wtorek, 7 lipca 2015

Rozdział pięćdziesiąty pierwszy - Chcę zapomnieć

Na niebie usłanym migoczącymi gwiazdami zdążył pojawić się już świecący w pełni księżyc, którego słabe światło oświetlało mi drogę razem z ulicznymi lampami. Nogi poniosły mnie przed siebie, w stronę niewiadomego celu. Nie myślałam o tym wiele, nie chciałam. Pragnęłam zapomnieć o przeżyciach dzisiejszego dnia, okłamać siebie, że to wszystko sen. Ostatnimi czasy wszystko chciałam w niego zamienić. Fakty, które – choć były prawdą – wydawały mi się przerażające i kompletnie nielogiczne, łamiące mi serce w brutalny, bolesny sposób, jakby miały w tym wprawę, a sam zabieg sprawiał im przyjemność.
Drzewa, posadzone tak nielicznie wzdłuż ulicy w równych, niemal idealnych odstępach, kompletnie nie pasowały do szarej okolicy domków i ciężkich, metalowych płotów je otaczających. Kiedy trafiłam tutaj pierwszy raz, nie zwracałam uwagi na otoczenie, jednak mój mózg zaczynał rejestrować jego szczegóły dopiero teraz. Kwiaty, których woń delikatnie rozchodziła się po ulicy, podobna do tych, które czułam podczas wyprawy na plac zabaw, jednak odrobinę inna. Delikatniejsza, jakby chciała zaledwie drażnić się ze zmysłem węchu, pobudzić go, ale nie zniechęcić.
Blask księżyca odbił się od metalowej skrzynki na listy domu po mojej prawej. Widniało na niej niewyraźne, zamazane nazwisko, którego nie zdołałam odczytać w tak słabym świetle. Okolica odbijała się w szkle okiennic, gdzieś w ogrodzie skrzypiała ogrodowa huśtawka muskana dotykiem zimnego, wieczornego wiatru.
Kolorowe liście szeleściły przyjemnie pod moimi nogami, jakby chciały coś mi wyszeptać, zdradzić sekret. Za każdym razem ich dźwięk był inny, raz cichy i delikatny, kiedy indziej głośny i dziwnie szorstki. Czerwień mieszała się z żółcią, pomarańcz z brązem, gdzieniegdzie zdołałam wyłapać ocalałe, zielone okazy, które miały uschnąć w najbliższym czasie. Obecność opadłych liści przypominała o nadchodzącej zimie i chłodzie, o płatkach śniegu opadających delikatnie na ziemię, dzieciach ganiających po ulicach i wrzeszczących radośnie o bałwanach i bitwach na śnieżki.
Wszystko to wydawało mi się odległe, jakbym nie należała już do świata, gdzie można było cieszyć się takimi drobnostkami. Czułam się tak, jakby ktoś wyssał ze mnie wszystkie pozytywne uczucia i zamknął w słoiku ukrytym gdzieś daleko. W ciemnościach i samotności, jakby miały czekać, aż tylko będę miała szansę, aby je odzyskać.
Szelest pod moimi stopami ustał, zastąpiony przez stukot podeszwy o asfalt. Podłoże się wyrównało, lecz zatęskniłam za tymi cichymi szeptami liści, które chociaż przez chwilę wydawały mi się przyjacielskie, tak różne od okolicy, która wydawała się tylko pożerać mnie swoim wzrokiem okiennic. Miałam przez to wrażenie, że chciała mnie pożreć, zatopić we mnie swoje kły, przeszyć na wylot. Zadrżałam na całym ciele.
Przystanęłam przy szkolnej bramie, mierząc wzrokiem widniejącą przy niej kłódkę. Przez chwilę wpatrywałam się w nią tępo, po czym położyłam na niej ciężką niczym ołów dłoń. Pod opuszkami palców poczułam chłód metalu.
Pozwoliłam lodowi spod moich palców powoli wziąć kłódkę w swoje objęcia, a następnie przenikać coraz głębiej i głębiej, aż ta rozpadła się z cichym trzaskiem. Jej resztki opadły na asfalt, a dźwięk upadającego metalu rozległ się echem po ulicy, niczym groźba.
Odepchnęłam dłońmi skrzydła ciężkiej, stalowej bramy, które wydały z siebie głośne, przeraźliwe skrzypienie. Mimowolnie mój mózg miał ochotę wyszeptać: „porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie”. Szkolna brama bardziej przypominała wejście do więzienia czy też innego przerażającego miejsca, a nie do placówki, do której przez pięć dni w tygodniu uczęszczała masa uczniów łaknących wiedzy.
Ruszyłam przed siebie głównym dziedzińcem, a przy drzwiach wejściowych do budynku skręciłam gwałtownie w prawo. Przy oknie stołówki trawnik powinien być suchy i względnie miękki, nadający się do spoczęcia na nim. Szkoła nie czuła raczej potrzeby zainwestowania w ławki, które mogłaby poustawiać na dworze. Cóż, nie miałam im tego za złe. Ostatecznie ograniczały ich dochody ustanawiane przez burmistrza.
Oparłam się o ścianę, której chropowatą fakturę wyczułam od razu. Powoli osunęłam się po niej na ziemię – tak, aby nie zranić pleców. Poczułam pod sobą miękką poduszkę trawy, której zieleń zdawała się mieć chęci, aby mnie uspokoić. Przez chwilę żałowałam, że nie usiadłam na schodach przed wejściem, ale stwierdziłam, że z boku szkoły byłoby mnie trudniej zauważyć.
Podkuliłam kolana pod brodę i objęłam je ramionami, chłonąc ciepło mojego ciała. Zerknęłam na rozlegający się przede mną widok skromnego, szkolnego ogródka. Parę kwiatów, w tym różanych krzewów, iglaste i liściaste drzewa, których liście opadły na ziemię, czekając na silniejszy podmuch wiatru, który mógłby je unieść w powietrze i pozwolić latać choć na chwilę. Wszystko wydawało się takie szare i bez życia.
Zupełnie jak ja, dodałam w myślach. Aż uśmiechnęłam się krzywo pod nosem na samo stwierdzenie tego faktu.
Siedziałam tak przez dość długi czas. Rozmyślałam.
O Sally skulonej na kanapie, która znowu zasnęła oglądając film dokumentalny. Jak zwykle to ja musiałam wyłączać telewizor i otulać ją tym pomarańczowym, miękkim w dotyku kocem, który zazwyczaj był poskładany na fotelu i służył jako poduszka. O tym, jak atramentowe włosy dziewczynki kontrastowały z czerwoną poduszką pod jej głową, jak jej usta wykrzywiał delikatny, ledwo widoczny uśmiech. O tym, jak chowała pilota pod poduszką, aby uniknąć walk o niego.
O Mefisto i Alex, którzy spali w kieszeniach mojej bluzy, każdy w osobnej. Mała anielica z włosami spiętymi w wysokiego koka, w białej niczym śnieg piżamce, otulona starannie niebieskim kocem, Mefisto z włosami splecionymi w warkoczu i… właściwie nie chciałam o tym myśleć. Tors miał obnażony, o reszcie od pasa w dół nie myślałam. Po tym diable można było spodziewać się wszystkiego. Obydwoje jednak byli irytujący, a jednocześnie uroczy na swój sposób, nawet jeśli tego nie pragnęli. Sam wzrost sprawiał, że większość ludzi piszczałaby z zachwytu, wołając standardowe „jacy słodcy!”.
O Emilu, który właśnie teraz był gdzieś daleko ode mnie, podczas gdy powinien być tuż obok. Nagle odczułam wyraźniej pustkę wokół mnie i ciemność, która była moim jedynym towarzyszem oprócz nocnego nieba. Samotność, siadającą obok mnie niczym duch. Zimny wiatr, który brał mnie w swoje objęcia, muskał delikatnie moją twarz, rozwiewał włosy, które po chwili zdecydowałam się ukryć pod kapturem czarnej bluzy.
Oraz wreszcie o Astleyu, któremu zawdzięczałam moją nocną wędrówkę. Przebudziłam się w nocy dzięki nocnym koszmarom z nim w roli głównej. A to Astley w roli idealnego brata, który biegł z przejęciem ku małej siostrzyczce, która upadła przy schodzeniu ze schodów, a zaraz potem odchodzący od niej. Dziewczynka biegła za nim na swoich małych nóżkach, krzyczała i płakała, jednak on nie zwracał na nią uwagi. Innym razem powtórzył się sen z Astleyem w płomieniach, na chwilę potężnym i zwycięskim, a zaraz słabym i pokonanym. Wtedy szczerze zapragnęłam ujrzeć tą drugą wersję, aby stanąć nad bratem i spojrzeć na niego z góry z triumfalnym uśmiechem na ustach, po czym zostawić go umierającego, tak jak on kiedyś mnie.
Nagle gdzieś z oddali dobiegł mnie trzask gałęzi. Zadrżałam, wytrącona z myśli, rozglądając się czujnie. Żałowałam, że nie mogłam widzieć dobrze w ciemnościach. Pomagał mi jedynie blask księżyca, ale jego starania nie okazały się zbyt pożyteczne.
Wstałam chwiejnie, opierając dłoń o ścianę i rozejrzałam się ponownie. Nic się nie zmieniło, żadnego cienia rozciągniętego na ziemi, cichy wiatr wiejący tak samo. Kiedy myślałam już, że trzask gałęzi rozległ się tylko w mojej wyobraźni, usłyszałam kolejny, głośniejszy, a zaraz jakieś szemranie i nareszcie odgłos zbliżających się kroków. Dochodził od strony wejścia głównego i zmierzał w moją stronę.
Przez moją głowę przemknęła myśl, czy nie spytać przybysza, kim był. Ale zaraz potem przypomniałam sobie, że właśnie tak kończyła połowa bohaterów w horrorach, że nie wspomnę o tym, że samo zagranie było dość żałosne. Tak, jakby zabójca miał się odezwać, że jest misiem koalą i chętnie zrobi mi kanapki z dżemem.
Zamiast tego podeszłam nieco do krawędzi budynku i odetchnęłam głęboko. Wychyliłam dłoń i w zawrotnym tempie posłałam w stronę dochodzących dźwięków dość sporą wiązkę lodu, której skradający się nie powinien ujrzeć. Czekałam na potok przekleństw, ale zamiast nich usłyszałam, jak lód się o coś rozbija. O ścianę? Nie, nawet jeśli nie napotkałaby na swojej drodze żadnego oporu, uderzyłaby w metalową bramę, a wtedy dźwięk byłby zupełnie inny. Brzmiało to raczej jak… lód rozbijający się o lód.
A oprócz mnie władała nim tylko jedna osoba.
Wychyliłam głowę i spojrzałam w ciemność niepewnie, nie myśląc już nawet o konsekwencjach pomyłki, która była możliwa bardziej niż to, że miałam rację.
- Emil? – wyszeptałam cicho, próbując dostrzec cokolwiek w ciemnościach. Zobaczyłam jakiś ruch, jakby krok zrobiony do przodu.
- Lucy? – Usłyszałam po dłuższej chwili. Rozpoznałam głos Emila, tak wyraźny w panującej ciszy. Poczułam dziwne, dawno nie goszczące w moim sercu ciepło, które przez chwilę sprawiło, że byłam w jakiś sposób szczęśliwa. Wypełniła mnie ulga, że brunetowi nic się nie stało, a on żył i był teraz przy mnie.
Emil wyszedł z cienia budynku, a księżyc oświetlił jego bladą twarz. Radość uciekła ze mnie, kiedy ujrzałam jego przygasłe oczy, przepełnione smutkiem i czymś jeszcze, czego nie mogłam rozpoznać. Nie wyglądał na rannego. Włosy miał rozczochrane, pod oczami widniały cienie, jakby od dawna nie spał, dłonie schowane w kieszeniach spodni, jednak nie dostrzegłam żadnych ran. Chciałam odetchnąć z ulgą i przytulić go, powiedzieć, jak bardzo tęskniłam, ale wyraz jego twarzy mnie powstrzymywał.
- Lucy. – Powtórzył, jakby smakował moje imię, rozkoszując się nim. Tym razem głośniej i pewniej, jakby nie wątpił już moją obecność.
- Jak się czujesz? – spytałam go powoli. Wolałam póki co zacząć neutralną rozmowę i przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego na jego twarzy nie pojawił się uśmiech, kiedy na mnie spojrzał. Przypomniałam sobie nasze ostatnie spotkanie, kiedy to musiałam mianować go Mrocznym Żniwiarzem. Byłam wobec niego chłodna, ale to nie moja wina, ale jakiejś dziwacznej siły.
Emil zaśmiał się, ale nie był to śmiech radości. Był przepełniony smutkiem, sztucznością i bezradnością.
- Sam nie wiem – odpowiedział w końcu.
- Słuchaj, jeśli chodzi ci o nasze ostatnie spotkanie… - Zaczęłam, czując ukłucie winy. Moje palce mimowolnie powędrowały do rękawów bluzy i szczypały je ze zdenerwowania.
Chłopak pokręcił głową.
- Nie o to chodzi. – Wyjaśnił.
Zamyśliłam się na chwilę.
- Jesteś ranny? – Uniosłam brew i niepewnie przybliżyłam się do niego. Nie zareagował, co uznałam za dobry znak.
- Nie – mruknął niechętnie, odwracając ode mnie wzrok i wpatrując się w księżyc, mrużąc oczy.
- Coś się stało?
Zamilkł na chwilę. Myślałam już, że nie odpowie, zapatrzony w gwiazdy, jednak po pewnym czasie spojrzał na mnie ponownie i zamrugał oczami, jakby widział mnie po raz pierwszy.
- Tak – westchnął w końcu. Jego głos lekko zadrżał.
Nie myśląc długo, objęłam go rękoma i przytuliłam, wtulając głowę jego pierś, która unosiła się powoli w rytmicznym oddechu. Słyszałam miarowe bicie jego serca i bijące od niego znikome ciepło, które wydawało mi się tym razem wyjątkowo przyjemne.
- Co się stało? – spytałam.
Milczał przez chwilę, a ja przez chwilę pożałowałam, że go o to spytałam. Musnął delikatnie palcami końcówki moich włosów i zamyślił się.
- Właśnie straciłem pierwszego towarzysza broni – odpowiedział po dłuższej chwili. – A może raczej powinienem powiedzieć, że straciłem przyjaciela. – Poprawił się. – Jedynego przyjaciela.
Westchnęłam cicho. W takim sytuacjach normalny człowiek powiedziałby „przykro mi”. Ale wiedziałam, że jest to tak dobre pocieszenie jak wepchnięcie w takim momencie jabłka do gardła. Zamiast tego zaczęłam zastanawiać się nad innym rozwiązaniem.
- Jak miał na imię?
- Collin – mruknął. W jego drżącym lekko jeszcze głosie wyczułam smutek. Jednak słysząc to imię, wydawało mi się ono znajome. Przed oczami zobaczyłam złotowłosą dziewczynę z królikiem na kolanach, a zaraz potem Naff wyjaśniająca, że Collin, Zabójca Cieni, to jej „przyjaciel”. Więc to jego stracił Emil.
- Królik go znała. – Zauważyłam.
- A on znał ją – westchnął chłopak, zatapiając twarz w moich włosach. – I chyba się bardzo lubili. Miał ją wziąć na piknik. – Opowiadał mi. – Ale kazał przeprosić ją w jego imieniu. Nie chcę tego robić – wyszeptał. – Nie chcę, żeby ktoś inny czuł to samo co ja.
- Prędzej czy później będzie go szukać. – Zauważyłam. – Skoro mieli iść na piknik, a Collina – to imię zabrzmiało odrobinę dziwnie w moich ustach – nie będzie na miejscu, zacznie coś podejrzewać.
- Nie wiem, jak bardzo bliscy sobie byli, ale taka informacja na pewno jej nie ucieszy. – Stwierdził, podnosząc głowę i patrząc mi w oczy smutno.  – To była moja wina. – Widząc moją nierozumną minę, dodał: - Moja wina, że zginął.
- Dlaczego? – Uniosłam brew.
- Bo to przeze mnie wylądowaliśmy u Asa – wyszeptał. Poczułam ucisk w żołądku. As porwał Emila i Collina, po czym zabił tego drugiego. Zapewne chciał zrobić to samo z brunetem, ale mu się to nie udało. Mimo masy pytań, cisnących się na język, wolałam nie pytać chłopaka o to, jak się wydostał. – Mówił mi, żebyśmy uciekali, ale ja chciałem zabić tego durnia na miejscu. A kiedy już myśleliśmy, że go zgubiliśmy, pojawił się ogień. – Zakończył.
- Mam nadzieję, że nie cierpiał zbyt wiele – oznajmiłam szeptem.
Emil chyba znowu chciał się desperacko roześmiać, ale zamiast tego zachichotał bez cienia wesołości.
- Cierpiał jak nikt inny. – Wyjaśnił. – Wykorzystali to, że jest wytrzymały i w miarę odporny na ból. Chcieli, żeby krzyczał z bólu – warknął rozwścieczony. Skrzywił się, kiedy uświadomił sobie, że jest przy mnie.
- Chcieli? – spytałam.
- Tak – westchnął. – As oraz Blake.
- Blake? – Powtórzyłam za nim jak echo, czując kolejny ucisk w żołądku. Więc Władca Cieni nie okłamał mnie. Naprawdę był sługą Asa, który rozkazał mu obserwowanie mojej osoby.
- Znasz go? – Zmartwił się Emil.
Skinęłam delikatnie głową.
- Można tak powiedzieć. – Stwierdziłam tępo.
- Będę musiał poszukać Królika w najbliższym czasie. – Zmienił temat chłopak. – Gdzieś w środku mam nikłą nadzieję, że nie będzie miała akurat przy sobie noża i nie będzie próbowała mnie zabić.
Pokręciłam głową, uśmiechając się krzywo.
- Nie ma prawa cię zabić.
Emil przytulił mnie do siebie mocniej, jakby nie chciał już nigdy mnie puścić.
- Chcę o tym zapomnieć.
- O Collinie? – spytałam cicho.
- Nie, o nim nie. Nigdy – westchnął. – Chcę zapomnieć o tym, co zrobili. Że go zabili. Opętali. Szydzili. Ranili. – Skrzywił się. – Collin mnie uwolnił. – Oznajmił po chwili. – Jego ostatnimi słowami były te, które mnie uwolniły i sprawiły, że teraz jestem przy tobie.
- I zostań już ze mną. – Usłyszałam swój błagalny głos.
Zamilknął na chwilę, po raz kolejny w przeciągu naszej krótkiej rozmowy. Miałam wtedy wrażenie, że powiedziałam coś złego, jednak kiedy już chciałam przepraszać, on odpowiadał.
- Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wziąłem cię na taką poważną randkę. – Stwierdził Emil, a jego usta wykrzywił wreszcie delikatny uśmiech, kontrastujący z cieniami pod oczami i wciąż jeszcze przygasłymi oczyma.
Zaśmiałam się cicho. Zmiana tematu w jego wykonaniu nie była zbyt dyskretna, ale za to potrafiła mnie rozweselić.
- Trzeba to zmienić. – Oznajmił z powagą wypisaną na twarzy i chwycił mnie za rękę, rozglądając się po okolicy. – Cóż, może otoczenie nie sprzyja, ale… - Zatrzymał wzrok na budynku szkoły i uśmiechnął się łobuzersko. W jednej chwili stał się dawnym Emilem, którego tak kochałam. – Na takiej randce jeszcze nigdy nie byłaś. – Ruszył powoli w stronę wejścia do szkoły, ciągnąc mnie delikatnie za sobą.
- Zamierzasz się włamać do szkoły? – Uniosłam brew. – I tam iść na randkę? – spytałam zdziwiona.
- Ty włamałaś się na dziedziniec. – Zauważył. – Poza tym… będę oryginalny. – Przeczesał włosy rozcapierzonymi palcami, jakby próbował przywrócić je do porządku. Jak zwykle – bez skutku.
Pokręciłam głową, uśmiechając się delikatnie.
- Jestem niezmiernie ciekawa, co takiego dla mnie wymyśliłeś.
- To się jeszcze okaże. – Przystanął przed drzwiami, które po chwili stanęły otworem dzięki paru lodowym sztuczkom. Zerknął na mnie niepewnie, po czym chwycił mocniej moją dłoń. – Lucy, nie miałabyś ochoty gdzieś ze mną wyjść? – spytał po chwili, uśmiechając się uroczo.
Odgarnęłam niesforne kosmyki włosów, opadające na twarz i skinęłam powoli głową.
- Z wielką chęcią.
Emil zaśmiał się głośno, najwyraźniej ucieszony moją odpowiedzią i pociągnął mnie do środka budynku. Przestałam czuć na sobie chłodny wiatr, przerażające okiennice zniknęły gdzieś w oddali, smutek i problemy zaszyły się gdzieś w kątach. Oczyma wyobraźni widziałam, jak moja dłoń sięga po słoik z pozytywnymi emocjami i rzuca nim o podłogę, pozwalając im latać radośnie w powietrzu tak jak motyle w moim brzuchu, kiedy biegłam za brunetem w głąb szkoły wśród echa naszych kroków i śmiechów. 


Takie luksusy na wakacje, rozdziały tak często. Za to w przyszłym tygodniu chyba nie będzie żadnego, huehue. >D Ogólnie to mogę przypomnieć o zakładce "Spytaj bohatera", wow. W sumie możecie spytać Collina jak to jest być trupem. 

2 komentarze:

  1. Cześć :)

    Opisy jak zwykle pierwsza klasa :3 A porównania są epickie i odrobinę przypominają mi moje ; )
    "Szelest pod moimi stopami ustał, zastąpiony przez stukot podeszwy o asfalt. Podłoże się wyrównało, lecz zatęskniłam za tymi cichymi szeptami liści, które chociaż przez chwilę wydawały mi się przyjacielskie, tak różne od okolicy, która wydawała się tylko pożerać mnie swoim wzrokiem okiennic. Miałam przez to wrażenie, że chciała mnie pożreć, zatopić we mnie swoje kły, przeszyć na wylot. Zadrżałam na całym ciele." - jak mnie ten akapit jara! Personifikacja przedmiotów taka piękna <3
    A tak liczyłam na to, że to będzie Emil. Bazinga! :3 Lucmilka znowu razem :')
    Kurde, smutna ta rozmowa, bo dotyczy Collina i jego śmierci (tak, wciąż smutam z tego powodu). Ale to "- Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wziąłem cię na taką poważną randkę. " wywołało u mnie uśmiech. Brakowało mi takiej nastoletniej naiwności i chęci poznania.
    Tak słodko się zrobiło pod koniec, jeej! ^__^

    Jakoś nie mam weny do pisania komentarzy. Ech.

    Czekam na nn ^^
    Ściskam! :*
    Nagroda już trafiła do skrzynki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlaczego mam wrażenie, że Lucy spotka Emila :o? Chyba, że już fragmenty też wczesniej czytałam! Kij mnie wie! Ja mam taką pamięć, jakbym jej nie miała! Ale... ogólnie mam takie wrażenie, bo... Emil załamany, Lucy załamana, no, więc... tak fajnie by było <3.
    HA! A JEDNAK! Mam was, gołąbki >D! Już miałam się podjarać, bo ot, hej! W końcu sę spotkali! Wpadną w swe ramiona, ale ten dół Emila i opowieść o Collinie...
    "– I chyba się bardzo lubili. Miał ją wziąć na piknik. – Opowiadał mi. – Ale kazał przeprosić ją w jego imieniu. Nie chcę tego robić" - a to już totalnie zbrołkowało mi harta, bo sobie przypominam rozdział 52, gdzie Królik wpada do Naff i płacze, że Collin umarł ;____;
    "- I zostań już ze mną."- oooch <3 i to jest piękne. Że zawsze, gdy dzieje się źle, musi być też miejsce na odrobinę miłości i radości <33
    "- Uświadomiłem sobie, że nigdy nie wziąłem cię na taką poważną randkę." - ooooooch <3 moje serduszko się rozpływaaaaaaa.
    Randka w szkole zawsze spoko >D! Też chcę taką! *cisza* UPS. Nie chodzę już do szkoły. Wiem, pójdę na randkę na studia wtf.
    NIE! Nie spytam Collina jak to jest być trupem, jesteś nieczuła, Króliiiiik ;____; ueeee

    OdpowiedzUsuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^