Długo mnie nie było, aczkolwiek... jest. 58. Dla Naff, która jako jedyna narzekała, kiedy się dowiedziała, jak długo nie ma Łowcy i przypominała mi o rozdziale. Zdechłym, ale rozdziale. Do jakiegoś momentu ratuje go jeszcze Mefik. Czarna msza~!
Dźwięk wybuchu rozległ się koło godziny północy.
Siedziałam akurat w salonie, oglądając razem z Sally
maraton Pingu, a następnie wiadomości, w których wspominano o kryzysach
gospodarczych i trudnej sytuacji w kraju. Eksplozja nastąpiła w czasie przerwy
na reklamy, a dokładniej – grzejników centralnego ogrzewania, jedynie za pół
ceny, jeśli zamówienie złożyło się jeszcze dziś. Świetnie, zawsze o takich
marzyłam. Tylko czekałam, aż recytowanie numeru do składania zamówień przerwie
mi dźwięk trwającej rewolucji.
Zerwałam się z kanapy prawie od razu, przeklinając
pod nosem całą tą sytuację. Z mojego ramienia zaczęły dochodzić mnie jęki
Mefika, który akurat zasypiał, wtulony w moje włosy – nigdy więcej już mu na to
nie pozwolę, te kołtuny nie mogą brać się ot tak, same z siebie – oraz Alex,
chcącą dokończyć oglądanie wiadomości – albo przerwy na reklamy, może akurat
zechciała zakupić grzejniki do Nieba. Kto wie, czy takie tam mają.
Sally od razu nałożyła na siebie swój ukochany
płaszczyk, nabierając do jego kieszeni masę żelków, których szelest odbił się w
mojej głowie niczym echo. Miałam ochotę zwrócić jej uwagę na to, że nie
słodycze nie będą jej potrzebne, jeśli będzie umierała – ale pingwinek nie mógł
przecież umrzeć i dlatego właśnie brał na pole bitwy swoje ulubione smakołyki.
Jako że Lucyfer zniknął zaraz po dziwacznej akcji na
placu zabaw, której wolałam nie rozpamiętywać, byłyśmy w domu same.
Zatrzasnęłyśmy za sobą drzwi, prawie wybiegając na dwór i rozglądając się
gorączkowo w poszukiwaniu dymu i płomieni. Jako że wybuch nie dolegał z daleka,
cała akcja musiała rozgrywać się w pobliżu.
W pobliskich domach zaświeciły się światła, a ludzie
wychodzili na zewnątrz w szlafrokach, zaspanym wzrokiem badając okolicę. Kiedy
widzieli, że w pobliżu nic nie płonie, ani nikt nie umiera, tak po prostu
wrócili do ciepłych łóżek. Ktoś krzyknął coś do kogoś, pytając o zamieszanie,
jednak nie uzyskał odpowiedzi. Drzewa wciąż pozostawały spokojne i obojętne na
wszystko, podobnie jak ci ludzie.
Mój wzrok napotkał dym dopiero po paru minutach. Nie
odznaczał się wyraźnie na tle granatowego nieba, usianego lśniącymi gwiazdami,
ale wtapiał w nie, jakby chciał zostać niezauważony. Kiedy skupiłam się na
majaczącym przy końcu uliczki budynku, dostrzegłam również ogniste języki,
wspinające się po drzewach. Poczułam w gardle wielką gulę, która uciskała mnie
mocno, jakby chciała mnie udusić.
Szkoła.
Pocieszałam się tylko tym, że o północy w takim
miejscu nie powinno być żadnych cywili. Więc celem Asa było jedynie sianie
zamętu, a nie zabijanie mieszkańców? Przypomniałam sobie ostatnią akcję z
pożarem kamienicy i potrząsnęłam głową. Nie, on chciał ofiar. Chciał siejącej
się wokół śmierci i trupów walających się wszędzie. Takiemu psychopacie i
zabójcy jak on nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu.
To Sally pierwsza wyruszyła w stronę zamieszania.
Pewnym, dziarskim krokiem i zapewne bojową miną, która mogła tylko mówić coś w
stylu „zaraz skopię tyłki odpowiedzialnym za cały ten burdel”. Ja potrzebowałam
chwili, aby poukładać informacje w głowie i ruszyć za przyjaciółką. Byłam
zdziwiona, że wypełzła spod swojego ciepłego kocyka i po raz pierwszy ruszyła
ze mną na akcję spowodowaną rewolucją. Do tej pory wydawała się ignorować
wszystkie te zamieszania oraz ofiary, czyżby uświadomiła sobie nareszcie, do
czego może to wszystko prowadzić?
– Ej, Lucy. – Zaczęła dziewczynka, nie zwalniając
kroku. Poruszała się na swoich krótkich nóżkach zadziwiająco szybko. Zaczęłam
podejrzewać ją o wszczepione silniki odrzutowe w butach. – Jeźdźcy tam będą,
co?
Zastanowiłam się nad jej pytaniem, jednak nie trwało
to długo. W końcu gdzie zamieszanie, tam i Jeźdźcy Chaosu. Tym razem w nieco
mniejszym składzie, a jednak zasada wciąż pozostawała taka sama.
– Stawiam pięć paczek żelków, że będą – westchnęłam,
wkładając ręce do kieszeni. Zbliżała się zima i chłodne powietrze oraz wiatr
nie były dla mnie zbyt łagodne.
– Doprawdy? – Zachichotała Sally, zerkając na mnie
przez ramię. – Zakładamy się?
– Jeśli koniecznie chcesz przegrać… – Wysiliłam się
na posłanie uśmiechu w jej stronę.
– Pingwiny są zwycięskim gatunkiem – prychnęła
oburzona dziewczynka. – Zakład o pięć paczek żelków, co?
– Dokładnie. – Zerknęłam ukradkiem w stronę dymu
unoszącego się nad szkołą. Z każdą sekundą wydawało się być go coraz więcej.
Więc rewolucja nie miała zamiaru poczekać, aż dotrzemy na miejsce i ocenimy
sytuację.
– Zakład? – spytała Sal, przyspieszając nieco kroku,
z wzrokiem skierowanym przed siebie. Nie musiałam widzieć jej twarzy, aby
wiedzieć, że uśmiecha się teraz dziarsko pod nosem.
– Zakład. – Potwierdziłam, kiwając głową. Biedna
istotka, nie ma pojęcia, że Jeźdźcy Chaosu byli zawsze wszędzie, gdzie chaos.
Nie bez powodu się tak nazywali.
– No, to pędzimy na rewolucję. – Dziewczynka
poczekała, aż się z nią wyrównam, po czym chwyciła moją dłoń i pociągnęła za
sobą w kierunku szkoły. nie było do niej daleko, aczkolwiek dzisiaj droga ta
wydawała mi się niemiłosiernie dłużyć. Drzewa wciąż przysłaniały budynek, przez
co nie mogłam dobrze zobaczyć i ocenić sytuacji.
Znajomy, intensywnie czerwony blask rozpoznałam
dopiero jakieś pięć metrów od szkoły. Ogień znajdował się jeszcze w budynku i
nie strawił jego ścian, nie uwolnił się na zewnątrz. Jednak dlaczego w takim
razie płonęły drzewa? As najwyraźniej musiał je podpalić na początku. Czyżby w
ten sposób chciał zwabić mnie tu szybciej? Jeśli tak, dlaczego?
– Wow. – Usłyszałam głos Sally, która aż przystanęła
na chwilę, by przyjrzeć się szkole. – Wiedziałam, że szkoła to piekło, ale nie
brałam tego na dosłownie. No wiesz, że niby ogień. Jeszcze tylko diabłów
brakuje.
– Ktoś wzywał? – odezwał się Mefisto z mojego
ramienia. Wytrzymał w ciszy zadziwiająco długo, zapewne musiał drzemać słodko w
puklach moich włosów. – Mefisto na wezwanie, rozpalę twój kominek, ognisko,
cokolwiek, polecam się w rozpalaniu kobiet, mężczyzn znacznie rzadziej! –
Oznajmił dumnie.
Byłam zbyt skupiona na pożarze budynku, żeby
odpowiedzieć mu cokolwiek lub też chociaż przewrócić oczami. Co dziwne, nie
widziałam tu nikogo, żadnej żywej duszy poza nami. Brak Asa i jego czerwonego
płaszcza, brak Jeźdźców Chaosu, brak cywilów, brak ofiar.
– Coś nie tak – mruknęłam, podbiegając do szkoły i
rozglądając się wokół. Wciąż nic. Może wszyscy byli w środku? Nie, to byłoby
głupie.
– No, fakt – westchnął Mefik. Do uszu dobiegł mnie
dźwięk gumki od spodni, które akurat miał na sobie. – Przypadkiem ubrałem
majtki w jednorożce.
Zignorowałam go, wiedząc, że głupoty nie da się
zwalczyć. Trzeba po prostu ją zignorować.
– Może wszyscy pieką kiełbaski w środku? –
Zastanowiła się Sally. – W sumie ognisko wydaje się być całkiem niezłe –
mruknęła. Nie mogłam wyczuć w jej głosie ironii, aczkolwiek wiedziałam, że
żartowała, chciała sprawić, abym nieco się rozluźniła. Niestety, nie udało jej
się.
Westchnęłam cicho, próbując się uspokoić i podeszłam
bliżej budynku. Pozwoliłam wiązkom lodu powoli spłynąć z moich palców na
ziemię, które z kolei od razu zaczęły pełznąć w stronę ognia. Wolałam nie
wchodzić w centrum pożaru, dlatego też działałam z odległości. Odczekałam
chwilę, w czasie której lód powinien dotrzeć do płomieni i zacząć je zamrażać,
po czym przystąpiłam również do gaszenia drzew.
Sally przyglądała mi się przez jakiś czas z rękoma
na bokach i dziwną, pełną powagi miną. Mefisto stwierdził, że robiłabym dobre
lody, Alex siedziała cichutko na lewym ramieniu, wyczuwałam jej obecność przy
mojej szyi. Ja natomiast skupiałam się na moim celu, jednocześnie pozostając
czujną. Wciąż coś wydawało mi się podejrzane i dziwne, choćby ten brak Asa.
– Pójdę sprawdzić, czy wszystko w porządku w środku
– mruknęła Sally, ruszając w stronę szkoły. Blask płomieni wydawał się
przygasać, dlatego też pożar musiał być już naprawdę niewielki lub też musiał
zniknąć.
– Nie idź – rzuciłam do niej, zaciskając dłonie w
pięści i zwiększając promień lodu mknący w stronę szkoły. – To niebezpieczne.
– Och, Lucyyy – jęknęła, przewracając oczami i
przeskakując szybko po dwa schodki, aby znaleźć się tuż przy drzwiach. – Ugasiłaś
już pożar. Po prostu sprawdzę, czy w środku nie ma rannych. Albo jakichś zbłąkanych
żelków. – Uśmiechnęła się do mnie ciepło i odgarnęła niesforny kosmyk
atramentowych włosów za ucho. – Nie martw się.
– Sally… – Zaczęłam, jednak jej już nie było.
Zniknęła w budynku, trzaskając za sobą drzwiami jakby właśnie wracała do domu,
zła na cały świat. Zdołałam jeszcze usłyszeć echo jej dziecięcego, niewinnego
śmiechu, który rozniósł się po całej ulicy.
– To jak, zrobisz mi loda, młoda? – Namiętny głos
Mefika wydawał się być niższy niż zazwyczaj i bardziej zmysłowy, jednak nie
działał na mnie. Zignorowałam go, strzepując z dłoni drobinki lodu. Ruszyłam w
kierunku budynku, otulając się szczelniej czarną bluzą. Znów zganiłam siebie w
myślach za to, że wyskoczyłam z domu zdecydowanie za szybko i nie zdążyłam
ubrać niczego cieplejszego.
Dwuskrzydłowe drzwi wydawały się być cięższe niż
zazwyczaj. Zapach dymu unosił się w powietrzu, cienka warstewka lodu pokrywała
podłogę. Zaczęłam martwić się, że Sally mogłaby się na niej poślizgnąć, jednak
natychmiast w mojej głowie rozbrzmiała jej odpowiedź, jakiej by mi udzieliła:
„Jestem pingwinem, Lucy”. Dlatego też od razu wyobraziłam sobie, jak
prześlizguje się po lodzie na brzuszku jak prawdziwy pingwin i lustruje kolejne
sale niczym lodowy patrol.
Moje kroki odbijały się od ścian, słychać je było
zapewne w całym budynku, a przynajmniej takie miałam wrażenie. Jednak oprócz
nich nie słyszałam nic innego. Jakby nie było tu żadnej żywej duszy, a dobrze
wiedziałam, że gdzieś musiała tutaj być pełna życia, radości i miłości do żelek
Sally.
– Gdy cmentarza bramy otula zmrok
Ja na czarną mszę swój kieruje krok
Nadszedł czas, ruszam już
Biorę tylko kamień i rytualny nóż
Grobów las, wzywa nas
Już dziewicę zarżnąć czas
Demon zły, dwa kozły
W szyję twą zanurzam kły!
Dla Szatana chwały to mroczne rytuały
To jest czarna msza, czarna msza!
Krew nam ktoś wyliże,
Płoną odwrócone krzyże,
To jest czarna msza, czarna msza!* – Nucił cicho pod
nosem Mefik, a ja miałam ochotę udusić go i dla pewności wbić mi nóż w serce, o
ile takowe miał. To zdecydowanie nie był czas na hymny do Szatana i czarne
msze.
– Sally? – rzuciłam w ciemność, spowijającą szkołę.
Jak Sally mogła tu cokolwiek widzieć? Wymacałam dłonią włącznik światła gdzieś
na ścianie, parę lamp zaświeciło się, migając i brzęcząc. Jedna z nich spadła
na ziemię z hukiem. Podskoczyłam i zapiszczałam cicho z przerażenia. Na
szczęście nawet odłamki szkła i plastiku nie zdołały mnie dosięgnąć.
– To jest czarna msza, czarna msza. – Zanucił znów
Mefik, śmiejąc się diabelsko.
– Zamknij się – warknęłam cicho i ruszyłam przed
siebie w poszukiwaniu przyjaciółki, jednocześnie uważając, aby nie poślizgnąć
się na lodzie. Nie pomyślałam o tym wcześniej.
Ku mojemu zaskoczeniu, zamilkł. Miałam wrażenie,
jakby tylko on był na moim ramieniu. Alex musiała chyba zniknąć.
Przeszukałam całą szkołę, jednak nie znalazłam w
niej Sal. Zwyczajna troska przerodziła się w prawdziwe zmartwienie. Wróciłam do
drzwi i wyjrzałam jeszcze na dwór, jednak dziewczynki ani śladu.
– Może bawi się z tobą w chowanego. – Wzruszył
ramionami Mefik, nawijając sobie kosmyk moich włosów na ręce. – A ty miałaś
policzyć do sekstyliona. – Jego głos znów stał się niski, ale po chwili wrócił do
normalności, kiedy istotka zachichotała.
Przewróciłam oczami i zdesperowana raz jeszcze
rozglądnęłam się wokół. Wciąż nic. Ucisk w żołądku z każdą sekundą narastał,
gula w gardle rosła, miałam ochotę zwymiotować i rozpłakać się równocześnie.
– Myślę, że mam to, czego szukasz. – Usłyszałam.
Odwróciłam niemal natychmiast głowę w stronę źródła
dźwięku, dobiegało z mojej lewej. Ujrzałam Asa w swoim czerwonym płaszczu, ale
bardziej zaskoczyło mnie to, że swoje dłonie w rękawiczkach zaciskał mocno na
ramionach Sally, która uśmiechała się do mnie niewinnie, jakby została właśnie
przyłapana na kradzieży żelek, a nie na złapaniu przez wroga.
– Cóóóż, wisisz mi pięć paczek żelek. – Zaśmiała się
niemrawo. Wyczułam, że mimo wszystko nie wydaje się przerażona, raczej lekko
zestresowana. – Jeźdźców Chaosu nie ma, wygrałam zakład.
– A ja wygrałem bitwę. – Zaśmiał się As, zaciskając
pale mocniej na ramionach Sally, która skrzywiła się lekko.
– A ja wygrałem czarną mszę – mruknął z mojego
ramienia Mefik.
Zacisnęłam dłonie w pięści i zmierzyłam wzrokiem
Asa. Był sam, bez żadnych podwładnych czy pomocników. Szanse były wyrównane,
nie licząc tego, że on miał Sally.
Mogłabym go zaatakować nagle. Element zaskoczenia
jest dobry. Trzy sekundy ciszy, szybki lodowy pocisk posłany w jego stronę,
uratowanie Sally i ucieczka.
– Nawet nie próbuj – warknął groźnie As. Gdybym nie
zaciskał palców tak mocno, wyglądałoby to tak, jakby właśnie tulił dziewczynkę.
Spodziewałam się po nim czegoś ostrzejszego.
– Wiesz, możesz już iść po te żelki, Lucy. –
Uśmiechnęła się do mnie ciepło Sally. Miała wolne ręce, dlaczego nie atakowała
przeciwnika, ale splatała je na podołku? – Najlepiej Akuku z nadzieniem.
Potrząsnęłam stanowczo głową i mimo wszystko lód z
moich palców podpełzł po podłodze do Asa, chcąc przywrzeć jego nogi do ziemi.
Był jednak szybszy i machnięciem ręki utworzył przed sobą ognistą ścianę, która
zniknęła po sekundzie. Lód się roztopił, na płytkach powstały kałuże.
– Mówiłem – warknął. Poczułam ogromne ciepło za
moimi plecami. Płomienie zbliżały się do mnie, po chwili dołączyła do nich
ognista ściana z prawej. Nie miałam, jak uciec. Zaczęłam mrozić pożar, jednak
nic to nie dawało, żar buchał z podwójną siłą. Dodatkowo ciszę na zewnątrz
zaburzył nagły huk i masa okrzyków, zmieszanych z piskami. Miałam wrażenie,
jakbym przybyła na rewolucję za wcześnie. Zaczęło mi szumieć w głowie, ucisk w
żołądku rósł. Sally zaczęła się wyrywać, krzycząc coś, jednak jej słowa
zagłuszały dźwięki z zewnątrz.
– Zostaw Sally! – warknęłam, po raz drugi próbując
walczyć z Asem pomimo wcześniejszej porażki. Teraz, kiedy i tak byłam już na
przegranej pozycji, planowałam chociaż ocalić przyjaciółkę. Nie zarejestrowałam
jednak tego, że ściana z prawej zbliżała się o wiele szybciej, niż wcześniej.
Zanim zdążyłam posłać w stronę rewolucjonisty kolejną wiązkę lodu, płomienie
wzięły mnie w swoje objęcia.
Jak na wyszukane kontakty Zabójców Cieni, zgłoszenie
o pożarze szkole dostaliśmy naprawdę późno i po czasie. Dotarcie na miejsce
zdarzenia zajęło nam również dość sporo. Poruszaliśmy się po zwykłych ulicach i
wyjątkowo nie zawiązano mi oczu przepaską. Dowiedziałem się, że kryjówka
Zabójców znajduje się w wielkim budynku, który z zewnątrz wygląda na stary i
opuszczony, a wokół znaleźć można tylko drzewa i fabryki, nic ciekawego.
Zaczęło się dopiero na polu bitwy.
Niemal od razu rozpoznaliśmy w nim Złodziei Czasu, z
krwawiącymi ranami na rękach i powoli konającymi ludźmi w dłoniach, z których
to wysysali powoli życie, jakby sączyli przez słomkę dobrego shake’a.
Pierwszy w wir bitwy rzucił się Cesar, a któżby
inny. Zaatakował pobliską grupkę Łowców Czasu,
powalając ich na ziemię tym samym ratując ofiary przed powolną, bolesną
śmiercią. Zaraz po nim, mimo ostrzeżeniom Charlie, rzucił się James, a
następnie cała reszta Zabójców Cieni, włącznie ze mną. Czarnowłosa została
sama, ukryta za drzewem, gdzie zresztą miała na nas czekać – kobiety w ciąży
lepiej nie narażać na niebezpieczeństwo i tak dalej, aczkolwiek ona i tak
uparła się, aby nas tu odprowadzić i śledzić akcję z ukrycia.
Zacząłem z nudów liczyć przeciętych swoją lodową
kosą. Dwudziestu pięciu ich było, kiedy James w końcu oberwał od jednego ze
Złodziei. Ukradkiem dostrzegłem leżącego gdzieś bezwładnie kompana, dlatego też
pchnąłem ostrze kosy w przeciwnika i podbiegłem do rannego, odsuwając go na
bok, do Charlie. Potem wróciłem do walki i znów zmuszony byłem tańczyć z
Łowcami Czasu, raz za czas wbijając kosę w ciało głębiej niż powinienem,
niekiedy nie oszczędzając twarzy. Ukradkiem rozglądałem się też za Lucy, która
również powinna tu być z Jeźdźcami Chaosu, jednak nic nie wskazywało na to, że
była tu dzisiaj. Odetchnąłem z ulgą na myśl, że była teraz bezpieczna w swoim
domu.
Po jakimś
czasie pole bitwy roiło się od trupów. Zauważyłem w nich parę naszych, jednak o
wiele więcej było tutaj zmasakrowanych ciał Złodziei. Rozszarpane tkanki nie
miały większej szansy na ponowną kradzież życia i przedłużenie go, dlatego też
walka zakończyła się naszym zwycięstwem. Uderzyłem kosą o jakieś drzewo,
rozbijając ją i otrzepałem ręce z drobinek lodu, podczas gdy James czyścił
ostrze noże rąbkiem bluzki. Był ranny, krew ciekła z jego skroni, przecięciu na
wardze, brzucha i nogi, jednak wciąż wydawał się być niewzruszony tym
wszystkim. Od razu przypomniał mi się Collin, kiedy to opętywały go Cienie i
natychmiast spochmurniałem. Zapewne z nim ta walka byłaby ciekawsza i
pochłonęłaby mniej ofiar.
Charlotte czekała już na swojego przyszłego męża z
otwartymi ramionami i zmartwioną miną. Ich ślub miał się odbyć za jakieś trzy
dni, moja siostra chowała już swoją suknię ślubną w szafie, szczebiotają o niej
dzień w dzień. Teraz wyglądała raczej na strudzoną życiem kobietę, która witała
swojego ukochanego po długiej rozłące.
James prawie osunął się w jej ramiona, niczym
bezwładny. Już miałem podbiec i pomóc Charlie, jednak dźwignął się na nogi i
pocałował ją delikatnie w policzek, szepcząc jej coś do ucha. Krew z jego ran
zaczęła zabarwiać jej niebieską bluzkę, łzy spływały po lekko zarumienionych
policzkach. Podszedłem do niej, milcząc i patrząc uważnie na brązowowłosego.
Nie wyglądało na to, aby był w dobrym stanie. Potrzebował jak najszybszej
pomocy. Charlotte mruknęła już coś na boku do jednego z podwładnych, który
zaczął szperać w apteczce, którą przyniosła ze sobą. Uznała, że skoro i tak nie
będzie mogła walczyć ze względu na swój stan, to przynajmniej trochę nami
porządzi i opatrzy rannych.
– Nie potrzebuję pomocy – mruknął niechętnie James,
prostując się z trudem i chowając nóż za pas. – Poradzę sobie.
– Jasne – prychnęła cicho Charlie, zatrzymując dłoń
na sporej ranie na jego brzuchu. Krwawiła dość obficie i nie wyglądała dobrze.
Czarnowłosa zmarszczyła czoło, przyglądając jej się. – Wyglądasz tak, jakbyś
walczył z lwami, a nie marnymi Złodziejami.
– Za to ty wyglądasz pięknie jak zawsze. – Wysilił
się na uśmiech posłany w stronę dziewczynę, która odwzajemniła go z trudem. Łzy
wciąż zwyciężały w jej emocjach z radością z wygranej bitwy i pokonania wroga.
– Za to ty ohydnie jak zawsze – mruknąłem do siebie,
nie chcąc już psuć im tego romantycznego momentu przyszłych małżonków. Wciąż
się z tym nie pogodziłem, aczkolwiek miałem na to jeszcze całe trzy dni, przez
które mogło wydarzyć się wszystko. Na przykład As mógłby wreszcie zdechnąć, a
ja wróciłbym do Lucy.
– Bardzo boli? – spytała cicho brązowowłosego
Charlotte. Kiedy James potrząsnął głową, przytuliła go delikatnie, łkając
cicho. Tak, w takich chwilach byłem nawet skłonny nie narzekać na jej związek,
gdyż przypominałem sobie o tym, że miłość nie wybiera.
Oparłem się o jakieś pobliskie drzewo, obserwując
całą sytuację z niewielkim zainteresowaniem. Wolałbym wrócić do siedziby i się
przespać. Aczkolwiek mój wzrok powiódł mnie w przeciwną stronę, tą, gdzie
powinien znajdować się obecny dom Lucy. Cóż, kusząca propozycja, zwłaszcza, że
moja siostrzyczka nie wydawała się być mną szczególnie zainteresowana.
Oderwałem się od kory rośliny i przeciągnąłem, krzywiąc się nieznacznie.
Zerknąłem raz jeszcze na Charlie, jednak zdołałem zauważyć tylko podejrzany
cień biegnący wśród traw, który w mgnieniu oka zawinął się wokół jej nogi, pnąc
coraz wyżej, aż wpełzł w jej bok. Znieruchomiałem, obserwując, jak jej oczy
stały się wpierw białe, a następnie smoliście czarne, jak usta wykrzywione w
uśmiechu zastygły w grymasie, jak jej ręce zacisnęły się w pięści, a ciało
nagle zwiotczało. Ktoś rzucił się w jej stronę, aby pomóc, jednak odtrąciła go
gwałtownie. Nie minęła nawet chwila, jak zaczęła zwijać się na ziemi i
wrzeszczeć rozdzierająco z bólu, trzymając się za brzuch.
Nie mogłem określić, czy James opadł przy niej na
kolana czy po prostu uklęknął. Chciał chwycić dłoń Charlotte, jednak ta cały
czas go odtrącała, płatając i krzycząc. Z jej ust zaczęła sączyć się gęsta
substancja, na skórze pojawiały się pierwsze czarne znaki. Trwałem wciąż w
miejscu, nie mając pojęcia, co mogłem zrobić. W jednej chwili oblał mnie zimny
pot, a strach sparaliżował ciało.
James sięgnął za pas i wyciągnął z niego nóż,
patrząc z wielkim bólem na czarnowłosą. Wiedział, że był tylko jeden sposób na
pokonanie Cienia – zniszczenie go. Chciał odjąć cierpień swojej ukochanej i
zabić Cień, który ją opętał, a co za tym szło – ją również.
Charlie zachłysnęła się czarną substancją i zaczęła
kaszleć, trzymając się jedną dłonią za gardło. Drugą skierowała w stronę
brązowowłosego, próbując wyrwać mu z rąk nóż. Ledwie zauważalnie skinęła głową.
Jej oczy nie były już tymi samymi, co wcześniej, ale gdzieś w środku wciąż
tkwiła moja siostra, która właśnie nalegała na zabicie jej. Zdawała sobie
sprawę z tego, że jeśli nie pokonamy Cienia, ten wykończy powoli ją i
przeniesie się na nas.
– James… – Zaczął Cesar, trzymając w rękach bandaże,
maści i inne lecznicze pierdoły. – Słuchaj, musisz jej to zrobić.
Brązowowłosy spojrzał ukradkiem na mnie i potrząsnął
głową, jednak powietrze przeciął kolejny przeraźliwy wrzask Charlotte, krztuszącej
się czarną mazią, a jednocześnie rozpaczliwie łkającą.
– James… – Zaczął inny Zabójca, wzdychając ciężko.
Pozostali patrzyli bezradnie, jak ich przywódczyni powoli umierała.
Zielonooki zacisnął usta i ścisnął mocniej nóż w
dłoni.
– Wracajcie do siedziby – warknął stanowczo,
przybliżając się powoli do mojej siostry, jakby bał się, że ta znowu go
odtrąci. – Cesar, poprowadzisz ich.
– A ty? – spytał Cesar, unosząc brew.
– Ja zostaję. – Oznajmił, chwytając dłoń dziewczyny
w mocnym uścisku. – Nie zostawię jej samej – mruknął jakby do siebie.
– James… – Zaczął ktoś znowu, jednak brązowowłosy
natychmiast mu przerwał.
– Wracajcie. – Powtórzył. – To rozkaz. Już.
Zabójcy jeszcze raz zerknęli na swoją przywódczynię
i powłóczyli niechętnie nogami za Cesarem w stronę siedziby. Wciąż nie mogłem
się ruszyć i nic wykrztusić. Zastygłem w bezruchu, czułem się tak, jakby ktoś
mnie zamroził w ułamku sekundy.
James nawet nie spojrzał w moją stronę. Mimo szarpania
się i krzyków Charlie, przyciągnął ją do siebie i z łzami w oczach przytulił
mocno do swojej piersi.
– Charlie – wyszeptał cicho, głaszcząc ją po
plecach. – Przepraszam, tak bardzo przepraszam. – Jego głos był dziwnie drżący
i niepewny, zaś dłoń czekała już przy plecach na zadanie ostatecznego, ale i
zbawiennego ciosu. – Charlie, tak bardzo… – Powoli, milimetr po milimetrze wbił
nóż w jej plecy, coraz głębiej z każdą sekundą. Z jego gardła wydobyło się coś
na kształt rozpaczliwego szlochu zmieszanego z krzykiem bezradności. – Tak
bardzo cię kocham. – Zatopił twarz w jej włosach, wyciągając nóż z jej pleców i
odrzucając go jak najdalej.
Zaczął płakać. Z rozpaczy po wielkiej stracie i bezradności.
Krew z jego ran mieszała się z gęstą, czarną substancją, zaś jego oczy
zaczynały przygasać. Charlotte wciąż żyła, wciąż miała w sobie resztkę życia. Trzymała
dłoń na swoim brzuchu, drugą obejmując nieudolnie swojego narzeczonego, męża,
którego nie doczekała się poślubić.
– James. – Wychrypiała cicho i odwróciła głowę w
moją stronę. Jej oczy wróciły do dawnego koloru, jednak był on teraz wyblakły i
bez życia. Mężczyzna z trudem zwrócił głowę w moją stronę, również kładąc rękę
na brzuchu czarnowłosej. – Jak mieliśmy dać jej na imię? – wyszeptała cicho,
zamykając oczy. Była blada niczym porcelana, jej ciało wydawało się bezwładne i
zmasakrowane.
Opadłem na kolana, czując narastającą w gardle gulę.
Czułem się tak, jakbym znajdował się daleko od obecnej sytuacji, gdzieś za
szybą, przez którą nie mogłem nic zrobić.
James odnalazł wzrokiem moje spojrzenie, które
podtrzymał przez parę sekund, po czym on również zamknął oczy. Na ustach jego i
Charlotte wykwitło coś na kształt delikatnego, smutnego uśmiechu.
– Emilka – wyszeptali równocześnie, po czym razem
opadli na trawę. Ona, z głową na jego piersi, on z ręką na jej brzuchu. W jednej
chwili szyba pękła, tak samo jak coś w środku mnie. Zacząłem krzyczeć. I nie
przestałem, dopóki nie opadłem z sił.
* wykorzystano tutaj zmienioną wersję Arki Szatana
pod tytułem Czarna Msza.
Cześć :)
OdpowiedzUsuńAle co się żelków czepiasz? Mogą się okazać dobrą bronią, po prostu uwierz w ich moc! A Sally nie może umrzeć. Nigdy! Bo się obrażę.
"To Sally pierwsza wyruszyła w stronę zamieszania. Pewnym, dziarskim krokiem i zapewne bojową miną, która mogła tylko mówić coś w stylu „zaraz skopię tyłki odpowiedzialnym za cały ten burdel”." - jak ja ją kocham! <3
"– Wow. – Usłyszałam głos Sally, która aż przystanęła na chwilę, by przyjrzeć się szkole. – Wiedziałam, że szkoła to piekło, ale nie brałam tego na dosłownie. No wiesz, że niby ogień. Jeszcze tylko diabłów brakuje.
– Ktoś wzywał? – odezwał się Mefisto z mojego ramienia. Wytrzymał w ciszy zadziwiająco długo, zapewne musiał drzemać słodko w puklach moich włosów. – Mefisto na wezwanie, rozpalę twój kominek, ognisko, cokolwiek, polecam się w rozpalaniu kobiet, mężczyzn znacznie rzadziej! – Oznajmił dumnie. " - glebłam xD Mefik po prostu do mnie trafia, odrobinę swoją bezczelnością przypomina mi pewnego demona, którego imienia tutaj nie wymienię.
"Dlatego też od razu wyobraziłam sobie, jak prześlizguje się po lodzie na brzuszku jak prawdziwy pingwin i lustruje kolejne sale niczym lodowy patrol." - aww *____*
O mój Boże. Tak jak akcja w szkole zbytnio mnie nie zainteresowała - powoli mam dość Asa i jego dziwnej rewolucji - tak przy perspektywie Emila prawie się popłakałam. No jak tak można! James! Charlotte! Emilka!!!!!!!!!! Emil, cholera, może dziecko uda się uratować? Spróbuj, do cholery! To się nie może tak skończyć.
Królik, jesteś sadystką. Naprawdę. Rozdziału dość czasu nie było, a jak jest, to wywołuje u mnie skrajne emocje.
Brawo!
Czekam na nn ^^
Ściskam! :*
Hej! Przepraszam, że w tym miejscu i w ten sposób, ale na arrowtales.blogspot.com pojawiła się ostatnio bardzo ważna informacja! Wpadnij, proszę, jeśli tylko znajdziesz czas.
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam ♥