środa, 2 grudnia 2015

Romeo & Julian

Wrzucone ze względu na to, że rozdziału w najbliższym czasie nie będzie. Opowiadanie do konkursu powiatowego, gdzie jestem nominowana do nagrody głównej. Talenty 2015. Jedno z dwóch, aczkolwiek najpierw wrzucam to. Bo... bo tak.


Gdyby nie kaktus stojący w różowej doniczce na parapecie w moim pokoju, zapewne nigdy nie zwróciłbym większej uwagi na Andre, tak samo jak on na mnie. Po prostu obaj znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Konkretnie – ja w moim pokoju, on oparty o ścianę szarego, ponurego bloku, w którym mieszkałem.
Nie wiem, jak doniczka mogła spaść. Po prostu nie mogę sobie przypomnieć, czy to ja szturchnąłem ją przypadkiem, kiedy siadałem przy oknie, żeby obserwować opadające z dębu naprzeciwko różnokolorowe liście. Kaktus poddał się siłom grawitacji i z zawrotną prędkością wylądował na głowie Andre. Usłyszałem tylko zduszone przekleństwo, które i tak wydawało się być krzykiem na całe osiedle, chwilę później zbiegałem już po schodach na zewnątrz. Niezidentyfikowane obiekty spadające niespodziewanie z drugiego piętra mogły być niebezpieczne, szczególnie dla przypadkowych ludzi.
Sprawdziłem, czy chłopak jest przytomny – nie był, ale oddychał, aczkolwiek krew cieknąca z jego głowy nie wyglądała optymistycznie – zadzwoniłem po karetkę, ułożyłem go w pozycji bocznej i czekałem na fachowców. Zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć i stwierdzić, że końcówki blond włosów zafarbowane miał na czerwono. Był dziwnie blady i bałem się, że to przez mojego kaktusa, który teraz szyderczo przyglądał mi się z miejsca obok, uchodząc cało z wypadku. Doniczka nie miała już takiego szczęścia i w starciu z łepetyną blondyna roztrzaskała się na parę części. Obcy ubrany był zadziwiająco jak na obecną pogodę – cienka podkoszulka, dżinsy i trampki, podczas gdy wiatr na dworze szarpał gałęziami drzew, strzepując z nich resztki liści, a słońce chowało się za chmurami, jakby wstydziło się ludzi i ich ciekawskich spojrzeń. Okryłem go czarną bluzą, którą miałem akurat na sobie, sam drżąc z zimna. Chłopak wciąż oddychał i to sprawiało mi ulgę – żył. Z każdym kolejnym uniesieniem jego klatki piersiowej wypuszczałem ze świstem powietrze z płuc, dziękując niebiosom za to, że nie trzymałem na parapecie drzewka bonsai.
Karetka przyjechała wkrótce i zajęła się rannym nieznajomym. Zabrali go do szpitala powiatowego, mrucząc pod nosem jego adres, po czym odjechali, zostawiając mnie samego przed blokiem z nieszczęsnym kaktusem nieopodal.
Wyrzuty sumienia męczyły mnie przez następne godziny. W nocy nie mogłem zasnąć, myśląc tylko o chłopaku, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu. Około trzeciej nad ranem zdecydowałem, że odwiedzę szpital, w którym znajdował się nieznajomy. Postanowiłem wyjaśnić mu sytuację, o ile nie będzie jej pamiętał i przeprosić za zaistniałą sytuację. Przez następne godziny rozmyślałem nad tym, co mógłbym mu dać. Zazwyczaj pacjentom dawano kwiaty czy czekoladki, ale od razu stwierdziłem, że wyglądałoby to… dziwnie. Po dwóch godzinach zdecydowałem, że kupię mu jakąś książkę, najlepiej klasyk, skoro nie znałem jego upodobań literackich. Z taką myślą zasnąłem, wreszcie spokojny, z wyrzutami sumienia odsuniętymi na bok.
Godzinę później obudził mnie dźwięk budzika. Jako że czułem się jak trup, wmówiłem mamie, że źle się czuję i nie dam rady iść do szkoły. przeleżałem w łóżku do dziewiątej, a kiedy moja rodzicielka zniknęła w drodze do pracy, ubrałem się i wyruszyłem do księgarni. W ręce wpadł mi najpopularniejszy chyba dramat Szekspira – „Romeo i Julia”. Postanowiłem nie marnować więcej czasu, dlatego też to właśnie ta książka wylądowała na stoliku obok szpitalnego łóżka blondyna, mieszczącego się w sali numer 129, na piętrze. Wokół czoła miał owinięty bandaż, przez co wyglądał trochę jak ninja, a do jego ręki podpięto wenflon. W powietrzu unosił się odrzucający zapach typowy dla szpitali, a biel i zieleń królujące na ścianach irytowały mnie i sprawiały, że miałem ochotę zwrócić śniadanie. Nieznajomy nie spał, ale wpatrywał się w sufit, nasłuchując ciągłego popiskiwania aparatury obok.
Usiadłem obok i po kolejnych rozmyśleniach co do sposobu przywitania się, wydukałem wreszcie:
– Hej.
Blondyn zerknął na mnie ukradkiem, a intensywna zieleń jego oczu od razu zapadła mi w pamięć. Jego usta wykrzywiły się w czymś na kształt uśmiechu.
– Ponoć zostałem pokonany przez kaktusa. – Jego głos był głęboki i nieco ochrypnięty, jednak przyjemny do ucha. Pasował do niego.
– Ja właśnie w tej sprawie – westchnąłem cicho i podrapałem się nerwowo po głowie, siląc na uśmiech w stronę chłopaka. Wyjaśniłem mu, że to przeze mnie tutaj był, wplatając w wypowiedź dziesiątki przeprosin. Przedstawiłem się, zyskując w zamian jego imię i parę informacji. Okazało się, że obydwaj lubimy aktorstwo i że chodzimy do tej samej szkoły w centrum miasta, w której polonista jest dwumetrowym kolesiem, straszącym wszystkich egzaminem na koniec klasy. Przegadaliśmy tak z godzinę, aż w końcu pielęgniarka przyniosła blondynowi obiad. Pożegnałem się i wróciłem do domu, kupując w drodze powrotnej kolejnego kaktusa, którego zamierzałem postawić tym razem na biurku.
Minęło parę dni, podczas których co jakiś czas odwiedzałem Andre w szpitalu i rozmawiałem z nim, dowiadując się o nim coraz więcej. Był gadatliwy i ciekawe opowiadał wszystkie historie ze swojego życia, podczas gdy ja byłem bardziej typem słuchacza. Śmiałem się, gdy powiedział coś śmiesznego, popierałem jego zdanie, kiedy mówił o jakimś karygodnym zachowaniu. Czasem zadawał mi pytanie dotyczące mnie – dopiero wtedy opowiadałem o sobie, aczkolwiek treściwie, musiał dopytywać mnie o szczegóły, jeśli chciał wiedzieć więcej.
Kiedy wreszcie wypisali go ze szpitala, rozmawialiśmy po szkole. W czasie zajęć nie mogłem go nigdzie znaleźć, jakby rozpływał się w powietrzu i zjawiał dopiero po lekcjach, przed budynkiem, zawsze z puszką coli w ręce. Odprowadzał nie pod blok, upewniając się, że żaden morderczy kaktus nie zagraża jego życiu, po czym wracał. Kiedy zaproponowałem mu pewnego popołudnia, że to ja go odprowadzę, potrząsnął głową i stwierdził, że to nie ma sensu. Na tym temat się skończył.
Czasami zatrzymywaliśmy się na pobliskim placu zabaw. Andre zajmował huśtawkę, skrzeczącą z każdym ruchem, jakby nie podobało jej się to, że ktoś jej używał, zaś ja ławkę obok, obserwując go. Kiedy przyszła już wiosna, huśtawka zamilkła, ktoś najwyraźniej musiał ją naoliwić. Andre zaczął narzekać, że tęsknił za jej skrzeczeniem, bo brzmiała podobnie jak popularne kościelne mohery, śpiewające pieśni ku chwale Pana. Przez chwilę bujał się w ciszy, patrząc na staw w oddali. Nawet nie zauważyłem, że zatrzymał się i usiadł obok mnie, podwijając rękawy na wysokość łokci. Zorientowałem się dopiero wtedy, kiedy szturchnął mnie łokciem i utkwił we mnie wzrok intensywnie zielonych oczu.
– Słuchaj – westchnął cicho, zaczynają mocować się z czarną chustką zawiązaną na nadgarstku lewej ręki. Dopiero teraz zarejestrowałem fakt, że miał je już od dawna, ale nie zwróciłem na nie nigdy uwagi. Kiedy kawałek materiału opadł na mokry od wczorajszego deszczu piasek, ukazał pięć długich, aczkolwiek płytkich cięć.
– Tniesz się? – spytałem go, chociaż odpowiedź była oczywista.
Skinął powoli głową, muskając delikatnie opuszkiem jeszcze świeże blizny.
– To moi rodzice. – Wskazał na jedną z nich, po czym przejechał palcem po czterech pozostałych. – A to koledzy. – Zerknął na mnie spode łba badawczo, jakby czekał, aż zacznę wyzywać go od Emo, masochistów i idiotów. Nie zrobiłem tego, milczałem. – Nie chciałbym, żebyś stał się szóstym cięciem. Wolałbym, żebyś został w mojej pamięci jako osoba, nie jako ból. – Wysilił się na uśmiech.
Skinąłem głową. Nie chciał o tym rozmawiać, więc nie nalegałem. Milczałem.
W szkole ogłoszono casting do sławnego ostatnimi czasy przedstawienia wzorowanego na „Romeo i Julii”, którzy tutaj okazywali się być Romeo i Julianem. Kiedy razem z Andre zobaczyliśmy pierwsze plakaty na szkolnych korytarzach, od razu pomyśleliśmy o tym samym – egzemplarzu, który podarowałem mu, kiedy ten przebywał w szpitalu, pokonany przez kaktusa. Zgłosiliśmy się, to nas wybrano jako głównych bohaterów, co wywołało u nas wybuch śmiechu – czyżby przeznaczenie?
Sztuka różniła się od oryginału nieznacznie, jednak sam fakt, że występował w niej wątek homoseksualistów, którzy nie mogą ze sobą być przez swoich rodziców, już jakoś odbiegał od pomysłu Szekspira. Zaczęliśmy razem ćwiczyć, zawsze u mnie. Jako że uwielbialiśmy aktorstwo, sprawiało nam to przyjemność, tym bardziej, że przy okazji mogliśmy co jakiś czas swobodnie porozmawiać i pośmiać się z niektórych zmienionych momentów, gdzie przykładowo Romeo poznaje Juliana dzięki… róży od jednej ze swoich zalotnic, którą wyrzucał niedbale za okno.
Tak mijały kolejne dni, próby stawały się coraz częstsze, zaś nasze wcielanie się w role Romea i Juliana – coraz łatwiejsze i szybsze. Na szczęście przedstawienie nie obejmowało pocałunków, a jedynie zalążek powstającej miłości, która zakończyła się tragicznie.
Nadszedł wreszcie dzień premiery. Schowani za kurtyną, ubrani w odpowiednie stroje, po raz ostatni pocieszaliśmy się przed występem. Sztuka cieszyła się dość dużym zainteresowaniem, głównie ze względu na kontrowersyjną tematykę.
– Hej. – Andre szturchnął mnie łokciem, uśmiechając się do mnie ciepło. Końcówki jego blond włosów wciąż były czerwone, oczy błyszczały tajemniczo w półmroku. Ktoś zaczął nas wzywać na scenę, jeszcze ktoś inny odliczał do rozpoczęcia i ponaglał nas. – Wydaje mi się, że cię kocham. – Powiedział, po czym mrugnął do mnie dziwnie okiem i wyszedł na scenę. Potrzebowałem chwili, żeby się pozbierać, ale uznałem to za coś, co miało zwalczyć moją tremę przed występem. Podążyłem za nim, spektakl się zaczął.
Wszystko szło idealnie, aż do punktu kulminacyjnego, kiedy to Julian – czyli ja – zapadł w śpiączkę, a właśnie takiego zastał go Romeo. Słyszałem, jak Andre ukląkł przy mnie, i ujął delikatnie moją dłoń, dokładnie tak, jak na próbach. Na widowni zapadła martwa cisza, której nie przerywały nawet szydercze chichoty. Chłopak wyrecytował swoją rolę, z twarzą zwróconą ku widowni, po czym wyciągnął specyfik od ojca Laurentego, dzięki któremu miał umrzeć.
– Do ciebie, Julianie! – westchnął, unosząc fiolkę z trucizną do ust i pijąc ją. W środku była cola, bo to ją zażyczył sobie Andre zamiast wody. – Walny aptekarzu! Płyn twój skutkuje – wychrypiał i pochylił się jeszcze raz nade mną, markując pocałunek. – Całując – umieram. – Wysilił się jeszcze na nieco głośniejszy ton głosu, po czym opadł bezwładnie na scenę. Przedstawienie toczyło się dalej, ja – jako Julian – również się zabiłem, wbijając sztylet mojego kochanka w serce. Dopiero kiedy do moich uszu dotarła burza oklasków, zmartwychwstałem, czekając, aż to samo zrobi Andre. Nie doczekałem się. Wciąż leżał bezwładnie na scenie. Brawa ucichły, wszyscy utkwili wzrok w dziwnie nieruchomym blondynie. Uklęknąłem przy nim i przewróciłem go na plecy. Obserwowałem jego klatkę piersiową – nic. Ktoś mnie odsunął, ktoś inny podniósł i odprowadził za scenę, wciskając szklankę wody w ręce i każąc się uspokoić, sufler wzywał karetkę, gorączkowo tłumacząc zaistniałą sytuację. Resztę pamiętam jak przez mgłę.

Dzisiaj stoję nad jego grobem z kaktusem w doniczce. Patrzę na wyryte na nagrobku informacje i staram się nie zasłabnąć. Lekarze ustalili, że zażył cyjanowodór i otruł się, tak, jak prawdziwy Romeo. Jego rodzice przyznali się, że był homo i powiedział im o tym rok temu. Dlatego prześladowali go koledzy, dlatego Andre zaczął się ciąć. Przypominam sobie jego słowa skierowane do mnie przed premierą: „wydaje mi się, że cię kocham”. Nie żartował. I ja też tego nie robię, kiedy układam kaktusa w miejscu, gdzie powinna znajdować się jego głowa. 

2 komentarze:

  1. Od dawna nirczego nie komentuję, ale tutaj po prostu muszę...
    To jest piękne opowiadanie. A jeszcze piękniejszym czyni go fakt, że odwołuje się do teraźniejszej rzeczywistości...
    Zdarza się kilka błędów, przede wszystkim powtórzenia... Jeśli to na konkurs, to lepiej popoprawiaj, co trzeba ;)

    Dużo weny i żelków życzę
    Żelcio

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć :)

    Zdarzają się literówki, warto przejrzeć tekst i poprawić.
    Przyznam szczerze, że spodziewałam się homoseksualizmu Andre, nie byłam zaskoczona, choć cyjanek był odrobinę zaskakujący. Natomiast spadający-latający kaktus podbił moje serce <3
    W bardzo dobry sposób ukazałaś, jak społeczeństwo patrzy na ludzi o odmiennej orientacji seksualnej. Ci są wyśmiewani, wyszydzani, pokazywani palcami, co prowadzi do samookaleczenia, depresji, myśli samobójczych. Powinniśmy być tolerancyjni, najważniejsze, by każdy był szczęśliwy.

    Ściskam! :*

    OdpowiedzUsuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^