, co zwykle – bluzę z kapturem i czarne spodnie, które wciąż jeszcze nigdzie się nie przetarły, jakby były niezniszczalne. Kto wie, może były. – Masz dość sporo tego futerka. – Skinął głową na moje ubranie, które z zewnątrz mogło i wyglądać na grube, ale w rzeczywistości było grubości zwykłej bluzki. Inaczej ugotowałbym się w niej, a nikt nie miał dzisiaj ochoty na Mefika na miękko.
Przewróciłem oczyma, ignorując blondyna i ruszając dalej. Po chwili usłyszałem za sobą jego ciche, prawie bezszelestne kroki i ciche westchnięcie bezradności.
– Aż tak dobrze wczułeś się w rolę zepsucia tej małej? – wymruczał niechętnie. Sądził, że może i przy sprowadzaniu Angie na złą drogę będę miał trochę dobrej zabawy, ale zajmie mi to sporo czasu. Cóż, jak na razie była pierwszą, która nie rzuciła mi się w objęcia na pierwszym spotkaniu. Zazwyczaj na mój widok kobiety piszczały i wręcz płaciły za to, żebym wszedł im do łóżka. Dlatego też zachowanie mojego aniołka irytowało mnie. To, że tylko śmiała się i rumieniła, kiedy raz za czas wymsknął mi się jakiś podtekst z podłożem seksualnym, że za komplementy tylko dziękowała.
– Zamknij japę, Dag – mruknąłem z niezadowoleniem. – To moja decyzja. Jeszcze splamię tą małą grzechem, podczas gdy ty będziesz obserwował moje zwycięstwo – syknąłem.
– Nie wątpię w ciebie. – Zaśmiał się diabelsko blondyn, wyciągając ukradkiem wyczarowane wcześniej piwo w puszce i otwierając je tak jak zwykle – kłami. Upił spory łyk i spojrzał na mnie szyderczo spode łba, jakby powstrzymywał się od wyśmiania mnie. – Co robisz?
– Szukam prezentu dla mojego aniołka – burknąłem. – Tak się składa, że zostałem zaproszony na wigilię.
Dagon zagwizdał – niby z podziwem, a jednak wiedziałem, że w taki sposób się ze mnie śmiał. Nawet, jeśli był moim diabelskim kompanem, to w jego naturze – w naszej naturze – wciąż było to, żeby szydzić z innych, jeśli tylko nadarzy się taka okazja. Przy Angie kilkanaście razy musiałem ugryźć się w język, żeby tego nie zrobić.
– I co zamierzasz jej kupić? – Zaśmiał się, upijając kolejny łyk piwa. Przez chwilę poczułem się jak wielbłąd na pustyni. Tak bez piwa. I wódki. – Jakiś seksowny komplet bielizny? – Zachichotał. – A może coś z sex shopu? Wiesz, znam taki jeden, gdzie możesz nawet dostać coś gratis. – Jego oczy zabłyszczały niebezpiecznie, jakby knuł coś złego, co zresztą mogło być możliwe w jego przypadku.
– Niekoniecznie. – Przewróciłem oczyma, na co Dagon wybuchł głośnym, diabelskim śmiechem.
– Sam nie wiesz, co jej kupić? – Zerknął na mnie przelotnie, kiedy już zdołał się nieco opanować. Musiał się wczoraj nachlać wodą święconą. Inaczej nie byłby taki rozbawiony bez większego powodu.
– I w tym problem – burknąłem niechętnie, spoglądając w wystawę jakiejś księgarni. Mógłbym jej zafundować trylogię Greya i jakiś skromny gadżet do tego. Normalna, pożądliwa kobieta byłaby zapewne wniebowzięta, gdyby mogła potem otworzyć niektóre sceny z boskim mną. Tyle że to była Angie, aniołek. Ona wolała przynosić do domu bezbronne kociaki i oddawać ulubione słodycze biednym do tych wielkich koszów na rynku, gdzie czekali już wolontariusze. Nawet tego starego dziadka, którego zignorowałem szukając kiedyś upragnionego lokalu z kebabem wspomagała, kupując u niego jakieś drobne ozdoby choinkowe. Rozmawiała z nim przynajmniej dziesięć minut, kiedy ja czekałem z założonymi rękoma przy choince, przeklinając tą jej dobroć, która była iście anielska. Próbowałem jej raz za czas podsunąć to, aby chociaż skłamała, kusiłem ją, żeby nie podzieliła się z innymi czekoladą, którą kupiła za swoje oszczędności, jednak to nigdy nie działało. Czułem się jakbym mówił do ściany, walił w nią pięściami i wrzeszczał, a ona wciąż stała w miejscu i robiła swoje.
– Ogniu piekielny! – wrzasnął nagle rozentuzjazmowany Dagon, przylepiając się prawie całą twarzą do jednej z wystaw sklepowych. Natychmiast wyrwał mnie tym z zamyśleń, od razu pojawiłem się obok niego z uniesioną brwią.
– Co? Znalazłeś coś?
– Muffin, patrz! – Wskazał palcem na jakieś urządzenie za szybą, które okazało się mikserem. Różowym mikserem z wymiennymi mieszadłami różnych rodzajów. – Taki o najwyższych obrotach! Brałbyś!
Powstrzymałem się od zdzielenia Dagona w łeb, prychając tylko z rozdrażnieniem pod nosem i ruszając dalej, podczas gdy on znów wybuchł głośnym, diabelskim śmiechem, przerywanym tylko dźwiękami siorbania piwa z puszki, które po chwili zresztą ucichły. Kiedy obróciłem się, aby mruknąć coś do blondyna, jego już nie było. Zapewne zdążył już zniknąć się ewakuować do piekła, żeby wychlać resztę zawartości mojej lodówki.
Westchnąłem bezradnie pod nosem, próbując opanować zszargane nieco przez Dagona nerwy. Spacerowałem po rynku jeszcze około dwudziestu minut, aż wreszcie w oko wpadła mi błyszcząca świecidełkami wystawa u jubilera. Zaraz po przekroczeniu progu sklepu w oko wpadł mi srebrny naszyjnik z wisiorkiem. Z idealnym wisiorkiem dla Angie – malutkim aniołkiem.

Wigilia minęła dość szybko, za co dziękowałem ogniu piekielnemu. Jak się okazało, zjechała się rodzina Angie – ciotki, wujkowie, kuzyni. Chaos i hałas towarzyszył na każdym kroku, że nie wspomnę o tych bezustannych pytaniach w stylu „A to kto?”, „Chłopak Angie? Nie jest za młoda?”, „Przybłęda? I wpuściliście go do domu?”. W jednej chwili miałem ochotę zamordować masę ludzi, jednak nie mogłem. Po akcji z drugą wojną światową dostałem zakaz zabijania od Lucka, którego złamanie miało się skończyć jakąś wielką karą. Oczywiście z początku potraktowałem to pobłażliwie – w końcu Lucyfer miałby mi rozkazywać? – jednak jak się okazało, w tej kwestii był jak najbardziej poważny. Kiedy przez przypadek – naprawdę, przez przypadek, ta cegła sama wyskoczyła z mojej ręki – zabiłem jakiegoś niewinnego przechodnia, gdy się nudziłem, po raz pierwszy od dawna poczułem ból wymierzony przez władcę piekieł, który nie był taki przyjemny, jakby można było się tego spodziewać. Nie było to żadne łaskotanie czy szczypanie, po prostu ból w najczystszej postaci. Dlatego dałem sobie spokój.
Prezenty, jak się okazało, domownicy otwierali w poranek Bożego Narodzenia, dlatego też nie zobaczyłem wyrazów twarzy pozostałych na moje podarunki. Kiedy Angie namawiała mnie na pasterkę, porwałem pakunek dla niej i grzecznie poczłapałem za moim aniołkiem, trzymając ją za rękę, ażeby było „romantycznie”, jak to mówiły niektóre kobiety pragnące bezsensownego uczucia miłości. Zamiast do kościoła, zaciągnąłem ją do parku. Nie na rynek, tam byłoby zbyt wiele ludzi, pijących pasterkę – kiedyś wmieszałem się z Dagonem tłum i wlałem do fontanny litry wódki, którą potem piliśmy aż do rana. Angie z początku wydawała się być zdezorientowana, ale kiedy przystanąłem gdzieś przy początku alejki i nieco przed północą wyciągnąłem swój prezent dla niej, zamilkła, jakby zrozumiała moje myśli. W jej oczach zabłyszczały łzy, kiedy łańcuszek spoczął na jej ciele, zapięty przeze mnie. Spojrzała mi w oczy, w których odbijało się światło latarni nieopodal. Śnieg wirujący w powietrzu osadzał się na jej włosach i skrzył w nich przez chwilę niczym mikroskopijne diamenciki. Była jeszcze bardziej anielska, niż zazwyczaj.
Pochyliłem się w jej stronę, uprzednio unosząc delikatnie jej podbródek dwoma palcami. Wiedziałem, że to nieodpowiednia osoba na ostre gierki, z nią trzeba było postępować łagodnie. Dlatego też najpierw pogładziłem jej policzek, kiedy szeptała do mnie cicho, jak wiele dla niej znaczyłem, nawet jeśli znalazła mnie tylko przez przypadek, nawet jeśli byłem starszy, nawet jeśli nie znaliśmy się długo. Kiedy skończyła, czekała na moją odpowiedź. Wtedy pochyliłem się do niej bardziej i delikatnie musnąłem moimi ustami jej usta, które bez wątpienia smakowały niczym zakazany, anielski owoc. Gdy nie zaprotestowała, pocałowałem ją mocniej, aż w końcu ona zrobiła to samo.
I tak równo o północy w Boże Narodzenie mieliśmy za sobą pierwszy, malutki kroczek. Tydzień później postawiliśmy kolejny krok w stronę naszej wspólnej przyszłości – pocałunek, po którym rozległo się tak ważne „kocham cię” wyszeptane przez Angie. Zapoczątkował on następny rok, zapewniając mnie, ze to uczucie nie było zwykłym zauroczeniem, a obietnicą czegoś głębszego.

Styczeń następnego roku minął nam jak z bata strzelił. Urodziny Angie na jego początku, kiedy to dostała ode mnie w prezencie srebrną bransoletkę z aniołkiem do kompletu. Od sylwestra zaczęła odwiedzać mnie w mieszkaniu, które było zagraconą kawalerką pełną ubrań na podłodze i butelek po alkoholu ukrytych pospiesznie pod łóżkiem. Przez jakiś tydzień tolerowała to, że miałem swoją własną harmonię, której nie chciała zaburzać. Potem niby od niechcenia zaczęła sprzątać, aż moje mieszkanie nie pachniało łąką i nie lśniło czystością. Nie mogłem się do niego przyzwyczaić przez najbliższe trzy dni, potem czystość nie była już dla mnie czymś nowym.
W lutym wybraliśmy się na wyjątkową randkę z okazji walentynek. Najpierw odwiedziliśmy jakąś restaurację, do której Angie zawsze chciała się wybrać ze względu na słynne babeczki, które serwowali na deser. Osobiście poszedłem tam tylko dla dobrego francuskiego wina. Po kolacji spędziłem z aniołkiem wieczór u mnie, oglądając jakieś pierwsze z brzegu filmy i zajadając się słodyczami lub popcornem, aż w końcu ona nie zasnęła mi na kolanach przy oglądaniu „Zaplątanych”, kiedy to ja zastanawiałem się nad tym, jak bardzo zdołałem się zmienić dla takiej marnej, ludzkiej dziewczyny. Jak diabeł potrafił się zmienić dla takiej niewinnej, czystej jak łza nastolatki, która tak właściwie nie miała nic specjalnego poza anielską urodą. Może właśnie to mnie tak bardzo w niej pociągało. To, że jej wygląd pogłębiał tą moją durną tęsknotę do nieba, w którym kiedyś przebywałem. To uczucie, którego nie chciałem czuć, które starałem się zatopić razem z innymi piekielnymi towarzyszami w wódce, a które było w nas głęboko zakorzenione, jak jakiś chwast, którego nie mogliśmy wyrwać.
Głaszcząc ją po jej aksamitnych blond włosach miałem wrażenie, że tak naprawdę miałem na swoich kolanach prawdziwego anioła. Dlatego też być może zapałałem do niej uczuciem innym niż nienawiść, jaką żywiłem do innych ludzi, którzy wydawali mi się krusi, słabi i tacy żałośni. Nie była to miłość – diabły nie potrafiły obdarzyć nią nikogo, dlatego też były tak bezwzględne – ale… coś na kształt więzi w postaci sznurka, która nas połączyła. Przyjaźń? Niekoniecznie. Coś więcej niż przyjaźń – przyjaciele w końcu nie całowali się na przywitanie w usta i nie chodzili na cotygodniowe randki – ale mniej niż miłość.
Marzec okazał się być przełomem. Jako że przy Angie mogłem czuć się coraz to swobodniej, nie musiałem już zgrywać tak wielkiego niewiniątka. Uwolniłem swoje mroczne myśli na zewnątrz, podobnie jak podejrzane podteksty i mistrzowskie podrywy. Aniołek akceptował to i podsumował słowami w stylu: „wiedziałam, że nie jesteś taki grzeczny, jaki wydawałeś się być przy rodzinie i mnie miesiąc temu”. Wydawało mi się nawet chwilami, że jakoś tak bardziej wolała moją niegrzeczną wersję. Śmiała się, że jeszcze przemieni mnie w grzecznego chłopczyka, na co ja uśmiechałem się tylko diabelsko w odpowiedzi. Diabła nie potrafił zmienić żaden człowiek i żaden diabeł. Nawet on sam nie mógł zmienić się w wielkim stopniu bez powodu. Coś musiało się wydarzyć, aby odcisnąć na nim piętno zmian.
Jednak to, co wydarzyło się nocy, którą miała u mnie przenocować, przerosło moje oczekiwania co do tego wieczoru. Spodziewałem się czasu spędzonego przy lampce wina i jakiejś herbacie dla niej – w końcu jako nieletnie szczerze wzbraniała się od alkoholu i innych używek – przy oglądaniu kolejnych filmów, tym razem być może jakichś komedii romantycznych. I tak się zaczął. Co chwila rzucałem charakterystyczne dla mnie komentarze, w których to mówiłem, jaki to Angie ma fajny tyłek, albo jak fajnie byłoby w końcu przetestować wytrzymałość mojego łóżka, zakupionego niedawno – na starym nie mogliśmy się zmieścić, mój aniołek zazwyczaj spał na mojej klatce piersiowej i nawet jeśli ja nie miałem nic przeciwko temu – w końcu jedną noc mogłem tak zdzierżyć – tak jej chyba musiało być niewygodnie, gdyż w nocy często się wierciła i mruczała coś z niezadowoleniem prze sen.
Tak więc rzucałem sobie parę zdań pod nosem, których nie wypowiadałbym zapewnie jeszcze miesiąc temu, zgrywając niewinnego. Oglądaliśmy Krainę Lodu, której dziewczyna jeszcze nie zdążyła zobaczyć. Angie co chwila zerkała w moją stronę z podejrzliwym uśmieszkiem, chichocząc cicho, po czym wracała do oglądania. Tym razem popcorn odstawiliśmy na drugi film, żeby nie spałaszować całego już na początku, jak ostatnio. W czerwonym kubku w drobne kwiatuszki gdzieś na stoliku czekała czarna herbata dla blondynki, w kieliszku obok – czerwone, półwytrawne wino dla mnie. Angie nie musiała wiedzieć, że przed randką wychlałem już jedną butelkę, a jeszcze przed nią strzeliłem z Dagonem i resztą po pół litra, kiedy odwiedzili mnie niby przelotem, z nowym mikserem do mieszkania. Walczyłem z nimi przez godzinę, ażeby uchronić mój tyłek od elektryczności, aż w końcu zniknęli po potraktowaniu ich płonącymi patelniami – które tez chcieli mi wepchnąć gdzie nie trzeba. Dowiedziałem się, że Dagon miał dość głębokie i pojemne gardło – zmieściłem w nim jakieś dwa opakowania kabanosów, miotłę złamaną na pół, szklaną miskę oraz cały zestaw starych sztućców.
Po jakiejś pół godzinie filmu – który już oglądałem i uznawałem go za nudny, ale dla Angie mogłem zdzierżyć go po raz kolejny. W końcu gdzie była logika w całej tej bajce? I te piosenki co parę minut. Ogniu piekielny, dzięki ci za brak piosenek w piekle. Nie licząc oczywiście tych rockowych i metalowych, które puszczałem czasem ja – one były jak najbardziej w porządku. Ale „Miłość stanęła w drzwiach”? „Mam tę moc”? „Ulepimy dziś bałwana”? Naprawdę? Miałem już w głowie przerobione wersje tych piosenek. Bardziej realistyczne i ciekawsze dla diabła takiego jak ja. Przykładowo coś w stylu: „Poliżemy dziś bałwana? No chodź, zrobimy to! Tak dawno nie lizałam nic, nie ssałam nic! Chora jestem albo coś? Lizaliśmy się razem! A teraz nie… Dlaczego tak jest, czy wiesz? Poliżemy dziś bałwana? Albo possamy coś innego!” lub przeróbkę idealną do śpiewania w drodze do jakiejś nocnej klientki, która miała chętkę na pizzę z Mefisto gratis – „Mam tę noc! Mam tę noc! Rozdziewicze też dziewice dwie! Mam tę noc! Mam tę noc! Niech policja ściga mnie! Wszystkim won! Na takie dupy mnie stać! Co tam Belzebuba chlew? Od lat coś w objęcie alkoholu mnie pcha!”.
– Jaka Kraina Lodu, Kraina Loda – mruczałem pod nosem do siebie, na co Angie znów zachichotała pod nosem, nie odrywając jednak tym razem wzroku od bajki. – Ich to jedynie wiatr może przelecieć.
Tym razem dziewczyna spojrzała w moją stronę i pocałowała delikatnie moje usta, jakby stęskniła się za ich smakiem. Kiedy wciąż wpatrywała się w moje oczy zamiast wrócić do oglądania, wiedziałem, że chciała mi coś powiedzieć. Zawsze tak robiła.
– A mnie też może przelecieć tylko wiatr? – spytała szeptem. Fakt, nauczyła się ode mnie znaczeń paru podtekstów i innych, ale w niektórych sytuacjach wciąż wydawała mi się być niewinnym, małym dzieckiem.
– Oczywiście, że nie – prychnąłem. – Do przelecenia cię zawsze chętny jestem ja.
– Teraz też? – Zamrugała oczyma, jakby usłyszała coś nieprawdopodobnego.
– Oczywiście. – Przytaknąłem.
– W tym momencie?
– W tej sekundzie.
– Dokładnie w tej?
– Tak. I w następnej. I jeszcze następnej. I kolejnych.
Znowu zachichotała – uroczo, jak mała trzpiotka – i zarzuciła mi swoje ręce na szyję, kiedy jej oczy zabłysnęły z rozbawienia.
– Uroczy jesteś.
– Wolałbym określenie „seksowny”.
– Nie zasługujesz na nie. – Mrugnęła do mnie prawym oczkiem, na co ja na chwilę oniemiałem.
Jeszcze żadna dziewczyna nie stwierdziła, że nie jestem seksowny.
– Ale na miano uroczego… owszem, na nie zasługujesz. – Pocałowała mnie w nos, uśmiechając się do mnie szeroko. W świetle świec, które rozstawiłem i zapaliłem wcześniej dla lepszego klimatu, wydawała się delikatnie jaśnieć, jakby sama była światłem, które miało mnie oświecić.
– To ty jesteś uroczą osóbką w tym związku – mruknąłem, gładząc delikatnie palcem jej policzek. – Z kolei ja tym mrocznym, seksownym gościem, którego chciałabyś mieć na co dzień w swoim łóżku.
– Cóż, z tym łóżkiem to akurat prawda. – Przyznała, zaskakując mnie po raz drugi. Zerknąłem ukradkiem na mój kieliszek, jednak poziom wina był w nim taki sam, jak wcześniej. Więc Angie nic nie piła, była całkowicie trzeźwa i zdrowa na umyśle, ale mówiła coś takiego? – Chciałabym cię w łóżku. Niekoniecznie moim.
Uniosłem brew, czekając, aż dokończy.
– Możemy wtedy razem leżeć – westchnęła cicho. – I rozmawiać. Jest tak przyjemnie. Twoja ręka na moich włosach. – Ewentualnie pośladkach. – Moja ręka na twoim policzku. – Ewentualnie niżej. Dużo niżej. – Błoga cisza. – Ewentualnie błogie jęki. – Bliskość. Świadomość, że obok ciebie jest ktoś, kogo kochasz. Ktoś, komu ufasz i ktoś, kto jest dla ciebie bardzo ważny.
– Ktoś o imieniu Angie?
– Na przykład. – Uśmiechnęła się, a po chwili znów pocałowała.
– Wiesz, możemy udawać, że oglądnęliśmy już wszystkie filmy i przejść od razu do sceny z łóżkiem. – Mrugnąłem do niej znacząco, jednak szczerze mówiąc, nie miałem co liczyć na sceny, które podpowiadała mi właśnie podświadomość. Aby zdobyć mojego aniołka, potrzebowałem jeszcze trochę czasu, aby zaufała mi bezgranicznie – do tego stopnia, aby oddać mi wszystko, co miała.
– Jestem do tego skłonna. – Zaśmiała się, stykając ze mną nosem. Czułem na sobie jej oddech. Pochwyciłem ją w swoje objęcia i wstałem, nie zawracając sobie głowy wyłączeniem telewizora i dopiciem wina, po czym powoli zacząłem przemieszczać się w stronę sypialni, obsypując Angie delikatnymi, niby leniwymi pocałunkami, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej żarliwe. Czasem zapominałem, że miałem do czynienia z aniołem i stawałem się może za ostry, jednak to chyba jej się podobało. Po chwili, która wydawała się być wiecznością, spędzoną w całkiem przyjemny sposób, dotarliśmy wreszcie do sypialni – nie przerywając tej chwili. Kiedy ja przygryzałem jej wargę, ona chichotała i robiła to samo mi, co wydawało mi się w cholerę seksowne w jej wykonaniu.
Najpierw ułożyłem na łóżku ją – musiała wytrzymać chwilę bez mojego dotyku i moich warg na jej ustach, po czym zrzuciłem z siebie koszulkę pod pretekstem tego, że jest mi za ciepło, uprzednio załatwiając ten nieszczęsny pępek, aby nie budzić podejrzeń. Pochyliłem się nad nią, składając na jej ustach długi, namiętny pocałunek, po którym miałem się odsunąć i zarzucić kolejnym erotycznym tekstem w stylu „No, to teraz możemy się pieprzyć”. Jednak Angie przyciągnęła mnie do siebie tak, że prawie na nią upadłem. Przylgnęła do mnie, jak glonojad do szyby akwarium, co jednak w jej wykonaniu było oczywiście seksowniejsze. Nie odmówiłem jej tego, ułożyłem się obok, obejmując ją w talii. W końcu nie była to dla mnie niecodzienna sytuacja. Łóżko było moim żywiołem.
To, co stało się potem, było tylko dla mnie większym zaskoczeniem i szybszym zwycięstwem, niż się spodziewałem. Zdobyłem anioła, łapiąc go w swoje sidła, nawet jeśli przez chwilę wydawało mi się, że tym razem to nie ja byłem łowcą, ale zwierzyną.

W kwietniu sobie odpuściłem. Po tym, jak Angie miała na swoim koncie choć jedno wykroczenie – współżycie przed osiemnastką i to bez ślubu – mogłem świętować. Poświęciłem na nią ponad trzy miesiące, podczas których maskowałem swoją diabelskość tak, jak to się tylko dało. Dobra, chwilami trochę mniej, ale to nie zmieniało faktu, że należała mi się nagroda.
Dagon przywitał mnie pięcioma litrami wody święconej wylanej na łeb. I kolejnymi dziesięcioma, które wychlałem w przeciągu trzech dni w asyście z rosyjską wódką, francuskim winem, whisky i szampanem. Ani razu nie dopuściłem miksera do mojego tyłka, chociaż ten trzymany przez Belzebuba w jego obślizgłej łapie wydawał się do mnie mrugać swoimi mieszadłami, jakby szeptał mi kusząco „zadzwoń”. Brakowało tylko tego, żeby miał specjalny przycisk puszczający „Call me maybe”, tyle że bardziej w moim stylu:
„Hey, I Just fucked you
And this is crazy
But here’s my pizza
So eat it maybe”.
Tak, już widziałem siebie, śpiewającego to przed każdym moim klientem.
Dagon znów testował swoje głębokie gardło, tym razem zdołałem wepchnąć w nie trzy rolki papieru toaletowego, którymi później się zadławił – ale kto by się tym martwił? Chwilę później tańczył ze mną na stole, podczas gdy Belzebub próbował twerkować przy sofie – i uwierzcie mi, nie chcielibyście tego widzieć. Czwartego dnia bezustannych imprez mieliśmy nawet zaszczyt gościć u siebie zbulwersowanego archanioła Gabriela, który ochrzanił nas za lenistwo. W odpowiedzi któryś z nas – chyba Lewiatan, który tak upity nie był chyba od ponad wieku – beknął mu w twarz, a Dagon wepchnął mu pustą flaszkę do ręki, śmiejąc się diabelsko razem ze mną.
Lucyfer odwiedzał nas pięć razy. Upominał czternaście. Dziennie. Oczywiście każdy go ignorował, biorąc kolejny łyk z jakiejś randomowej butelki, która akurat napatoczyła się pod rękę. Lodówka opróżniła się w zawrotnym tempie, podobnie jak zapas alkoholu schowanych pod zlewem, który zresztą zawsze znikał szybko. Każdy z nas budził się codziennie z kacem, którego leczył kolejnymi porcjami alkoholu.
Aż w końcu gdzieś na początku kwietnia przestaliśmy. Tydzień dochodziliśmy do siebie, potem wróciliśmy do pracy. Znów dostarczałem pizzę, znów pieprzyłem się z zadowolonymi klientkami, znów wysłuchiwałem bezsensownych reprymend Lucyfera o tym, jakim to złym diabłem byłem – co w sumie było dla mnie komplementem. W końcu dobry diabeł to słaby diabeł, który nadawał się chyba tylko jako czyściciel kibla.
Przez parę dni żyłem dawnym życiem, potem uderzyła we mnie nagła myśl o Angie. Zignorowałem ją, jednak wróciła następnego dnia. Tęsknota za jej słodkimi, miękkimi ustami, aksamitnymi blond włosami, błękitnymi niczym głębia oceanu oczami i smukłej sylwetce. Wspomnienie naszej jedynej, wspólnej, gorącej nocy, wspólnych wieczorów z filmami, cichego „kocham cię” w sylwestra, pierwszego pocałunku w boże narodzenie, pierwszego spotkania w ciemnej uliczce.
Męczyłem się z tymi myślami aż do kwietnia. Na jego początku wróciłem do Angie, która płakała za mną każdego dnia, pewna, że coś mi się stało. Nie zmieniła się, wciąż była tak samo niewinna i czysta, a jej usta tak samo słodkie i miękkie. Cały miesiąc wynagradzałem jej moją nieobecność poprzez drobne podarunki i wspólnie spędzony czas. Nad ranem budziła się wcześniej niż ja i witała mnie z łazienki, w ciągu dnia robiła się czasem słaba, tłumacząc się nawałem zajęć.
A na początku maja oznajmiła mi, że ja – Mefisto, pełnokrwisty diabeł, lubujący w zdobywaniu kobiet i zadowalaniu klientek swoją obecnością w łóżku – zostanę ojcem. Nie miałem zielonego pojęcia, jak to mogło się stać, patrząc na perspektywę pozostałej ilości kobiet, które po nocy ze mną miały tylko wspomnienia, podczas gdy Angie oprócz nich dostała w gratisie dzieciaka. Wyraz mojej twarzy na tą wiadomość chyba nie za bardzo jej się spodobał – tak jak mi informacja o ciąży, gdyż jej oczy natychmiast wypełniły się łzami, a usta zacisnęły w wąską kreskę. Byliśmy w moim mieszkaniu i mieliśmy urządzić sobie zwyczajowy wieczór filmowy, kiedy ona wyznała mi to. Obstawiałem, że żartowała, jednak jej mina była całkiem poważna. Zwłaszcza, kiedy tłumaczyła mi, jak się o tym wszystkim dowiedziała. Że niby dziwne zachcianki, poranne nudności, napady słabości i ogólna huśtawka nastrojów prowadziły właśnie do tego. Fakt, nie mogłem zaprzeczyć, że coś takiego występowało u niej w ostatnich dniach, jednak nie chciałem w to wierzyć. Najpierw próbowałem ją namówić do zabicia tego czegoś w niej, jednak na moje słowa rozpłakała się jeszcze bardziej i zaczęła wrzeszczeć, że nie zabije swojego dziecka. Chciałem uciec, trzaskając drzwiami i wrócić do piekła, żeby upić się do nieprzytomności. Pomyślałem jednak wtedy o tym, jaka byłaby reakcja pozostałych – i zostałem razem z Angie.
Kiedy pierwszy szok minął, postanowiłem zostać z nią aż do narodzin tego małego czegoś. Potem mógłbym upozorować swoją śmierć czy coś w tym stylu, a potem zmienić obszar działania, aby Angie już nigdy więcej mnie nie zobaczyła. Z taką myślą przepraszałem ją za moje dziwne zachowanie oraz głupotę, całowałem ją, raz po raz mówiąc, jak to się nie cieszę i jak to będzie cudownie, kiedy już wreszcie nasze „maleństwo” się urodzi.
W czerwcu po raz pierwszy zabrałem ją do naszej knajpy przy rynku. Na jej widok rozdziawiła buzię i wybałuszyła oczy, po czym orzekła, że lokal potrzebował gwałtownego remontu. Nie rozumiałem, co nie podobało jej się w krwistoczerwonych ścianach ubrudzonych gdzieniegdzie węglem, lekko podgryzionych przez psy stolikach znalezionych gdzieś na śmietniku i oszałamiających dekoracjach, które Belzebub podkradł z pobliskich kościołów. Przez najbliższy miesiąc stała się kierowniczką naszych prac remontowych, do których wkręciłem całą ekipę, spoglądającą na mnie co chwila spojrzeniem, które mogło zabijać. Dagon śmiał się pod nosem, widząc, jak dawałem Angie wszystko, czego tylko sobie zachciała – a to kanapka z nutellą, a to jakieś cukierki, a lody, a bo ogóreczki, a bo jakiś soczek czy owoce albo kiedy sadzałem ją na blacie baru, pytając co chwila, czy wszystko w porządku. Słyszałem, jak na boku nazywał mnie mięczakiem i lamusem, za co miałem ochotę mu wpienić. Mogłem tylko dziękować ogniu piekielnemu, że nie odwalał znowu szopki z mikserem.
Tak właśnie w czerwcu nasza knajpa ulokowana na rynku doczekała się remontu. Ściany stały się nieco jaskrawsze i czystsze, bar lśnił nowością i zachęcał swoją zawartością, stary szyld został naprawiony i zachęcał wszystkich przechodniów do skosztowania naszej najlepszej pizzy w mieście, stoliki zostały przykryte czarnymi obrusami z figurkami diabłów na ich środku. Wszystko wydawało się teraz bardziej zadbane, na pierwszy rzut oka widać było, że do wystroju przyczyniała się kobieca ręka.
Na początku lipca Angie wprowadziła się do mnie, zaś pizzeria „Piekiełko” doczekała się czegoś w rodzaju konkurencji. Naprzeciwko naszego lokalu pojawiła się budka z lodami „Niebo w gębie”, w której rozpoznałem jakieś dwa aniołki niższej rangi jako pracowników. Świetnie, teraz nawet anioły mogły robić mi loda. W sensie lody.
W połowie miesiąca Angie wybrała się na jakieś konieczne badania. W sumie to jeździła na nie często, ale te były dla niej szczególnie ważne. Brzuszek był już u niej widoczny, jej twarz coraz częściej promieniała radością na wspomnienie o dziecku. O dziwo jej rodzina nie zareagowała na wiadomość o ciąży z wściekłością i nie chciała zatłuc mnie kijem. Babcia szczerze jej gratulowała i podsuwała jakieś wielce życiowe rady, matka poleciła jej ze mną uważać następnym razem, ale nie mogła ukryć tego uśmiechu, który błąkał się na jej twarzy już od dawna, zaś Danny – jak to Danny – machnął walecznie łyżką, bełkocząc coś do siebie i poprosił o cukierki. Podobnie było z prośbą o wprowadzenie się do mnie. Musiałem przyznać, że spodziewałem się po tych kobietach czegoś innego. A już na pewno nie przypuszczałem tego, że zgodzą się na przeprowadzkę Angie.
Po powrocie z badań aniołek prawie wpadł do domu – a przynajmniej na tyle, na ile pozwalał na to jej stan – i rzuciła się w moje objęcia. Czekałem na nią, kiedy tylko usłyszałem ją na klatce schodowej. Zaczęła płakać, ale i śmiać się, a kiedy spytałem, dlaczego się tak zachowywała, potrząsnęła głową, ocierając łzy i spojrzała mi w oczy z uśmiechem.
– Trojaczki, Chris. – Jej głos drżał, jednak oczy błyszczały z radości. – Trojaczki.

Zarówno sierpień, jak i wrzesień minęły mi szybciej niż poprzednie miesiące. Angie zażądała większego mieszkania. W końcu trójka dzieci – dwie dziewczynki i jeden chłopczyk, jak mi to potem wyjaśniła – nie mogłaby pomieścić się w mojej kawalerce. W taki właśnie sposób początkiem sierpnia zakupiłem jakiś mały domek na przedmieściach, który mojemu aniołkowi spodobał się od razu. Już po tygodniu zaczęliśmy urządzać pokój dla dzieciaków. Był duży, z pomalowanymi na zielono ścianami i trzema łóżeczkami, które składałem wczoraj do północy. Cholernie dużo roboty z nimi było, zwłaszcza, że Angie zażyczyła sobie ręcznie robione przeze mnie zdobienia w drewnie na ramach. Tak spędziłem pół dnia ze scyzorykiem w ręce, żłobiąc w kołyskach różne wymyślne wzorki. I pentagramy gdzieś poza widokiem, ale o tym mój aniołek niekoniecznie musiał wiedzieć.
Po jakimś czasie Angie postanowiła ożywić pokój maluszków obrazami na ścianach. Kiedy pewnego dnia wróciłem do domu, siedziała już z tym swoim dość sporym brzuszkiem na małej drabince i pędzlem bazgroliła coś na ścianie. Jak się potem okazało – jakieś drzewka i łąkę. Potrafiła malować, wiedziałem o tym. W końcu nie raz, kiedy do niej przychodziłem, ślęczała nad swoim notatnikiem i z uśmiechem coś w nim szkicowała.
Kiedy wracałem, czekała na mnie z obiadem. Mimo młodego wieku była niezwykle dorosła i zachowywała się dokładnie tak, jakby była moją żoną. Całowała, kiedy wychodziłem do pracy – czyli kiedy zajmowałem się standardową robotą diabła – całowała, kiedy z niej wracałem. Zawsze pytała, jak minął dzień. Ja zawsze pytałem jej, jak jej minął dzień oraz jak się czuła. Czy dzieci bardzo jej dziś dokuczały. Zawsze uśmiechała się wtedy i kładła rękę na swoim brzuchu, jakby chciała, aby one same odpowiedziały, jednak potem patrzyła na mnie i mówiła, że były dość grzeczne lub odrobinę niegrzeczne – zależnie od dnia. Kiedy piłem za dużo, patrzyła na mnie z wyrzutami, ale nie prawiła mi kazań. Jednak samo to jej spojrzenie wystarczało, żebym odłożył kieliszek czy szklankę i przytulił ją do siebie zamiast chlania kolejnej flaszki. Nie wiedziałem, dlaczego robiłem wszystko to, co mi kazała i dlaczego pozwalałem jej mnie zmieniać. Po prostu polubiłem to, w jaki sposób się do mnie uśmiechała, kiedy ją całowałem na dobranoc, to, w jaki sposób bawiła się moimi włosami albo szeptała o naszej wspólnej przyszłości, która nigdy miała nie nadejść, jak myślała o dzieciach i o tym, jak będą wyglądać, a mimo tego wszystkiego wciąż nie zapominała o mnie.
We wrześniu to wszystko zaczęło się chwiać.
Wybraliśmy się na spacer. Zadbałem o to, aby Angie było ciepło, objąłem ją troskliwie ramieniem i razem ruszyliśmy na rynek. Rozmawialiśmy o dzieciakach, które ostatnimi czasy zaczęły kopać – co niekoniecznie sprzyjało temu, jak czuł się mój aniołek, który starał się zatuszować to uśmiechem i jakimś ciepłym słowem. Wszystko było w porządku, dopóki nie dotarliśmy do fontanny, gdzie plotkowały między sobą dwie wypindrzone laski, które na mój widok ucichły i przeniosły spojrzenia na mnie i moją boską aurę. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby jedna z nich nie podeszła do mnie, nie spojrzała i w oczy i nie powiedziała:
– Will?
Zaraz po tym podeszła kolejna, która na mój widok zmrużyła oczy i zamyśliła się głęboko.
– Greg?
A potem zbiegło się już całe stado.
– Harry?
– Paul?
– Collin?
– Drake?
– Tony?
Lawina imion wręcz zalała mnie swoją objętością. Po prostu stałem, rozglądając się i próbując ogarnąć wzrokiem wszystkie te kobiety, z którymi kiedyś się przespałem, a które dziwnym trafem musiały znaleźć się akurat dzisiaj na rynku.
– Chris! – Spośród wszystkich głosów ten właśnie rozbrzmiał w moich uszach najgłośniej. Anielski i słodki, teraz jednak nieco wściekły. W oczach Angie błyszczało rozczarowanie i niedowierzenie, kiedy patrzyła na mnie, czekając na jakąkolwiek odpowiedź. Kiedy jednak żadnej nie dostała, zaczęła płakać jeszcze zanim się obróciła i szybkim krokiem zaczęła oddalać się w stronę swojego rodzinnego domu.
A ja jak ostatni dureń stałem w miejscu, słuchając kolejnych nic nieznaczących głosów, zalewających mnie kolejnymi imionami, jakie kiedyś wymyślałem.

Przez pół października znowu imprezowałem, chlejąc tyle, ile mogłem w siebie wdusić. Ignorowałem śmiech Dagona, który potem przerodził się w rady prawdziwego przyjaciela – a przynajmniej na tyle prawdziwego, na ile mógł być diabeł, które mówiły mi, abym ją przeprosił, klęcząc na kolanach i mówiąc, jakim to byłem idiotą. Gdyby to tylko było takie proste. Dagon nigdy nie za bardzo lubił kręcić się wśród kobiet, które lubiły zaciągać przystojniaków do łóżka. Skupiał się na zabijaniu i zastraszaniu ludzi, dlatego też jego rady były dla mnie beznadziejne. Poza tym… Angie była inna. Nie mogłem traktować jej tak jak inne kobiety.
Aż w końcu odważyłem się ją przeprosić.
Musiałem wyjaśnić, że zanim ją poznałem, wiodłem dość… rozpustnicze życie, po którym w sumie zostało mi moje zamiłowanie do alkoholu, ale skończyłem je kiedy tylko ją poznałem. Nie było to do końca prawdą, ale nie było też do końca kłamstwem. Jednak wybaczyła mi. Rozpłakała się, wyciągnęła ręce, abym ją przytulił, ale wybaczyła. Znów mogłem głaskać ją po brzuszku i czuć kopanie dzieci, znów mogłem zasmakować jej słodkich ust, za których smakiem zdążyłem zatęsknić w tak krótkim czasie.

W listopadzie zaczęliśmy zaopatrzać się w pierwsze pieluchy, buteleczki, ubranka i takie tam różne pierdoły. Malowidło w pokoju dzieciaków było skończone i przedstawiało trzy, urocze aniołki bawiące się razem na łące, na których widok miałem ochotę domalować im malutkie rogi i diabelskie ogonki po tatusiu. Zabawki upchnęliśmy w wielkiej skrzyni w rogu, równocześnie stopniowo zapełniając szafeczki z ubraniami.
Czas mijał nam dość szybko – w oczekiwaniu na trojaczki, które urodzić się miały pod koniec grudnia, najprawdopodobniej dzień przed sylwestrem. Pod koniec listopada siedzieliśmy razem oglądając filmy jak kiedyś. Ja – z ręką na jej brzuchu, ona – z ręką na mojej dłoni. Właśnie wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo, jednak to ja wstałem, żeby otworzyć. I dobrze, że właśnie tak się stało, bo w drzwiach stał nie kto inny, jak najseksowniejsza diablica w piekle – Naamah. Krwistoczerwone włosy opadały jej delikatnie na łopatki, diabelski błysk w oczach powitał mnie na dzień dobry, smukła sylwetka i długie nogi, które nie raz lubiły owijać się wokół mnie już od razu przywołały gorące wspomnienia. Zapewne specjalnie ubrała ledwo zakrywającą dupę czarną sukienkę i kozaki do kolan, aby zwabić potencjalnych klientów. Chociaż i bez tego miałaby ich tłumy.
– Dzień dobry, nie mają państwo chwili by porozmawiać o Jezu… a zresztą, kogo ja chcę oszukać, kup pan ten mikser – mruknęła zirytowana, wyciągając wreszcie z czarnej torby przewieszonej przez ramię lśniący czerwienią mikser z pentagramem zamiast przycisków. Na mój widok zamrugała parę razy oczyma i uśmiechnęła się szelmowsko, opierając dłonią o framugę drzwi. – No proszę, kogóż ja widzę.
– Naamah. – Przywitałem ją, uśmiechając się diabelsko. Zerknąłem przez ramię na Angie, która przyglądała mi się badawczo z salonu. – Tak się składa, że nie mam czasu na twoje zwodnicze zabawy.
Diablica udała rozczarowaną, wskazując na różowy odkurzacz z włochatą tubą stojący gdzieś za nią.
– A może jednak? – Uniosła brew.
Przewróciłem oczami, po czym potrząsnąłem głową, zakładając ręce na piersi.
– Słuchaj, może i wyznaczono cię na akwizytorkę, ale to nie znaczy, że diabłom też musisz opychać ten chłam – prychnąłem.
– Słyszałam, że uwielbiasz miksery. – Zachichotała diabelsko. – One podobno odwzajemniają twoje uczucia. – Mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
– Tak, to miłość aż po sam grób – mruknąłem zirytowany. – Opchnij też parę odkurzaczy Dagonowi. Przydarzą mu się, żeby wyssać tłuszcz z Belzebuba.
– Albo żeby wykurzyć niechciane kobiety z łóżka.
– Albo. – Wzruszyłem ramionami.
Naamah pochyliła się do przodu, odkrywając co nieco swojego dekoltu, do którego niecnie zerknąłem – w końcu kto mi zabroni? – i rozglądając się po przedpokoju, a jednocześnie wąchając otoczenie jak prawdziwy pies myśliwski.
– Nie jesteś sam. – Zauważyła.
– Ta, nie to co ty – prychnąłem pod nosem, odpychając ją do tyłu. – Spadaj, Naam. Mikser może zostać twoim najnowszym wibratorem.
– Kusząca propozycja. – Zachichotała.
– Chris? – Zawołała Angie swoim słodkim głosem, na którego dźwięk Naamah skrzywiła się, jakby właśnie zjadła cytrynę.
– Cholera, jaka słodka – syknęła pod nosem. – Muffin, tracisz u mnie uznanie.
– Będę musiał je odzyskać karnetem na darmowy tydzień spędzony w moim towarzystwie?
– Dwa tygodnie. – Sprostowała.
– W porządku. – Przewróciłem oczyma raz jeszcze. – A teraz leć, zadowalać się mikserem.
Naamah zachichotała w odpowiedzi i jeszcze zanim zdołałem zatrzasnąć przed nią drzwi, dodała:
– Nie nadajesz się na ojca, Muffin.

Grudzień rozpoczął się opadami śniegu, który w przeciągu tygodnia utworzył dość sporą warstewkę, którą dzieciaki zaczęły maltretować, tworząc z niej śnieżki i lejąc się nimi na oślep. Irytował mnie ich śmiech dobiegający zza okna, podczas gdy Angie chętnie za nie wyglądała, chichocząc pod nosem.
– To kiedyś będą nasze trojaczki, Chris. – Uśmiechała się do mnie, a uśmiech ten był jak promyk słońca w pochmurny dzień albo jak blask anioła w ciemnym kącie piekła.
Kiedy przechadzałem się z nią po mieście, widziałem zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn. Uświadomiłem sobie wtedy, że Angie była jak ostatni kawałek pizzy – pożądana przez każdego. Nawet z tym ciążowym brzuszkiem wciąż wyglądała uroczo. Jednak najbardziej cieszył mnie fakt, że była moja. Tylko moja.
W tymże miesiącu dostałem od Lucyfera ochrzan. Wezwał mnie do piekła, gdzie osobiście udzielił mi kazania na temat zapładniania młodych kobiet. Musiałem tłumaczyć się, że przecież nigdy żadna z nich nie zaszła mi w ciążę i w ogóle, ale on oczywiście wolał się na mnie wydrzeć. Jakby sam nie spłodził sobie dzieciaków z aniołem. Tyle że prawdziwym. Dlatego też szybko o nim zapomniałem i wróciłem do domu, gdzie Angie czekała już na mnie, robiąc ciastka na święta. Wykrajała różne kształty z ciasta za pomocą foremek – renifery, bałwanki, ale przede wszystkim – aniołki. Właśnie tymi ostatnimi zająłem się ja. Potem ułożyliśmy ciasteczka na blachę, którą włożyłem do piekarnika, wyręczając dziewczynę, dla której schylanie się stawało się coraz bardziej uciążliwe. W końcu trojaczki miały przyjść na świat już wkrótce.
Po raz pierwszy ubieraliśmy razem choinkę. Przez blisko dwie godziny rozplątywałem światełka, co było udręką gorszą niż zmaganie się z diabłami próbującymi wepchnąć w ciebie mikser, podczas gdy Angie rozmawiała ze mną o trojaczkach. Właśnie ten temat poruszaliśmy ostatnio najczęściej. Trzy aniołki, które zawisły na choince, miały je symbolizować. Podobnie jak ten największy, symbolizujący mojego aniołka, który udekorował szczyt choinki. Ustawiłem wtedy dla Angie krzesło, na które powolutku ją uniosłem, po czym czekałem, aż ustawi go na właściwym miejscu, obejmując ją w talii i pilnując, aby nie spadła. Wieczorem popijaliśmy razem ciepłą czekoladę z piankami, wpatrując się w światełka na choince i rozmawiając. Zapach świąt i ciasteczek unosił się w powietrzu i przez te parę dni naprawdę polubiłem magię świąt. Niekoniecznie bożego narodzenia, ale całej idei spędzania razem czasu we dwójkę przy robieniu ciastek, pałaszowaniu mandarynek i pomarańczy, ubieraniu choinki i słuchaniu, jak aniołek śpiewał mi cicho kolędy. Nie tylko mi, ale także trojaczkom, które codziennie, aż do świąt, raczyła inną kolędą. Siadywała ze mną na kanapie w salonie i głaszcząc się po brzuchu, zaczynała śpiewać. Czasami dołączałem się też do niej ja, a wtedy ona uśmiechała się do mnie na koniec i całowała w policzek, dziękując za tą drobną pomoc.
W wigilię obudziło mnie jej wołanie na śniadanie. Wieczór mieliśmy spędzić z jej rodziną na kolacji, chociaż nalegałem, abyśmy zostali w domu sami, oglądając filmy, tak jak zawsze. Powinienem się więc cieszyć, kiedy Angie oznajmiła mi, że gorzej się poczuła i że jednak będziemy musieli zostać w domu. Powinienem. I nawet przez chwilę pozwoliłem sobie na radość z powodu perspektywy wspólnego wieczoru z moim aniołkiem, gdyby nie powiedziała mi, że bolał ją brzuch. I to dość mocno.
Takim sposobem w przeciągu godziny znaleźliśmy się w szpitalu. Angie zbladła, dłoń cały czas trzymała na swoim brzuchu, jednak starała się uśmiechać do mnie pokrzepiająco, jakby chciała powiedzieć, ze to nic takiego. Jak się jednak okazało, nie była to drobnostka – trojaczki nie chciały chyba dłużej czekać na swój prezent świąteczny i postanowiły urodzić się wcześniej. Skończyłem więc na szpitalnej poczekalni, wpatrując się tępo w zegar i czekając na narodziny moich dzieci, które powstały z najczystszego przypadku. Były po prostu wpadką, jednak wpadką, którą byłem w jakiś sposób zaakceptować.
Czekałem sześć godzin. Równo o północy w boże narodzenie na świat przyszły trojaczki. W rocznicę pierwszego pocałunku mojego i Angie. Wydawało się to śmieszne, wręcz nieprawdopodobne, że poznaliśmy się nieco ponad rok temu, a już mieliśmy trójkę dzieci. Miałem ochotę śmiać się z tego, że taki diabeł jak ja dał się zwieść człowiekowi, biorąc go w swoją opiekę.
Dzieciaki były podobne do mnie, a przynajmniej wtedy, kiedy nie wrzeszczały i nie płakały – wtedy robiły się czerwone, jak Belzebub, któremu wypominano jego młodzieńcze czasy, kiedy to próbował zdobyć uznanie innych w karierze striptizera. Jedna z dziewczynek miała włosy czarne jak ja, podobnie jak chłopczyk. Ich oczu nie zdołałem dostrzec, miałem zamiar ocenić ich kolor później. Teraz bardziej interesowała mnie Angie, podpięta do tych wszystkich urządzeń i przypominająca porcelanową lalkę. Była bledsza niż zazwyczaj i wyglądała na niesamowicie zmęczoną, jednak nie na tyle, aby nie wysilić się na jeszcze jeden uśmiech w moją stronę. W środku poczułem dziwne ukłucie, jednak zignorowałem je. Odszukałem jej dłoń, którą ścisnąłem w delikatnym uścisku, szeptając do niej parę słów. O tym, że dobrze się spisała i że wkrótce wrócimy do domu, z dzieciakami. Kiwała głową i uśmiechała się do mnie, ale po chwili zasnęła – jeszcze zanim skończyłem mówić. Lekarze wygonili mnie z sali, pozwolili przyjść jutro.
Dzieciakami przez następne dni zajmowały się pielęgniarki. Odwiedzałem je przynajmniej siedem razy dziennie, mówiąc im o Angie, której stan z dnia na dzień się pogarszał. Czułem to i nawet słowa lekarzy o tym, że „jeszcze może wyjść z tego cało” nic mi nie dawały. Przesiadywałem przy niej, głaszcząc ją po włosach i mówiąc do niej najróżniejsze rzeczy, żeby tylko nie sprowadzać tematu na niebezpieczny nurt. Owszem, pytałem, jak się czuła, ale zawsze odpowiadała, że wciąż na tyle dobrze i trzeźwo, żeby mnie kochać. Uśmiechała się do mnie codziennie, czasami nawet chichotała, kiedy mówiłem jej o tym, jak Collin – jak ochrzciła Angie naszego synka – chwytał mój palec, kiedy wkładałem mu go do rączki lub jak Annie i Melanie wydawały się do mnie uśmiechać, kiedy do nich mówiłem. Pod koniec dnia zasypiała przy śpiewanej przeze mnie piosence. Każdego dnia życzyła sobie inną, aby nie znudzić się żadną z nich.
W sylwestra przyszedłem do niej z dzieciakami. Trzymała przez chwilę Collina, podczas gdy ja kołysałem w moich ramionach śpiące już dawno dziewczynki. Była słabsza niż zwykle i nawet lekarze informowali mnie już, że będę musiał się z nią pożegnać. Również ja to czułem. Dlatego też właśnie dziś, kiedy to dziwne uczucie wewnątrz mnie się nasiliło, przyszedłem do niej prawie natychmiast i nie odstępowałem jej nawet na dłuższą chwilę. Diabły przeczuwały śmierć, bo były tam, gdzie i ona.
– Są tacy piękni… – wyszeptała cicho Angie, gładząc Collina po jego łepku i przymykając oczy. To dziwne urządzenie obok pikało rytmicznie, zapisując rytm jej serca, które wciąż biło i wciąż dawało jej życie.
– Są jak małe aniołki. – Uśmiechnąłem się do niej. W rzeczywistości czarnowłosa Melanie jako jedyna miała oczy po matce, Collin i Annie odziedziczyli kolor tęczówek po mnie. – Urocze jak ty.
Angie zachichotała cicho, jednak jej chichot nie był już taki sam jak kiedyś. Ten wydawał się być cichy jak taniec śnieżynek na zewnątrz.
– Chris, zaopiekujesz się nimi, prawda? – Otworzyła oczy, które nagle wydawały mi się być dziwnie przygaszone. – Zadbasz o nie? – wyszeptała.
Skinąłem głową. W rzeczywistości nie wiedziałem, co zrobię z dziećmi, kiedy ona odejdzie. Na pewno nie zamierzałem sam ich wychować – dobry diabeł był diabłem słabym. Być może mógłbym znaleźć kogoś, kto zrobiłby to za mnie.
– Pamiętasz…
– Pamiętam. – Uśmiechnąłem się do niej, nie pozwalając jej dokończyć. – Pamiętam każdą chwilę spędzoną u twojego boku, Angie.
– A ja wciąż pamiętam, że chciałeś mnie poczęstować wódką przy naszym pierwszym spotkaniu. – Na jej twarzy wykwitł słaby uśmiech.
Tym razem to ja zachichotałem.
– Gdybyśmy mieli spotkać się ponownie po raz pierwszy, zaplanowałbym to lepiej.
– A ja zostawiłabym je takim, jakim było.
Rozmawialiśmy jeszcze długo. Przerwaliśmy na chwilę, kiedy odniosłem dzieciaki pielęgniarkom. Dochodziła północ, kiedy Angie zaczęła oddychać ciężej niż powinna, a uczucie, które czułem gdzieś w sobie nasiliło się.
– Żałuję, że nie będę mogła ich wychować, ani patrzyć jak dorastają – wyszeptała. Trzymała mnie za rękę, oczy miała już zamknięte, a ja patrzyłem, jak życie powoli z niej ulatywało.
– Zadbam o to. Obiecuję.
– Wiem, że jest już po świętach, ale… Nie zdążyłam nawet złożyć ci życzeń. – Zamilkła na chwilę i otworzyła oczy, tylko po to, aby spojrzeć na moją twarz i uśmiechnąć się. – Wesołych świąt, Chris. Kocham cię. – Nie dała mi dokończyć, gdyż jej powieki znów opadły i kontynuowała: – Mam nadzieję, że kiedyś nasze dzieci powiedzą ci coś podobnego. Że to z nimi będziesz dekorował choinkę, rozplątywał światełka i robił gorącą czekoladę z piankami. Że to z nimi będziesz oglądał wieczorami bajki i zjadał cały popcorn już na pierwszym filmie. Że… kiedyś będziesz tak samo szczęśliwy, jak ja byłam z tobą – wyszeptała cicho, wykorzystując resztki sił, aby przywołać uśmiech na swoje usta.
Umarła i stała się teraz prawdziwym aniołem. Równo o północy w sylwestra, kiedy rok temu wyszeptała mi „kocham cię”.
Gdzieś nieopodal kościelna wieża wybiła północ, zagłuszając nieco głośny pisk aparatury obok i moje słowa:
– Wesołych świąt, aniołku. – Nigdy wcześniej się tak do niej nie zwracałem, ale uznałem, że właśnie teraz była na to najodpowiedniejsza chwila. – Kocham cię. – Zamilkłem, jednak po chwili dodałem cicho: – Będę. Będę szczęśliwy.
Zabrzmiało to jak obietnica, którą mógłbym dotrzymać.

W Nowy Rok dopadł mnie Lucyfer, oskarżając o śmierć Angie. Nie zaprotestowałem. Poprosiłem tylko o chwilę na pożegnanie się z trojaczkami przed wymierzeniem kary, jaką miało być niby pełnienie osobistego doradcy jakiejś półśmiertleniczki.
Collin, Annie i Melanie wciąż leżały na oddziale noworodków. Same. Pozostałe dzieciaki świętowały już nowy rok w domach z rodziną. Trojaczki nigdy miały nie mieć tego zaszczytu.
Pochyliłem się nad nimi, patrząc na ich słodkie, dziecięce twarzyczki po części podobne do Angie. Spały, jakby nie podejrzewały, że ich ojciec zamierzał je właśnie opuścić. Pogłaskałem każdego z dzieciaczków po łepku, po czym ucałowałem je w czoła. Stwierdziłem, że to i tak zbyt wiele czułości, jaką mógł im podarować ojciec diabeł. Patrzyłem na nie jeszcze długo, aż w końcu gdzieś za mną zmaterializował się Dagon. Wezwałem go już wcześniej, spodziewając się sytuacji, jaka właśnie nastąpiła. Blondyn wyjątkowo nie miał w ręku piwa ani wódki, a jego twarz wydawała się być nadzwyczaj poważna, kiedy spojrzał na trojaczki.
– Melanie, Collin i Anie. – Odezwałem się, wymieniając imiona dzieciaków w kolejności ich ułożenia. – Każdego z nich wychowaj na anioła. Każdemu z nich rób co roku na święta gorącą czekoladę z piankami, kiedy tylko będą mogli ją pić. Każdym z nich zaopiekuj się tak jak tylko możesz.
Dagon skinął głową, jednak wciąż milczał. Obok niego pojawiła się Naamah z rękoma skrzyżowanymi na piersi, która zapewne przyszła mnie pożegnać.
– Masz je kochać, Dag – warknąłem do diabła, patrzącego na mnie jak na wariata. – Masz je kochać, do cholery! – Powtórzyłem głośniej, podkreślając moc moich słów.
Może mi się wydawało, ale Dagon chyba lekko zadrżał.
Pochyliłem się jeszcze raz nad dzieciakami i po raz ostatni spojrzałem na ich niewinne, śpiące twarzyczki. Musiałem przyznać, że stałem się słabym diabłem, nawet jeśli próbowałem to przed sobą ukryć. Teraz będzie mi brakowało mojej trójki aniołków.
– Wiesz co, Muffin? – Odezwała się nagle Naamah. Nie odezwałem się, czekając na jej dalsze słowa. Czułem, że już czas na mnie. Że Lucyfer nie chciał dłużej czekać.
Jeszcze raz pocałowałem moje aniołki, nie mogąc się powstrzymać. Zacząłem się rozmazywać i cholernie dobrze to odczuwałem.
– Jednak byłbyś dobrym ojcem. – Dokończyła Namaah.
Wysiliłem się na uśmiech, znikając z życia mojej trójki aniołków.
Tak. Byłbym piekielnie dobrym tatuśkiem.

* Hail Arsch (niem.) – niech żyje dupa


3 komentarze:

  1. Króliczku, ja tu wpadnę i zostawię po sobie komentarz, bo Mefik, Belzebub i Loki, ale nie dzisiaj! Ale wrócę tu!
    Wszystkiego dobrego w Nowym Roku, a dzisiaj świetnej zabawy! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć :)

      Czuję, że nie zrazi mnie żadne wcielenie mikserów w roli innej, niż mają. Ani szynka nie przerazi. No hej, przecież tu jest Belzebub! Znam gościa! Mefika też znam, więc mi już psychiki nie zniszczą.
      Ciekawy pomysł z tą piekarnią, muszę Ci to przyznać ;) A ich motto? Pasuje do nich idealnie! :D
      Mefisto i to jego wieczne uwodzenie już znam z Łowcy, więc zaskoczenia nie ma.
      Jest Loki! Kurde i mi się przypomniała jedna książka, którą o nim czytałam. No i widzę przed oczami Toma Hiddlestona. Taa ^_^
      Nie jestem zbytnio zniesmaczona tym, jak powstaje - z czego! - pizza. Właściwie to mnie bawi odrastający tyłek Belza :D
      Ta blondyna, Alice - odrobinę głupiutka (kolor włosów zobowiązuje), patrzy przedmiotowo. Może później zmienię sobie o niej zdanie.
      "– No hej, skarbie. – Zatrzepotał rzęsami niczym rasowa panienka z klubu, wachlując się prawą ręką. – Chyba na ciebie lecę. – Zachichotał cicho.
      – Mikser ci w dupę, Dag – warknąłem, spychając go z siebie niechętnie.
      – A tobie kiełbasa, Muffinku." - bo tak wyglądają diabelskie przywitają. Mnie bawi ich humor, naprawdę! Sama mam specyficzne i spaczone poczucie humoru, więc ja się z nimi dogadam ;)
      Ta radość z powodu rosyjskiej wódki mnie powaliła xD
      Dagon i zabije - też mnie jakoś nie dziwi. Chyba przeczytałam zbyt wiele Twoich dzieł, Królik, by cokolwiek miałoby mnie zaszokować.
      Serio, Mefik? Musisz pieprzyć (specjalnie używam tego słowa!) o Grey'u? Przestań!
      "Niechętnie usadowiłem się przy stole, jak najdalej od babulinki, która mierzyła mnie dziwnym wzrokiem – jakby chciała mnie schrupać. Cóż, to było już odrzucające. Zaraz zapewne dopisze sobie ósmy uczynek miłosierdzia względem ciała – nieruchających wyruchać." - trzymam kciuki, by to się nie wydarzyło. Bo się może źle skończyć.
      "Następnego dnia wpadłem na nią przy wielkiej choince na rynku, gdy wracałem od kolejnej klientki, która zaciągnęła mnie do łóżka. Dwa dni później dziwnym trafem stała pod piekarnią, w której zachciałem kupić parę pączków. Nazajutrz wpadła na mnie z kolejnym kotem w kieszeni, tym razem białym w czarne łatki. I tak codziennie, aż do wigilii." - stalking! :D A tak poważnie to ciekawe zbiegi okoliczności, coś mi przypominają *David i Rosie tak bardzo ^_^* Czyżby między Angie i Mefisto wytworzyła się jakaś wieź? Huehuehue.
      A co, jeśli to aniołek przeciągnie diabła na jasną stronę mocy? Huehuehue. :D
      Przeróbki Mefika mnie nie brzydzą, słyszałam ich tyle, że można jedynie wpisać w poczet poznanych. Sorry, Mefio, medalu nie ma.
      Wow, przespałeś się z szesnastolatką. No tak, prokurator już nie ruszy. Brawo!
      Jak się bawić u diabłów, to na całego. Miłego chlania, panowie!
      Hahahahaha, coś mi mówiło, że skończy się ciążą. Ktoś tu wpadł! Huehuehue. Brawo, Mefik, brawo! A może mikser jednak byłby lepszy?
      Ej no chwila. Mefik jest diabłem. Angie ludzką kobietą. Będą mieli dziecko. Dlaczego mi to, kurde mol, przypomina historię Ruiza?!
      Mam pytanie! A to Angie do szkoły w ogóle nie chodzi?
      Huehuehue, trojaczki! Powodzenia!
      Miałam wyrobić sobie zdanie o Angie. Okay. Wkurza mnie. Rządzi się strasznie, a ma dopiero szesnaście lat! Z aniołka wychodzi diabełek.
      Hahaha, wszystkie wykorzystane laski w jednym miejscu w tej samej chwili - życie się wali!
      Donoszenie ciąży mnogiej do dziewiątego miesiąca to nie lada wyczyn...
      Och, odrobinę się wzruszyłam zmianą u Mefika, ale tylko trochę. Nie taki diabeł straszny, jak go malują.

      Jak zwykle tekst pełen fragmentów, przy których mózg woła, bym dała mu spokój, bo on już nie wytrzymuje psychicznie ilości głupoty i dwuznacznych tekstów. Dobrze zarysowane postaci. Fabuła odrobinę przewidywalna, ale czytało mi się - mimo wszystko - przyjemnie.

      Pozdrawiam! :)

      Usuń
  2. 48 year-old Electrical Engineer Thomasina Murphy, hailing from Cumberland enjoys watching movies like "Moment to Remember, A (Nae meorisokui jiwoogae)" and Snowboarding. Took a trip to Laurisilva of Madeira and drives a Sportage. Ta witryna

    OdpowiedzUsuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^