Na niebie usłanym
migoczącymi gwiazdami zdążył pojawić się już świecący w pełni księżyc, którego
słabe światło oświetlało mi drogę razem z ulicznymi lampami. Nogi poniosły mnie
przed siebie, w stronę niewiadomego celu. Nie myślałam o tym wiele, nie chciałam.
Pragnęłam zapomnieć o przeżyciach dzisiejszego dnia, okłamać siebie, że to
wszystko sen. Ostatnimi czasy wszystko chciałam w niego zamienić. Fakty, które
– choć były prawdą – wydawały mi się przerażające i kompletnie nielogiczne,
łamiące mi serce w brutalny, bolesny sposób, jakby miały w tym wprawę, a sam
zabieg sprawiał im przyjemność.
Drzewa, posadzone tak
nielicznie wzdłuż ulicy w równych, niemal idealnych odstępach, kompletnie nie
pasowały do szarej okolicy domków i ciężkich, metalowych płotów je
otaczających. Kiedy trafiłam tutaj pierwszy raz, nie zwracałam uwagi na
otoczenie, jednak mój mózg zaczynał rejestrować jego szczegóły dopiero teraz.
Kwiaty, których woń delikatnie rozchodziła się po ulicy, podobna do tych, które
czułam podczas wyprawy na plac zabaw, jednak odrobinę inna. Delikatniejsza,
jakby chciała zaledwie drażnić się ze zmysłem węchu, pobudzić go, ale nie
zniechęcić.
Blask księżyca odbił
się od metalowej skrzynki na listy domu po mojej prawej. Widniało na niej
niewyraźne, zamazane nazwisko, którego nie zdołałam odczytać w tak słabym
świetle. Okolica odbijała się w szkle okiennic, gdzieś w ogrodzie skrzypiała
ogrodowa huśtawka muskana dotykiem zimnego, wieczornego wiatru.
Kolorowe liście
szeleściły przyjemnie pod moimi nogami, jakby chciały coś mi wyszeptać,
zdradzić sekret. Za każdym razem ich dźwięk był inny, raz cichy i delikatny,
kiedy indziej głośny i dziwnie szorstki. Czerwień mieszała się z żółcią,
pomarańcz z brązem, gdzieniegdzie zdołałam wyłapać ocalałe, zielone okazy, które
miały uschnąć w najbliższym czasie. Obecność opadłych liści przypominała o
nadchodzącej zimie i chłodzie, o płatkach śniegu opadających delikatnie na
ziemię, dzieciach ganiających po ulicach i wrzeszczących radośnie o bałwanach i
bitwach na śnieżki.
Wszystko to wydawało mi
się odległe, jakbym nie należała już do świata, gdzie można było cieszyć się
takimi drobnostkami. Czułam się tak, jakby ktoś wyssał ze mnie wszystkie
pozytywne uczucia i zamknął w słoiku ukrytym gdzieś daleko. W ciemnościach i
samotności, jakby miały czekać, aż tylko będę miała szansę, aby je odzyskać.
Szelest pod moimi
stopami ustał, zastąpiony przez stukot podeszwy o asfalt. Podłoże się
wyrównało, lecz zatęskniłam za tymi cichymi szeptami liści, które chociaż przez
chwilę wydawały mi się przyjacielskie, tak różne od okolicy, która wydawała się
tylko pożerać mnie swoim wzrokiem okiennic. Miałam przez to wrażenie, że
chciała mnie pożreć, zatopić we mnie swoje kły, przeszyć na wylot. Zadrżałam na
całym ciele.
Przystanęłam przy
szkolnej bramie, mierząc wzrokiem widniejącą przy niej kłódkę. Przez chwilę
wpatrywałam się w nią tępo, po czym położyłam na niej ciężką niczym ołów dłoń.
Pod opuszkami palców poczułam chłód metalu.
Pozwoliłam lodowi spod
moich palców powoli wziąć kłódkę w swoje objęcia, a następnie przenikać coraz
głębiej i głębiej, aż ta rozpadła się z cichym trzaskiem. Jej resztki opadły na
asfalt, a dźwięk upadającego metalu rozległ się echem po ulicy, niczym groźba.
Odepchnęłam dłońmi
skrzydła ciężkiej, stalowej bramy, które wydały z siebie głośne, przeraźliwe
skrzypienie. Mimowolnie mój mózg miał ochotę wyszeptać: „porzućcie wszelką
nadzieję, wy, którzy wchodzicie”. Szkolna brama bardziej przypominała wejście
do więzienia czy też innego przerażającego miejsca, a nie do placówki, do
której przez pięć dni w tygodniu uczęszczała masa uczniów łaknących wiedzy.
Ruszyłam przed siebie
głównym dziedzińcem, a przy drzwiach wejściowych do budynku skręciłam
gwałtownie w prawo. Przy oknie stołówki trawnik powinien być suchy i względnie miękki,
nadający się do spoczęcia na nim. Szkoła nie czuła raczej potrzeby
zainwestowania w ławki, które mogłaby poustawiać na dworze. Cóż, nie miałam im
tego za złe. Ostatecznie ograniczały ich dochody ustanawiane przez burmistrza.
Oparłam się o ścianę, której
chropowatą fakturę wyczułam od razu. Powoli osunęłam się po niej na ziemię –
tak, aby nie zranić pleców. Poczułam pod sobą miękką poduszkę trawy, której
zieleń zdawała się mieć chęci, aby mnie uspokoić. Przez chwilę żałowałam, że
nie usiadłam na schodach przed wejściem, ale stwierdziłam, że z boku szkoły
byłoby mnie trudniej zauważyć.
Podkuliłam kolana pod
brodę i objęłam je ramionami, chłonąc ciepło mojego ciała. Zerknęłam na
rozlegający się przede mną widok skromnego, szkolnego ogródka. Parę kwiatów, w
tym różanych krzewów, iglaste i liściaste drzewa, których liście opadły na
ziemię, czekając na silniejszy podmuch wiatru, który mógłby je unieść w
powietrze i pozwolić latać choć na chwilę. Wszystko wydawało się takie szare i
bez życia.
Zupełnie jak ja,
dodałam w myślach. Aż uśmiechnęłam się krzywo pod nosem na samo stwierdzenie
tego faktu.
Siedziałam tak przez
dość długi czas. Rozmyślałam.
O Sally skulonej na
kanapie, która znowu zasnęła oglądając film dokumentalny. Jak zwykle to ja
musiałam wyłączać telewizor i otulać ją tym pomarańczowym, miękkim w dotyku
kocem, który zazwyczaj był poskładany na fotelu i służył jako poduszka. O tym,
jak atramentowe włosy dziewczynki kontrastowały z czerwoną poduszką pod jej
głową, jak jej usta wykrzywiał delikatny, ledwo widoczny uśmiech. O tym, jak
chowała pilota pod poduszką, aby uniknąć walk o niego.
O Mefisto i Alex,
którzy spali w kieszeniach mojej bluzy, każdy w osobnej. Mała anielica z
włosami spiętymi w wysokiego koka, w białej niczym śnieg piżamce, otulona
starannie niebieskim kocem, Mefisto z włosami splecionymi w warkoczu i…
właściwie nie chciałam o tym myśleć. Tors miał obnażony, o reszcie od pasa w
dół nie myślałam. Po tym diable można było spodziewać się wszystkiego. Obydwoje
jednak byli irytujący, a jednocześnie uroczy na swój sposób, nawet jeśli tego
nie pragnęli. Sam wzrost sprawiał, że większość ludzi piszczałaby z zachwytu,
wołając standardowe „jacy słodcy!”.
O Emilu, który właśnie
teraz był gdzieś daleko ode mnie, podczas gdy powinien być tuż obok. Nagle
odczułam wyraźniej pustkę wokół mnie i ciemność, która była moim jedynym
towarzyszem oprócz nocnego nieba. Samotność, siadającą obok mnie niczym duch.
Zimny wiatr, który brał mnie w swoje objęcia, muskał delikatnie moją twarz,
rozwiewał włosy, które po chwili zdecydowałam się ukryć pod kapturem czarnej
bluzy.
Oraz wreszcie o
Astleyu, któremu zawdzięczałam moją nocną wędrówkę. Przebudziłam się w nocy
dzięki nocnym koszmarom z nim w roli głównej. A to Astley w roli idealnego
brata, który biegł z przejęciem ku małej siostrzyczce, która upadła przy
schodzeniu ze schodów, a zaraz potem odchodzący od niej. Dziewczynka biegła za
nim na swoich małych nóżkach, krzyczała i płakała, jednak on nie zwracał na nią
uwagi. Innym razem powtórzył się sen z Astleyem w płomieniach, na chwilę
potężnym i zwycięskim, a zaraz słabym i pokonanym. Wtedy szczerze zapragnęłam
ujrzeć tą drugą wersję, aby stanąć nad bratem i spojrzeć na niego z góry z
triumfalnym uśmiechem na ustach, po czym zostawić go umierającego, tak jak on
kiedyś mnie.
Nagle gdzieś z oddali
dobiegł mnie trzask gałęzi. Zadrżałam, wytrącona z myśli, rozglądając się
czujnie. Żałowałam, że nie mogłam widzieć dobrze w ciemnościach. Pomagał mi
jedynie blask księżyca, ale jego starania nie okazały się zbyt pożyteczne.
Wstałam chwiejnie,
opierając dłoń o ścianę i rozejrzałam się ponownie. Nic się nie zmieniło,
żadnego cienia rozciągniętego na ziemi, cichy wiatr wiejący tak samo. Kiedy
myślałam już, że trzask gałęzi rozległ się tylko w mojej wyobraźni, usłyszałam
kolejny, głośniejszy, a zaraz jakieś szemranie i nareszcie odgłos zbliżających
się kroków. Dochodził od strony wejścia głównego i zmierzał w moją stronę.
Przez moją głowę
przemknęła myśl, czy nie spytać przybysza, kim był. Ale zaraz potem
przypomniałam sobie, że właśnie tak kończyła połowa bohaterów w horrorach, że
nie wspomnę o tym, że samo zagranie było dość żałosne. Tak, jakby zabójca miał
się odezwać, że jest misiem koalą i chętnie zrobi mi kanapki z dżemem.
Zamiast tego podeszłam
nieco do krawędzi budynku i odetchnęłam głęboko. Wychyliłam dłoń i w zawrotnym
tempie posłałam w stronę dochodzących dźwięków dość sporą wiązkę lodu, której
skradający się nie powinien ujrzeć. Czekałam na potok przekleństw, ale zamiast
nich usłyszałam, jak lód się o coś rozbija. O ścianę? Nie, nawet jeśli nie
napotkałaby na swojej drodze żadnego oporu, uderzyłaby w metalową bramę, a
wtedy dźwięk byłby zupełnie inny. Brzmiało to raczej jak… lód rozbijający się o
lód.
A oprócz mnie władała
nim tylko jedna osoba.
Wychyliłam głowę i
spojrzałam w ciemność niepewnie, nie myśląc już nawet o konsekwencjach pomyłki,
która była możliwa bardziej niż to, że miałam rację.
- Emil? – wyszeptałam
cicho, próbując dostrzec cokolwiek w ciemnościach. Zobaczyłam jakiś ruch, jakby
krok zrobiony do przodu.
- Lucy? – Usłyszałam po
dłuższej chwili. Rozpoznałam głos Emila, tak wyraźny w panującej ciszy.
Poczułam dziwne, dawno nie goszczące w moim sercu ciepło, które przez chwilę
sprawiło, że byłam w jakiś sposób szczęśliwa. Wypełniła mnie ulga, że brunetowi
nic się nie stało, a on żył i był teraz przy mnie.
Emil wyszedł z cienia
budynku, a księżyc oświetlił jego bladą twarz. Radość uciekła ze mnie, kiedy
ujrzałam jego przygasłe oczy, przepełnione smutkiem i czymś jeszcze, czego nie
mogłam rozpoznać. Nie wyglądał na rannego. Włosy miał rozczochrane, pod oczami
widniały cienie, jakby od dawna nie spał, dłonie schowane w kieszeniach spodni,
jednak nie dostrzegłam żadnych ran. Chciałam odetchnąć z ulgą i przytulić go,
powiedzieć, jak bardzo tęskniłam, ale wyraz jego twarzy mnie powstrzymywał.
- Lucy. – Powtórzył,
jakby smakował moje imię, rozkoszując się nim. Tym razem głośniej i pewniej,
jakby nie wątpił już moją obecność.
- Jak się czujesz? –
spytałam go powoli. Wolałam póki co zacząć neutralną rozmowę i przede wszystkim
dowiedzieć się, dlaczego na jego twarzy nie pojawił się uśmiech, kiedy na mnie
spojrzał. Przypomniałam sobie nasze ostatnie spotkanie, kiedy to musiałam
mianować go Mrocznym Żniwiarzem. Byłam wobec niego chłodna, ale to nie moja
wina, ale jakiejś dziwacznej siły.
Emil zaśmiał się, ale
nie był to śmiech radości. Był przepełniony smutkiem, sztucznością i
bezradnością.
- Sam nie wiem –
odpowiedział w końcu.
- Słuchaj, jeśli chodzi
ci o nasze ostatnie spotkanie… - Zaczęłam, czując ukłucie winy. Moje palce
mimowolnie powędrowały do rękawów bluzy i szczypały je ze zdenerwowania.
Chłopak pokręcił głową.
- Nie o to chodzi. –
Wyjaśnił.
Zamyśliłam się na
chwilę.
- Jesteś ranny? –
Uniosłam brew i niepewnie przybliżyłam się do niego. Nie zareagował, co uznałam
za dobry znak.
- Nie – mruknął
niechętnie, odwracając ode mnie wzrok i wpatrując się w księżyc, mrużąc oczy.
- Coś się stało?
Zamilkł na chwilę.
Myślałam już, że nie odpowie, zapatrzony w gwiazdy, jednak po pewnym czasie
spojrzał na mnie ponownie i zamrugał oczami, jakby widział mnie po raz
pierwszy.
- Tak – westchnął w
końcu. Jego głos lekko zadrżał.
Nie myśląc długo,
objęłam go rękoma i przytuliłam, wtulając głowę jego pierś, która unosiła się
powoli w rytmicznym oddechu. Słyszałam miarowe bicie jego serca i bijące od
niego znikome ciepło, które wydawało mi się tym razem wyjątkowo przyjemne.
- Co się stało? –
spytałam.
Milczał przez chwilę, a
ja przez chwilę pożałowałam, że go o to spytałam. Musnął delikatnie palcami
końcówki moich włosów i zamyślił się.
- Właśnie straciłem
pierwszego towarzysza broni – odpowiedział po dłuższej chwili. – A może raczej
powinienem powiedzieć, że straciłem przyjaciela. – Poprawił się. – Jedynego
przyjaciela.
Westchnęłam cicho. W
takim sytuacjach normalny człowiek powiedziałby „przykro mi”. Ale wiedziałam,
że jest to tak dobre pocieszenie jak wepchnięcie w takim momencie jabłka do
gardła. Zamiast tego zaczęłam zastanawiać się nad innym rozwiązaniem.
- Jak miał na imię?
- Collin – mruknął. W
jego drżącym lekko jeszcze głosie wyczułam smutek. Jednak słysząc to imię,
wydawało mi się ono znajome. Przed oczami zobaczyłam złotowłosą dziewczynę z
królikiem na kolanach, a zaraz potem Naff wyjaśniająca, że Collin, Zabójca
Cieni, to jej „przyjaciel”. Więc to jego stracił Emil.
- Królik go znała. –
Zauważyłam.
- A on znał ją –
westchnął chłopak, zatapiając twarz w moich włosach. – I chyba się bardzo
lubili. Miał ją wziąć na piknik. – Opowiadał mi. – Ale kazał przeprosić ją w
jego imieniu. Nie chcę tego robić – wyszeptał. – Nie chcę, żeby ktoś inny czuł
to samo co ja.
- Prędzej czy później
będzie go szukać. – Zauważyłam. – Skoro mieli iść na piknik, a Collina – to
imię zabrzmiało odrobinę dziwnie w moich ustach – nie będzie na miejscu,
zacznie coś podejrzewać.
- Nie wiem, jak bardzo
bliscy sobie byli, ale taka informacja na pewno jej nie ucieszy. – Stwierdził,
podnosząc głowę i patrząc mi w oczy smutno.
– To była moja wina. – Widząc moją nierozumną minę, dodał: - Moja wina,
że zginął.
- Dlaczego? – Uniosłam
brew.
- Bo to przeze mnie
wylądowaliśmy u Asa – wyszeptał. Poczułam ucisk w żołądku. As porwał Emila i
Collina, po czym zabił tego drugiego. Zapewne chciał zrobić to samo z brunetem,
ale mu się to nie udało. Mimo masy pytań, cisnących się na język, wolałam nie
pytać chłopaka o to, jak się wydostał. – Mówił mi, żebyśmy uciekali, ale ja
chciałem zabić tego durnia na miejscu. A kiedy już myśleliśmy, że go
zgubiliśmy, pojawił się ogień. – Zakończył.
- Mam nadzieję, że nie
cierpiał zbyt wiele – oznajmiłam szeptem.
Emil chyba znowu chciał
się desperacko roześmiać, ale zamiast tego zachichotał bez cienia wesołości.
- Cierpiał jak nikt
inny. – Wyjaśnił. – Wykorzystali to, że jest wytrzymały i w miarę odporny na
ból. Chcieli, żeby krzyczał z bólu – warknął rozwścieczony. Skrzywił się, kiedy
uświadomił sobie, że jest przy mnie.
- Chcieli? – spytałam.
- Tak – westchnął. – As
oraz Blake.
- Blake? – Powtórzyłam
za nim jak echo, czując kolejny ucisk w żołądku. Więc Władca Cieni nie okłamał
mnie. Naprawdę był sługą Asa, który rozkazał mu obserwowanie mojej osoby.
- Znasz go? – Zmartwił
się Emil.
Skinęłam delikatnie
głową.
- Można tak powiedzieć.
– Stwierdziłam tępo.
- Będę musiał poszukać
Królika w najbliższym czasie. – Zmienił temat chłopak. – Gdzieś w środku mam
nikłą nadzieję, że nie będzie miała akurat przy sobie noża i nie będzie
próbowała mnie zabić.
Pokręciłam głową, uśmiechając
się krzywo.
- Nie ma prawa cię
zabić.
Emil przytulił mnie do
siebie mocniej, jakby nie chciał już nigdy mnie puścić.
- Chcę o tym zapomnieć.
- O Collinie? –
spytałam cicho.
- Nie, o nim nie. Nigdy
– westchnął. – Chcę zapomnieć o tym, co zrobili. Że go zabili. Opętali.
Szydzili. Ranili. – Skrzywił się. – Collin mnie uwolnił. – Oznajmił po chwili. –
Jego ostatnimi słowami były te, które mnie uwolniły i sprawiły, że teraz jestem
przy tobie.
- I zostań już ze mną. –
Usłyszałam swój błagalny głos.
Zamilknął na chwilę, po
raz kolejny w przeciągu naszej krótkiej rozmowy. Miałam wtedy wrażenie, że
powiedziałam coś złego, jednak kiedy już chciałam przepraszać, on odpowiadał.
- Uświadomiłem sobie,
że nigdy nie wziąłem cię na taką poważną randkę. – Stwierdził Emil, a jego usta
wykrzywił wreszcie delikatny uśmiech, kontrastujący z cieniami pod oczami i
wciąż jeszcze przygasłymi oczyma.
Zaśmiałam się cicho.
Zmiana tematu w jego wykonaniu nie była zbyt dyskretna, ale za to potrafiła
mnie rozweselić.
- Trzeba to zmienić. –
Oznajmił z powagą wypisaną na twarzy i chwycił mnie za rękę, rozglądając się po
okolicy. – Cóż, może otoczenie nie sprzyja, ale… - Zatrzymał wzrok na budynku
szkoły i uśmiechnął się łobuzersko. W jednej chwili stał się dawnym Emilem,
którego tak kochałam. – Na takiej randce jeszcze nigdy nie byłaś. – Ruszył powoli
w stronę wejścia do szkoły, ciągnąc mnie delikatnie za sobą.
- Zamierzasz się włamać
do szkoły? – Uniosłam brew. – I tam iść na randkę? – spytałam zdziwiona.
- Ty włamałaś się na
dziedziniec. – Zauważył. – Poza tym… będę oryginalny. – Przeczesał włosy
rozcapierzonymi palcami, jakby próbował przywrócić je do porządku. Jak zwykle –
bez skutku.
Pokręciłam głową,
uśmiechając się delikatnie.
- Jestem niezmiernie
ciekawa, co takiego dla mnie wymyśliłeś.
- To się jeszcze okaże.
– Przystanął przed drzwiami, które po chwili stanęły otworem dzięki paru
lodowym sztuczkom. Zerknął na mnie niepewnie, po czym chwycił mocniej moją
dłoń. – Lucy, nie miałabyś ochoty gdzieś ze mną wyjść? – spytał po chwili,
uśmiechając się uroczo.
Odgarnęłam niesforne
kosmyki włosów, opadające na twarz i skinęłam powoli głową.
- Z wielką chęcią.
Emil zaśmiał się głośno,
najwyraźniej ucieszony moją odpowiedzią i pociągnął mnie do środka budynku.
Przestałam czuć na sobie chłodny wiatr, przerażające okiennice zniknęły gdzieś
w oddali, smutek i problemy zaszyły się gdzieś w kątach. Oczyma wyobraźni
widziałam, jak moja dłoń sięga po słoik z pozytywnymi emocjami i rzuca nim o
podłogę, pozwalając im latać radośnie w powietrzu tak jak motyle w moim brzuchu,
kiedy biegłam za brunetem w głąb szkoły wśród echa naszych kroków i śmiechów.
Takie luksusy na wakacje, rozdziały tak często. Za to w przyszłym tygodniu chyba nie będzie żadnego, huehue. >D Ogólnie to mogę przypomnieć o zakładce "Spytaj bohatera", wow. W sumie możecie spytać Collina jak to jest być trupem.
Cześć :)
OdpowiedzUsuńOpisy jak zwykle pierwsza klasa :3 A porównania są epickie i odrobinę przypominają mi moje ; )
"Szelest pod moimi stopami ustał, zastąpiony przez stukot podeszwy o asfalt. Podłoże się wyrównało, lecz zatęskniłam za tymi cichymi szeptami liści, które chociaż przez chwilę wydawały mi się przyjacielskie, tak różne od okolicy, która wydawała się tylko pożerać mnie swoim wzrokiem okiennic. Miałam przez to wrażenie, że chciała mnie pożreć, zatopić we mnie swoje kły, przeszyć na wylot. Zadrżałam na całym ciele." - jak mnie ten akapit jara! Personifikacja przedmiotów taka piękna <3
A tak liczyłam na to, że to będzie Emil. Bazinga! :3 Lucmilka znowu razem :')
Kurde, smutna ta rozmowa, bo dotyczy Collina i jego śmierci (tak, wciąż smutam z tego powodu). Ale to "- Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wziąłem cię na taką poważną randkę. " wywołało u mnie uśmiech. Brakowało mi takiej nastoletniej naiwności i chęci poznania.
Tak słodko się zrobiło pod koniec, jeej! ^__^
Jakoś nie mam weny do pisania komentarzy. Ech.
Czekam na nn ^^
Ściskam! :*
Nagroda już trafiła do skrzynki ;)
Dlaczego mam wrażenie, że Lucy spotka Emila :o? Chyba, że już fragmenty też wczesniej czytałam! Kij mnie wie! Ja mam taką pamięć, jakbym jej nie miała! Ale... ogólnie mam takie wrażenie, bo... Emil załamany, Lucy załamana, no, więc... tak fajnie by było <3.
OdpowiedzUsuńHA! A JEDNAK! Mam was, gołąbki >D! Już miałam się podjarać, bo ot, hej! W końcu sę spotkali! Wpadną w swe ramiona, ale ten dół Emila i opowieść o Collinie...
"– I chyba się bardzo lubili. Miał ją wziąć na piknik. – Opowiadał mi. – Ale kazał przeprosić ją w jego imieniu. Nie chcę tego robić" - a to już totalnie zbrołkowało mi harta, bo sobie przypominam rozdział 52, gdzie Królik wpada do Naff i płacze, że Collin umarł ;____;
"- I zostań już ze mną."- oooch <3 i to jest piękne. Że zawsze, gdy dzieje się źle, musi być też miejsce na odrobinę miłości i radości <33
"- Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wziąłem cię na taką poważną randkę." - ooooooch <3 moje serduszko się rozpływaaaaaaa.
Randka w szkole zawsze spoko >D! Też chcę taką! *cisza* UPS. Nie chodzę już do szkoły. Wiem, pójdę na randkę na studia wtf.
NIE! Nie spytam Collina jak to jest być trupem, jesteś nieczuła, Króliiiiik ;____; ueeee