BANG! Nareszcie shot, pisany już tak długo do antologii Aktiny. Od razu mówię, że będzie można go zobaczyć również tu.
Może na początku podziękowania dla Aktiny, dzięki której w ogóle powstał ten shot. <3 Osobiście uważam go za dziwny i odrobinę porąbany, że tak się wyrażę, ale cóż, jest parę momentów, które mi się podobają. Za długość w sumie też przepraszam, ale inaczej się nie dało. Krócej pisać nie potrafię, zwłaszcza czegoś na taki fajny temat.
I oczywiście ślę podziękowania dla wszystkich, którzy chociażby w najmniejszym stopniu pomogli mi przy powstaniu tego shota. Bo jest parę takich osóbek.
Więc cóż... pozostaje życzyć powodzenia w brnięciu przez całość. ^____^
*taaak, to w sumie najlepsze zdjęcie, które udało mi się znaleźć. Sama nie wiedziałam co wstawić, więc czemu nie las, mwahah ;____;*
D
|
rewniane biurko
zadrżało, kiedy po raz kolejny uderzył w nie nóż, wycelowany w stertę różowych
cukierków. Roztrzaskały się one na drobne kawałeczki, które jednak rozdrobniono
jeszcze bardziej, po czym zsypano na kartkę papieru i zawinięto w rulonik.
-
Który to dzisiaj? – westchnęłam ciężko, wykładając długie nogi w czarnych
dżinsach na blat biurka przede mną.
Stosunkowo
niska kobieta o zafarbowanych na różowo lokach, opadających na ramiona
uśmiechnęła się i podpaliła jeden z końców rulonu, wkładając jednocześnie
między wargi drugi z nich. Jej bladą cerę zdobiły delikatne rumieńce, a czarne
oczy patrzyły na mnie z iskrą rozbawienia.
-
Piętnasty. – Odpowiedziała, siadając z powrotem na krześle przy biurku i
mierząc wzrokiem moje nogi. – Dopiero.
-
Jest jedenasta. – Zaznaczyłam. – A obudziłaś się mniej więcej pół godziny temu.
Iris
– bo tak było na imię kobiecie – przewróciła ze znudzeniem oczami i wzięła do
ręki jeden z arkuszy papieru leżących na blacie. Przyjrzała mu się uważnie i
nie podnosząc znad niego spojrzenia, przemówiła swoim wysokim, lekko
przesłodzonym głosem, ignorując przy okazji moje wcześniejsze stwierdzenie:
-
Dziś o piętnastej badania. Gabinet na końcu korytarza piątego, nie tolerujemy
spóźnień – mruknęła pod nosem. – Oczywiście wiesz, co się stanie, jeśli
odpowiesz prawidłowo? – spytała.
Skinęłam
głową, przewracając ze znudzeniem oczyma.
-
Zostanę wydalona z ośrodka, tak, doskonale to wiem – odpowiedziałam bez
większych emocji. To samo pytanie zadawane przez miesiąc tylko dlatego, żeby
przestrzegać procedury. Jakby nie można było odrobinę skłamać.
-
Jednak pamiętaj, że musisz odpowiadać zgodnie z prawdą. – Iris uniosła
pouczająco palec do góry, odkładając arkusik z powrotem. – Nie chcemy tutaj
ludzi, którzy nie powinni tu być.
Zaśmiałam
się perliście w odpowiedzi, ściągając nogi ze stołu i wstając z fotela. Odgarnęłam
do tyłu długie, kruczoczarne włosy i spojrzałam jeszcze raz na moją
rozmówczynię.
-
O nic się nie martw, przecież to nie moje pierwsze badanie. – Uśmiechnęłam się
delikatnie. – Jeśli coś będzie nie tak, dowiesz się o tym pierwsza, szefowo. –
Zaznaczyłam ostatnie słowo, chichocząc pod nosem.
-
W takim razie dobrze. – Iris odwzajemniła uśmiech. – Podwładno. – Dodała na
boku.
Prychnęłam
cicho z rozbawieniem i wyszłam z gabinetu, zamykając za sobą drzwi, po czym
skierowałam się prosto wzdłuż długiego, odrapanego paznokciami szaleńców korytarza
do kuchni. Był długi i w swojej podłodze miał parę desek obluzowanych przez
Xenocratesa, jednego z mieszkańców naszego ośrodka. Pierwszym skojarzeniem był
bez wątpienia sabotaż – i było to skojarzenie słuszne. Xenocrates uwielbiał
sadystyczne, ostre zabawy z ludźmi, którzy nie przebywali wystarczająco długo w
budynku. Podczas gdy takie pułapki były dla nas szarą codziennością, przybyszom
gwarantowały zawał serca, jeśli nie coś gorszego w jamie chłopaka. Byłam w niej
tylko raz i wyglądała niczym średniowieczna sala tortur. Noże, siekiery,
tasaki, wszelkie rodzaje broni, gilotyna, stryczek – to wszystko można było
znaleźć w jego pokoju. Zastanawiał mnie fakt, skąd je wziął. Wciąż obiecywałam
sobie, że dowiem się tego, jednak za każdym razem stwierdzałam, że to nie moja
sprawa. Xenocrates był sadystą o dziwnym imieniu, przywodzącym na myśl lek na
zaparcia, jednak od przeszło pięciu lat nie próbował mnie zabić i to mi
wystarczało.
Ominęłam
jedną z obluzowanych desek, odsuwając się na bok, jednak musiałam zwolnić lewą
stronę korytarza dla pozostałych przechodni. Usłyszałam gwałtowny tupot stóp i
po chwili wyprzedził mnie całkowicie obcy i nagi facet, świecący swoimi
pośladkami, które nawet z daleka można było uznać za gładkie niczym pupcia
niemowlaka. Nie to, żebym miała jakiś dziwny fetysz na ich punkcie. Po prostu
grzechem byłoby nie zachwycać się tak pięknym zadkiem. A tak przynajmniej
powiedziałby Will. Zapewne uznałby jego posiadacza za kobietę i nieświadomy
niczego, zacząłby swój podryw i delikatnie klepnąłby faceta po tyłku. Jakie
byłoby jego rozczarowanie, gdyby zobaczył zarost na twarzy i kipiące złością
oczy. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym.
Wracając
jednak do tematu faceta – biegł, jakby goniło go stado rozpędzonych antylop
niczym z „Króla Lwa”. Cóż, podejrzewam, że Mufasa również nie miał na swoim
zadzie nic w stylu majtek czy czegoś, co zakrywałoby jego tylny aspekt
osobowości, jednak do jasnej cholery, Mufasa był lwem – i to królem lwem – więc
nie musiał przysłaniać swojego tyłka. Ale zwykły człowiek biegający po
korytarzu?
Nie
miałabym nic przeciwko, gdyby nie świecił gołą dupą. W sensie dosłownym. Jego
zad rozświetlał się co chwilą innymi kolorami, co wyglądało tak, jakby ktoś
wsadził tam lampę, błyskającą wszystkimi kolorami tęczy. Odwróciłam
zdegustowana wzrok w przeciwną stronę by ujrzeć goniącego uciekiniera Xenocratesa.
Jak zwykle w swoich nieodłącznych okularach przeciwsłonecznych i roztrzepanych,
fioletowych włosach, które zafarbował niedawno. Zmieniał kolor włosów częściej
niż skarpetki – a zmieniał je naprawdę rzadko, co dało się zresztą chwilami
wyczuć – i średnio co dwa tygodnie udawał się do fryzjera. Tym razem powrócił
do starego, dobrego fioletu, który zresztą podkreślał jego bladą cerę, będącą
skutkiem małej ilości czasu przebywania na słońcu. Ubrany w czarne spodnie
dresowe i podkoszulkę tego samego koloru, doganiał powoli swoją ofiarę,
zaciskając mocno palce na rękojeści noża. Teraz to on bardziej przypominał lwa,
zaś nagi mężczyzna – antylopę.
-
Wracaj tu! – warknął. – Jeszcze nie zacząłem! – Wyminął mnie zgrabnie i ruszył
dalej. Nie miałam pojęcia, co było jego celem. Odcięcie tyłka facetowi i
zrobienie z niego kuli dyskotekowej? Wzdrygnęłam się na samo wyobrażenie tego.
Chociaż nie mogłam tego uznać za niemożliwe. Xenocrates uwielbiał mięso i w
chwilach wolnych od tortur wyrabiał chyba kiełbasy, parówki i szynki.
Dostarczał je do naszej lodówki, jednak wyglądały one dość podejrzanie. Co
ważniejsze, zawsze przybywało ich po torturach. Część nie widziała w tym nic
dziwnego, ja uparcie wstrzymywałam się od konsumpcji czegokolwiek, co wyszło z
pokoju sadystycznego chłopaka.
Odczekałam,
aż tupot stóp ucichł i ruszyłam dalej. Przebiegający korytarzem goście byli tu
powszechnym i częstym widokiem. Uplasował się w czołówce, zaraz obok ludzi
płaczących i krzyczących po nocach i grupki osób, która próbowała uciec od
wszystkiego, wybierając samobójstwo. Zazwyczaj dotyczyło to drugiej części
ośrodka, jednak podobne przypadki znalazły się u nas.
Albowiem
wszystko rozegrało się właśnie tutaj, w Dementii. Jest to specjalny wydział
szpitala psychiatrycznego w centrum miasta dla ludzi, którzy są inni niż
wszyscy. Nie chodzi tutaj nawet o choroby psychiczne czy fizyczne. Władza
przysyła tu osoby, które odstają od ich idealnego społeczeństwa szaraczków. Tworzonego
przez wieki, składającego się z tysięcy takich samych, nudnych ludzi. Co
robiono z tymi, którzy nie byli jak wszyscy? Przysyłali tutaj i poddawali
terapii. Przypadki poważne i ciężkie, które jednak dało się wyleczyć kierowano
do normalnego, nudnego szpitala psychiatrycznego. Do Dementii trafiała elita.
Obecnie
liczyła ona kilku członków, z czego każdy był inny. Nazywali nas tymi dziwnymi,
wytykano palcami, nawet wariaci z psychiatryka śmiali się z nas. W
rzeczywistości miałam wrażenie, że jesteśmy „tymi normalnymi”. Że to nie my
jesteśmy dziwni. To świat był dziwny.
Nazywam
się Infelictas i nie mam nazwiska. Odebrano mi je zaraz po przybyciu do
Dementii. To zabieg, który miał mnie całkowicie odciąć od zhańbionej rodziny,
która wychowała inne niż wszystkie dziecko. Moją „inność” dostrzeżono, kiedy
miałam dwanaście lat – co nie oznaczało, że akurat wtedy stałam się na tyle
dziwna, aby mnie tutaj przenieść. Po prostu świetnie to ukrywałam i pewnego
dnia niefortunnie dałam się przyłapać. Niefortunnie? Nie. Moje imię wywodziło
się z języka łacińskiego i oznaczało pech. Bez wątpienia to dzięki niemu wciąż
zły los podążał za mną przez życie.
Prześladował
mnie od moich narodzin, kiedy to matka wracała ze mną ze szpitala i o mało co
nie zginęłyśmy, potrącone przez samochód. Dlaczego? Bo mała Infelictas
wyciągała w stronę nieba zaciśniętą piąstkę podczas snu – niby bez powodu, a
jednak kiedy o tym usłyszałam, starałam się znaleźć w tym jakąś ukrytą
symbolikę. Może już wtedy chciałam się buntować. A może to przez samolot, który
chwilę potem rozbił się w katastrofie, w której zginęło przeszło setka ludzi.
Dziś
Dementia była dla mnie domem, gdzie czułam się bezpiecznie i miałam ludzi,
których mogłabym nazwać przyjaciółmi. Każdy z nich inny, nie to, co w świecie
zewnętrznym, gdzie na pytanie: „co przypomina ci kleks?” , zadawane zresztą na
badaniach, które miały odbyć się dzisiaj, usłyszysz tysiące takich samych,
nudnych odpowiedzi, że plama przypomina nietoperza. Jak mieszkańcy Dementii
odpowiedzieliby na to pytanie?
„Czarny
kot. Pechowiec” – tak odpowiedziałabym ja. O ile kleks nie zapłonąłby wcześniej
ogniem, który nagle pojawiłby się przykładowo z niedopałka papierosa jednego z
przeprowadzających badania.
„Krzyż,
na którym umarł nasz Pan, Jezus Chrystus, Zbawiciel” – tak odpowiedziałaby
zapewne Faith. Była to średniego wzrostu szatynka nieposiadająca zmysłu smaku i
węchu, którą bez wątpienia można było nazwać pożądaną przez chłopaków.
Osiemnaście lat, figura, której tylko zazdrościć, lśniące włosy, piękna
opalenizna, ciepłe, brązowe oczy. Ideał.
W
czym więc tkwił problem?
W
tym, że Faith chciała zostać zakonnicą. Dokładniej karmelitanką.
Codziennie
modliła się zawzięcie co najmniej po trzy godziny dziennie w zaciszu swojej
małej świątyni, której był jej pokój, nosiła starannie dopasowane stroje, które
nie odsłaniałyby za wiele i starała się być grzeczną i wzorową dziewczynką.
Nieważne było to, że nie do końca jej to wychodziło. Co tydzień widziałam
kolejnego faceta wychodzącego z jej pokoju wczesnym rankiem. Co razem robili?
Na pewno nie robili makiety pomniku Jezusa w Rio ani nie odmawiali różańca.
Wystarczyło przysłuchać się odgłosom dochodzącym z pokoju. Zbyt zajęci, aby
usłyszeć nawet wycie piły łańcuchowej lunatykującego Somnusa. Bo kto by się
przejmował? Liczyły się przecież chęci.
„Sylwetkę
nagiej kobiety” – tak z kolei odpowiedziałby na pytanie o kształcie kleksa dwudziestoletni
Will. Jeśli miałabym opisać go jednym słowem, na pewno byłby to podrywacz.
Zacięty, chamski podrywacz, który nie zna granic. Wysoki, umięśniony, o lekko
rudawych włosach i oczach w kolorze pokrytej kurzem trawy. Zawsze ubierał się w
te same czarne spodnie dresowe z kieszeniami, klatkę piersiową pozostawiał
odsłoniętą, bo jak sam twierdził: „Sztukę taką jak ta powinno się pokazywać
światu! Eksponować ją!”. Był całkiem przystojny, ale młodym bogiem, którego
można było umieścić w „muzeum piękna” na pewno bym go nie nazwała.
Jako
że Will był podrywaczem, chętnie klepał każdy kobiecy tyłeczek, jaki zobaczył.
Nie ominęło to także mnie, ale zniechęcił się do tego, kiedy oberwał dobrze
wymierzony cios w policzek. Miał na nim ślad przez parę następnych dni. Ale
kiedy już zniknął, spróbował z Iris, następnie z Faith. Nawet Isę próbował
zaczepić, ale kolejne potężne ciosy musiały dać mu nauczkę. Przestał zajmować
się naszymi tylnymi aspektami osobowości i zajął poważniej starym hobby, jakim
było budowanie zamku z opakowań po jogurtach. Pracę nad nim zaczął trzy lata
temu – zaraz po przybyciu tutaj – i na chwilę obecną budowla miała już pierwszą
ścianę i część następnej. Will obliczył, że dziennie zyskiwał co najmniej dwa
kubki po jogurtach. O ile oczywiście nie przegapił stałej pory Iris na ich
jedzenie. Pierwszy z nich – truskawkowy – punktualnie o godzinie dwunastej
jeden, drugi – malinowy, o szesnastej pięćdziesiąt dwie. Chłopak musiał
przestrzegać wyznaczonego czasu, inaczej opakowania po jogurcikach przepadały
na zawsze, co oznaczało opóźnienie w budowie.
„
Zachód słońca w kolorze #BBBBBB, odbijającego się w morzu o odcieniu szarości #333333”
– to powiedziałaby Isa, ujrzawszy kleksa. Dokładnie określiłaby odcień
szarości, w jakim został wykonany kleks, choć w rzeczywistości był on –
specjalnie dla niej – różnobarwny. Blondynka widziała jedynie w odcieniach szarości,
czerni i bieli, więc każde określenie koloru określała w podobny sposób.
Isa
była odrobinę pulchną, niską szesnastolatką, przebywającą w ośrodku od roku.
Przyzwyczaiła się do panujących tu warunków zaskakująco szybko, zdobywając tym
samym pozytywne wrażenie na pozostałych mieszkańcach. Chciała zostać malarką,
gdyż upierała się, że tego chcieli jej rodzice, nadając jej imię, które
znaczyło – jak na ironię – „tęcza”. Nie malowała źle, problem istniał raczej w
dopasowaniu barw. Albowiem taki sam odcień szarości miał kolor jasnożółty i
jasnozielony. A miało to duże znaczenie przy pracy. Mogła malować w odcieniach,
jakie widziała, jednak nie chciała tego i wciąż próbowała znaleźć rozwiązanie.
Wydawałoby
się, że można podpisać kolory i po wszystkim? Nie. Isa nie potrafiła czytać i
jakkolwiek próbowaliśmy, nie nauczyliśmy jej tej sztuki. Udało nam się jedynie
wpoić jej do głowy wzory różnych odcieni szarości, aby mogła jakoś je jakoś
rozróżniać. Wytłumaczyć jej kolorów też nie mogliśmy, bo jak? Nie widziała
nigdy żadnego. Jednak zaciekle próbowała swoich sił w malarstwie i nie
przyjmowała żadnej pomocy z zewnątrz.
Jeden
z jej obrazów wystawiono chyba nawet na korytarzu, pośród dziwnych zwierzeń
ludzi z psychiatryka obok, którzy raczyli nas czasem odwiedzać. Większość z
nich była oczywiście ofiarami Xenocratesa, jak łatwo było się domyślić. I kiedy
już wkraczała na jego teren, nigdy nie wracała.
„Trup.
Dużo krwi, flaki się wylewają, zabity pchnięciem nożem w pierś” – mruknąłby
zapewne Xenocrates, którego zdążyłam już opisać na początku. Był moim
rówieśnikiem i na psychopatę jego pokroju odzywał się dość często.
„Widzę
kleksa który przypomina mi mojego ojca. Tak samo gruby, głupi i bez serca” –
tak z pewnością brzmiałaby odpowiedź Iris, czyli pedantycznej, różowowłosej szefowej całej Dementii.
Znajdowała się tutaj najdłużej z nas, bo od dwunastu lat, kiedy to jej ojciec –
prezydent stolicy i władca tej krainy – założył ośrodek dla innych niż wszyscy.
Chcąc udowodnić, że jego pomysł był wręcz genialny, sam posłał do niego swoją
najstarszą córkę, zauważając u niej pierwsze objawy „dziwności”. Problem
polegał na tym, że Iris spożywała rzeczy tylko i wyłącznie w kolorze różowym.
Mówiła, że jedynie do nich nie czuje wstrętu i potrafi je przetrawić bez większych
zaburzeń w układzie pokarmowym. Dlatego też rano zamiast zapalić zwykłego
papierosa, zamiast tytoniu używała rozdrobnionych różowych landrynek. Jak sama
stwierdziła: tak nawet jest lepiej.
Iris
była chyba jedyną osobą, z którą dogadywałam się na tyle dobrze, aby określić
ją mianem swojej najlepszej przyjaciółki. Mimo tego, że nie dawałyśmy tego po
sobie poznać, naprawdę się lubiłyśmy. To różowowłosa jako jedyna znała moje
sekrety, choć nie wszystkie. Nie byłam nigdy zbytnio wylewna w swoich uczuciach,
więc nie zdradziłam jej wszystkiego. Ostatecznie była córką władcy, który
zawsze mógł zmienić zdanie i wyciągnąć swoje dziecko z Wariatkowa, w którym
tylko psuło swój inteligentny umysł przez przeszło dwanaście lat.
„Piła
łańcuchowa, co muczy jak krowa” – tak z kolei wygląd kleksa określiłby Somnus,
dość niski jak na siedemnaście lat blondyn o oczach w kolorze czekolady.
Pierwszą myślą przychodzącą do głowy mogłoby być to, że gość świetnie dogadywał
się Xenocratesem. Wymiana bronią, wspólne tortury i tym podobne. Tymczasem było
całkiem inaczej.
Somnus
brzydził się widokiem krwi i wnętrzności ludzkich. Swoją piłą łańcuchową w
kolorze intensywnej żółci ścinał drzewa w okolicznym lesie, kiedy lunatykował,
recytując przy okazji wiersze – czasem nawet swoje własne, jeśli naszła go taka
ochota. A robił to prawie codziennie. Na tym między innymi polegała jego
„inność”, której nie mógł ukryć – bo niby jak? Kiedyś przywiązano go do łóżka,
ale to nie pomogło, bo dzięki temu, że miał swoją piłę w zasięgu ręki, łatwo
się uwolnił. Nawet gdyby próbował zmniejszyć ilość snu, nie udawało mu się,
gdyż czynność ta była jego miłością. I nie ma w tym ani krztyny przesady. Zawsze
chodził w szlafroku i nigdy się nie czesał, a stopy ochraniały jego przebojowe
kapcie – króliki, które wyglądały jakby właśnie wróciły z leśnej imprezy, na
której miś podał grzybki halucynki. Jak długo je miał – tego nie wiedział nikt,
nawet Iris. Z całą pewnością ich zapach powalał w dosłownym tego słowa
znaczeniu. Na szczęście zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić.
Tak
więc podsumowując – Dementia liczyła obecnie siedmiu członków, których
traktowałam chwilami jak rodzinę, a nie jako współlokatorów w tym domu
wariatów. Chociaż nie do końca wiedziałam, czy ten ośrodek można by tak nazwać.
Mój dom był właśnie tutaj, pomimo tego, że miałam przebywać tu za karę
odmienności od innych. To tutaj mogłam być sobą bez żadnych konsekwencji.
Nabrałeś ochoty na zjedzenie kostki mydła? Proszę bardzo, smacznego. Zachciało
się wyciągania gwoździ z podłogi? Nie ma najmniejszego problemu. Twoim
marzeniem jest wyleczenie raka? Akurat mamy jednego w akwarium!
Dementia
była miejscem wolnym od wszystkich trosk, gdzie nareszcie poczułam, że naprawdę
żyję. Nie musiałam już ukrywać tajemnicy mojej odmienności, wszystko stało się
nagle jasne. Nawet jeśli moja „inność” nie była szczególnie przyjemna.
Weszłam
do kuchni, przestronnego pomieszczenia o ścianach w kolorze pistacji, lodówce
po lewej i pralce ulokowanej obok niej, rzędu czarnych blatów kuchennych,
niewielkim stoliku jadalnym, krzesłach i kuchence po prawej. Wydawałoby się
dziwne, że pralka znajduje się w kuchni, ale było to tylko ułatwieniem dla Isy,
która zawsze plamiła coś, jedząc jakikolwiek posiłek. Potrafiła ubrudzić się
nawet wodą, która w jakiś tajemniczy sposób nigdy nie chciała wyschnąć z jej
ubrania.
Trafiłam
na godzinę szczytową w Dementii, kiedy większość gromadzili się właśnie tutaj.
Will stał przy kuchence i mieszał szpachelką w patelni, przygotowując
jajecznicę na śniadanie, Isa kreśliła coś znowu na pojedynczej kartce papieru,
siedząc przy stole, Faith ściskała w dłoni różaniec i wznosiła co chwila oczy
do nieba, jakby błagając tego kolesia w górze o wybaczenie grzechów, zaś Somnus
majstrował zawzięcie przy swojej pile. Zapewne znowu musiał ją popsuć podczas
ostatniej nocy, jako że próbował pobić swoje rekordy w ścinaniu drzew. Dałabym
sobie rękę uciąć, że byłby świetnym drwalem, a nawet siekiera w jego dłoniach
stałaby się świetnym narzędziem do pozbywania się setek drzew w ciągu paru
godzin.
-
Hej – mruknęłam, siadając na miejscu obok Isy i zaglądając jej przez ramię na
szkic. Dziś jako cel obrała portret modlącej się Faith. Może dziewczyna tylko
jej pozowała? Nie było to niemożliwe, bo szatynka była zaskakująco dobrą
aktorką. Już nie raz dałam się nabrać na to, że mdlała, kiedy wspominałam o
smażeniu się w Piekle. Tak naprawdę to miałam wrażenie, że bardziej podniecała
ją ta perspektywa, aniżeli wzbudzała strach. Zerknęłam ukradkiem na Willa,
którego leniwe ruchy sprawiały, że miałam ochotę wyrwać mu z dłoni szpachelkę i
zrobić jajecznicę samodzielnie. Ale to byłoby wyręczaniem go w tak prostej
czynności i ukazywaniem słabości do pomocy ludziom. Westchnęłam cicho, nie
odwracając wzroku od dwudziestolatka. Szybciej, człowieku, bo ta patelnia
zapłonie jeszcze ogniem twojej silnej miłości do jajek i to nie tylko tych do
jedzenia.
-
Dzień dobry – wyszeptała cicho Isa, wystawiając różowiutki niczym maliny język
i przekrzywiając głowę, kiedy zarysowała kształt sylwetki Faith, która nawet
nie przywitała się ze mną, zatopiona w swojej nowej roli.
-
Witaj pechowcu i czarny kocie, dzisiaj koszulki wieszam na płocie. –
Zachichotał Somnus. No tak, zapomniałam wspomnieć, że przez to recytowanie
wierszy podczas lunatykowania, w nawyk weszło mu rymowanie na każdym kroku.
Dlatego trudno było domyślić się, czy chłopak nie kłamał, dobierając słowa
tylko tak, aby rymowały się z pozostałymi.
Uśmiechnęłam
się pod nosem, zerkając na niego przelotnie, po czym powróciłam wzrokiem na
Willa i jego jajecznicę. Nastąpiła tu jednak niewielka, lecz istotna zmiana.
Patelnia zapłonęła, a buchający z niej ogień strzelał iskrami na wszystkie
strony.
-
Matko Boska Tyłeczkowska! – wrzasnął boski alvaro, odsuwając się od patelni,
która nie przestawała płonąć. – Ta patelnia się zarumieniła na mój widok!
Pokręciłam
głową, czekając aż chłopak zacznie gasić pożar. Podczas gdy odmienność innych w
większości nie zagrażała życiom innych – nie wliczając Xenocratesa i
lunatykującego Somnusa – tak moja, nieustanny pech, mogła bez problemu zabić
nieuważne osoby.
Isa
pisnęła cicho i instynktownie odsunęła się delikatnie do tyłu, Faith zerknęła
przez ramię na obecną sytuację i zaczęła krzyczeć coś o piekielnym ogniu, w
którym wszyscy spłoniemy, a Somnus podniósł głowę znad swojej piły łańcuchowej
i wpatrywał się tępo w patelnię przez dłuższą chwilę, aż w końcu rzucił się po
kosz – który na szczęście był jeszcze pusty – i nakrył nim patelnię, nie zastanawiając
się ani sekundy dłużej.
-
Idioci! – warknęłam, wstając i zdejmując kosz, którego plastik zaczynał powoli
topnieć pod wpływem temperatury. – Dajcie wodę! – Rozkazałam.
Will
wyciągnął w moją stronę butelkę, znalezioną gdzieś na półce, którą czym prędzej
odkręciłam.
-
Ej, chwila, czy to nie przypadkiem butelka, w której Xenocrates trzymał… -
Zaczęła Isa, ściągając brwi, jednak nie zdążyła dokończyć. Przechyliłam
naczynie tak, aby strumień wody wylał się na ogień.
-
O, moja benzyna. – Usłyszałam radosny głos Xenocratesa, który akurat stanął w
drzwiach kuchni. Otworzyłam szerzej oczy, uświadamiając sobie, co właśnie
zrobiłam, ale nie było odwrotu. Jak najszybciej padłam na ziemię, podobnie jak
reszta obecnych w kuchni – za wyjątkiem fioletowowłosego, który przyglądał się
wielkiemu wybuchowi zza szkieł swoich przeciwsłonecznych okularów z szerokim
uśmiechem. Kiedy dźwięk eksplozji wreszcie ucichł, wychyliłam się zza blatu i
spojrzałam na płonącą jeszcze patelnię, która była drobiazgiem w porównaniu do
reszty szkód. Na szczęście skończyło się tylko na osmolonej ścianie i
wszystkich przedmiotach wokół, jednak przebywający w pomieszczeniu ludzie
przeżyli. Spojrzałam na wielką, czarną plamę na ścianie i jęknęłam cicho.
- Nigdy nie lubiłem tego koloru – mruknął
Xenocrates. – Przemalują to. Może na… - Zamyślił się głęboko. – Różowy? –
spytał sam siebie. – Albo nie! Na fioletowy! – Stwierdził. – Pod kolor moich
włosów! – Przeczesał palcami roztrzepaną czuprynę i zaśmiał się cicho pod
nosem.
-
Will! – warknęłam, odwracając się w stronę mężczyzny, który stał niczym wryty,
wpatrując się w patelni. – Może podasz mi wreszcie wodę?! – spytałam, próbując
zapanować nad narastającą we mnie złością. Mogłam zginąć, a przy okazji zabić
moją rodzinę. Przeklęty pech.
Will
podał mi dzban napełniony wodą, którym ugasiłam wreszcie pożar. Odetchnęłam z
ulgą, osuwając się na podłogę.
-
Xen, dlaczego trzymasz benzynę w butelce po wodzie mineralnej? – spytałam,
powstrzymując się od warknięcia i zaciskając pięści.
-
A nie mogę? – prychnął obruszony chłopak. – Somnuś trzyma paliwo do piły
łańcuchowej w kartonie po mleku.
-
Paliwo do piły tam trzymam, a nocami drzewa wycinam. – Dodał od siebie blondyn,
wracając do majsterkowania, jakby nic się nie stało, a na ścianie nie widniała
wielka, czarna plama.
-
A ja się dziwiłam, dlaczego mleko jest takie dziwne – jęknęła Faith, kręcąc
głową z niedowierzeniem i siadając z wrażenia. – W tej kuchni nie ma już nic
normalnego. – Stwierdziła.
-
Machnę tam obrazek! – Oznajmiła nagle Isa, kierując palec w spalone miejsce nad
kuchenką. – Tylko pomyślę nad projektem! – wykrzyknęła radośnie, po czym
zagłębiła się z powrotem w rysowaniu.
-
Twój pech jest większy niż zazwyczaj, maleńka – mruknął niezadowolony Will,
który najwyraźniej nareszcie ochłonął. – Zepsułaś mi jajecznicę, a to dopiero
ranek. Zazwyczaj takie grube akcje miałaś w piątki trzynastego. – Zamyślił się
i otworzył lodówkę, przeglądając z zainteresowaniem jej zawartość.
-
Jutro Prima Aprillis – westchnęłam, wpatrując się w podłogę. Pierwszy kwietnia
był drugim najbardziej pechowym dniem zaraz po piątku trzynastego. To właśnie w
tych dniach działo się najwięcej nieszczęśliwych wypadków, które powodowałam. Nie
miałam na to większego wpływu. Na tym właśnie polegała moja odmienność i nie
mogłam tego zmienić.
-
Trzeba będzie zakosić Iris stringi. – Odezwał się ponownie Will, wyciągając z
lodówki masło i sięgając po kromkę chleba. Nie, nie, nie, debilu, tylko nie to.
Nie rób kanapki z masłem, proszę.
-
Iris stringów nie nosi, tak samo jak trawy nie kosi – mruknął Somnus.
-
Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa – prychnął Will, smarując
kromkę chleba masłem. Poczułam lekkie mrowienie w dłoniach, które nasilało się
z czasem, aż w końcu wstałam i zrzuciłam niewykonaną jeszcze do końca kanapkę
dwudziestolatka. Akurat to zdarzało się często. Na pewno znacie anegdotę o tym,
że to pech spowodowuje spadanie kanapek na podłogę tą posmarowaną stroną do
dołu?
-
Li! – Oburzył się Will, gromiąc mnie spojrzeniem przepełnionym jadem. Właśnie w
takich momentach zdarzało mu się zapomnieć, że jestem dziewczyną i nie powinien
się do mnie odnosić w tak niemiły sposób. – Chcesz mi zrobić głodówkę?!
Westchnęłam
cicho i wróciłam z powrotem na miejsce, nie odpowiadając. Przeklęty pech,
przeklęte Prima Aprillis, przeklęta ja.
Urażony
całą tą sytuacją Will sprzątnął kanapkę z podłogi i wyrzucił ją, bo zgodnie z
jedną z jego życiowych zasad „jeśli jedzenie jest na podłodze dłużej niż pięć
sekund, bakterie zdążyły już je podbić” nie nadawała się już do jedzenia. Jakby
mikroorganizmy czekały to pięć durnych sekund na inwazję zwykłej kanapki.
-
Post zrobiłby ci dobrze i ucieszyłby naszego Pana. – Stwierdziła Faith,
wzruszając ramionami.
-
Wiesz co jeszcze zrobiłoby mi dobrze? – Uniósł brew Will, momentalnie
zamieniając się w boskiego alvaro. – Ty. – Wskazał palcem na szatynkę,
uśmiechając się szelmowsko od ucha do ucha.
-
Tobie nawet wieki w Piekle nie pomogą – westchnęła Faith, chowając różaniec do
kieszeni i sięgając po banana z miski pełnej owoców.
Usłyszałam
kroki dochodzące z korytarza i mimowolnie skierowałam wzrok na wejście, gdzie
obok Xenocratesa, bawiącego się nożem pojawiła się Iris z nieodłącznym różowym
papierosem z cukierków w ustach. Omiotła kuchnię swoim wszechwidzącym
spojrzeniem i zatrzymała je na plamie nad kuchenką, wzdychając cicho.
-
Piątek trzynastego? – spytała. Różowowłosa rzadko korzystała z kalendarza,
nawet jeśli była szefową Dementii. Uznawała go za coś kompletnie
niepotrzebnego, co tylko zajmowało miejsce na jej biurku.
-
Prima Aprillis. – Odpowiedziałam, nawet nie patrząc na jej twarz. Znów zrobiłam
coś źle i czułam się z tym nienajlepiej, nawet jeśli nie przysługiwała mi za to
kara. Byłam przecież inna, dziwna, nie można na to nic poradzić. – Już jutro –
westchnęłam.
-
Już jutro? – Iris uniosła brew, zamyślając się. – Trzeba coś wymyślić. –
Zachichotała, po czym wlepiła wzrok w ścianę naprzeciwko plamy powstałej w
wyniku wybuchu ognia z patelni. Po chwili wyciągnęła rękę w stronę Xenocratesa
i po chwili milczenia odezwała się władczym głosem: - Zapalniczka.
Fioletowowłosy
trwał nieruchomo przez moment, ale sięgnął dłonią do kieszeni spodni i
wyciągnął z nich różową zapalniczkę z wizerunkiem przyjaznego misia, którą
kupiła mu kiedyś Isa. Narzekał na nią przez tydzień, aż wreszcie pogodził się z
tym, że wygląd nie ma wpływu na działanie.
Iris
podeszła do ściany i zaczęła ją powoli przypalać zapalniczką, aż nie stawała
się czarna. Wtedy przesuwała ją dalej, tworząc coraz większą plamę.
Zorientowałam się, jaki miała w tym cel. Oczywiście, pedantyczna dziewczyna
chciała utworzyć taką samą przypaloną strefę jak na ścianie naprzeciwko, aby
nie naruszała ona panującej w kuchni harmonii. Co prawda był to długotrwały proces,
jednak skuteczny. Najwyraźniej reszta zgromadzonych również domyśliła się, o co
chodziło różowowłosej, gdyż nie zadawała żadnych pytań, obserwując jej
poczynania w milczeniu.
-
Wiecie co? – Zagadnęła po pewnym czasie Iris. – Jutro będziemy witać nowego
wariata. – Oznajmiła, unosząc kąciki ust do góry.
-
Kogo? – spytała Isa, zajęta szkicowaniem projektu malowidła, jaki chciała
wykonać na ścianie. Teraz będzie musiała zrobić go podwójnie i to tak, aby były
identyczne. Inaczej szefowa Dementii byłaby zmuszona do wybicia dziury w
ścianie. Oczywiście o takich samych wymiarach, bo jakżeby inaczej.
-
Z tego co się dowiedziałam, jest to syn siostry mojego ojca. – Odpowiedziała,
zamyślając się na chwilkę. – Czyli mówiąc w uproszczeniu – mój kuzyn –
westchnęła.
-
Znasz go? – Faith przekrzywiła głowę i utkwiła wzrok w różowowłosej.
-
Nie – mruknęła w odpowiedzi. – A przynajmniej nie pamiętam, żebym go znała. –
Dodała po dłuższym zastanowieniu.
-
Więc będzie nas ósemka. – Zauważyłam. Świetnie, od teraz mój pech będzie miał
szansę na zabicie nie siedmiu, lecz aż ośmiu osób! Jeszcze tylko dwójka i
dobijemy do dyszki!
Iris
skinęła głową, nie przerywając swojej żmudnej pracy. Zapanowała cisza,
przerywana tylko stukaniem ołówka Isy o kartkę i odgłosami stukania metalu o
metal, kiedy to Somnus majstrował wciąż przy swojej pile łańcuchowej. Ciekaw
byłam, czy tym razem także ją naprawi. W końcu miał ją już od długiego czasu i
jej żywot mógł zbliżać się ku końcowi. Blondyn na pewno miał już przygotowaną
dla niej malutką trumienkę z napisem „piła łańcuchowa Sophie. Rżnęła tylko
najlepsze drzewa”. Osobiście nie byłoby to dla mnie dużym zaskoczeniem. Żadnemu
z nas nie pozwalał zaglądać pod swoje łóżko. Być może dlatego, że trzymał tam
jakieś stare numery świerszczyków (chociaż bardziej spodziewałabym się gazet z
piłami łańcuchowymi bez swojej obudowy) lub też dlatego, że chował tam
trumienkę dla swojej piły, jeśli kiedyś by się zepsuła. Co prawda były też inne
możliwości, ale te dwie wydawały mi się najbardziej prawdopodobne. Somnus był
dziwnym człowiekiem, jak zresztą każdy z nas.
-
Szkoda, że ten nowy wariat to nie dziewczyna – mruknął Will, gryząc
podkradzione wcześniej ze stołu jabłko. – Może nareszcie znalazłaby się
piękność, która doceniłaby moje zaloty, nie tak jak ślepe mendy tutaj obecne –
prychnął cicho, obrażony już nie tylko na mnie, ale na cały świat.
-
Bardzo mi przykro – mruknęła ironicznie Iris. – Nie myślisz w ogóle o nas. –
Oznajmiła, nadymając policzki ze złości. – W tym ośrodku nie ma żadnego
przystojniaka!
Skinęłam
głową razem z Isą i Faith, zgadzając się z jej słowami. Somnus w sumie
reprezentował się dobrze, ale był raczej typem chłodnego drania, Xenocrates był
przystojny, ale i sadystyczny, zaś Will był zadufanym dupkiem i podrywaczem,
który przy jednej dziewczynie by się nie ustatkował.
-
Przecież jestem przystojny! – prychnął dwudziestolatek, mrużąc złowrogo oczy.
-
A ja jestem już święta – mruknęła Faith. – Każdy wie, że świętym zostaje się po
śmierci. – Zaśmiała się cicho.
-
Tak samo jak największych artystów docenia się po śmierci. – Dodała Isa,
unosząc na chwilę głowę znad kartki papieru i odgarniając niesforne kosmyki
włosów za ucho.
-
Sugerujesz, że będę przystojny dopiero po śmierci? – spytał Will, zaciskając
zęby. – Kiedy nie będę już mógł zdobywać panienek?
-
Nie. – Szatynka wzruszyła ramionami. – Sądzę, że po śmierci będziesz zgniłym,
starym dziadkiem bez zębów, którego nawet dżdżownice nie będą chciały. –
Wystawiła w jego stronę język, a w jej oczach zaiskrzyły się iskierki
rozbawienia. W takich właśnie momentach nie mogłam uwierzyć, że Will i Faith
byli kiedyś razem. Z tego co mi wiadomo to z ich miłości wyniknęła kwestia
dzieciaka, jednak sprawa ta ucichła po paru tygodniach. Nikt oprócz nich nie
wiedział, co się stało i czy cała ta plotka była prawdą. Być może Xenocrates
pomógł im w rozwiązaniu tego problemu.
-
A ciebie spalą na stosie – warknął Will, nie wytrzymując już obelg Faith.
Chociaż dziewczyna dopiero się rozkręcała. Były chwile, kiedy nie zamykała ust,
z których wychodziły coraz to kolejne obrazy dla przeciwnika. A kiedy obraziłeś
Jezusa – wtedy dopiero miałeś przerąbane.
Xenocrates
przewrócił oczami ze znudzeniem i sięgnął dłonią po małe zawiniątko wielkości
piłki, po czym podszedł do pralki ulokowanej, jak już wcześniej wspomniałam,
koło lodówki i zmierzył ją wzrokiem. Nie zauważyłam wcześniej, że miał coś ze
sobą.
-
Co to? – spytała Faith, zapominając o ciskaniu dalszych obelg w Willa. Chociaż
na jej miejscu wolałabym nie zadawać tego pytania. Znając Xenocratesa, mogło to
być wszystko.
Fioletowowłosy
uśmiechnął się łobuzersko i nie odpowiadając na zadane pytanie, wrzucił
zawiniątko do pralki i nastawił odpowiedni program, nie dodając żadnego proszku
czy płynu. Poczułam lekkie ukłucie w piersi i zamarłam na chwilę. O matko, to
mógł być szczeniak. Słodki, śpiący szczeniak.
-
Co robisz?! – wykrzyknęłam, wstając gwałtownie od stołu i patrząc ze
zmartwieniem na pralkę. Utopi się, ten pies się utopi. Jak mógł mu to zrobić?
Takiemu niewinnemu zwierzątku?
-
Pranie mózgu. – Wzruszył ramionami Xenocrates, wzdychając cicho, zaś na jego
twarzy nie malowała się nawet odrobina emocji, która wyrażałaby cokolwiek, co
działo się właśnie w jego głowie.
Chciałam
już odetchnąć z ulgą, że to jednak nie piesek – za którymi, swoją drogą,
szalałam i prosiłam rodziców od dziecka, żeby kupili mi jednego, jednak bez
skutku – ale uświadomiłam sobie, że to w naszej pralce właśnie obracał się
mózg. Ludzki, mięsisty mózg. Poczułam, jak przechodzą mnie ciarki – sama już
nie wiedziałam: obrzydzenia czy przerażenia.
-
Dlaczego to robisz?! – Oburzyła się Isa, porzucając prace nad rysunkiem.
Zaczęłam dziękować jej w duchu, że nie to nie ja musiałam zadawać to pytanie.
-
Bo ten gościu miał brudne myśli. – Zachichotał Xenocrates, nakładając okulary
przeciwsłoneczne na swoje włosy i odsłaniając oczy w kolorze bursztynu, które
zaiskrzyły się nieznacznie i zmierzyły nas wzrokiem.
-
Ten uciekinier z korytarza? – Zdołałam w końcu wykrztusić. Chłopak tak szybko
się z nim uwinął? Nie minęło wiele czasu od minięcia go na korytarzu.
-
Ta – mruknął pod nosem fioletowo włosy. – Dość szybki był. Jak rącza łania. –
Kąciki jego ust uniosły się delikatnie.
Jęknęłam
cicho, odwracając wzrok od pralki. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak
wygląda życie z sadystą, który na szczęście nie ma ochoty zabić współlokatorów,
to właśnie tak.
-
Właśnie, Xen, kiedy dostawa parówek? Pytało o to mrowisko pełne mrówek. –
Odezwał się Somnus, podnosząc na chwilę wzrok znad swojej piły. Zwolennik mięs
numer jeden.
-
Dzisiaj. – Usłyszał w odpowiedzi. – Parówek, szynki, być może jeszcze kiełbasy.
– Stwierdził, a ja z każdym jego słowem analizowałam anatomię człowieka,
którego ścigał. Nie było innego wyjścia, jego mięsa nie mogły być normalne!
-
Świetnie – westchnął Will, wyrzucając ogryzek z jabłka do nieco stopionego
przez ogień płonącej patelni kosza. – Nowy wariat będzie mógł ich spróbować.
-
Iris, wiesz w ogóle, dlaczego ma tu trafić? – Zagadnęła Faith, zerkając na
różowowłosą, która skończyła nareszcie dopracowywać szczegóły w tworzeniu
spalonej strefy na ścianie i wyrzucała właśnie swojego cukierkowego papierosa
do kosza.
-
Z tego co pisywał mi ojciec, nie jest jakoś specjalnie dziwny – odpowiedziała. –
Wspomniał tylko o tym, że próbował wielokrotnie popełnić samobójstwo, a fakt
ten był zatajony przed jego bliskimi. – Oznajmiła. – Wieszał się na każdej
fontannie w mieście, a kiedy nie wychodziło i kończyło się jedynie na obtarciu
skóry wokół szyi, wracał do niej i próbował się utopić. – Umilkła na chwilę,
wyciągając z kieszeni spodni paczkę cukierków w kolorze pudrowego różu. –
Próbował podcinać sobie żyły, truć się tabletkami, zlecić jego zabójstwo. Nic
nie wypaliło. – Zakończyła i zaczęła kruczyć słodycze w dłoni.
-
Ile w naszym mieście jest fontann? – spytała szeptem Isa, najwyraźniej lekko
przybita po opowiedzianej przez szefową historii. No tak, była z nas wszystkim
najwrażliwsza.
-
Z dwadzieścia się znajdzie. – Wyręczył Iris Will, odpowiadając na pytanie
szesnastolatki. – Tyle przynajmniej ich było, zanim mnie tu wsadzili – mruknął.
– Minęło dość trochę czasu, więc na pewno ich przybyło.
-
Chłopaka zapuszkowali rok temu. – Dodała jeszcze córka prezydenta.
-
Ale przecież samobójców wysyłają do psychiatryka, nie do Dementii. – Zauważyła
Faith, podpierając głowę na dłoni.
-
Próbowano go tam wyleczyć, ale nie przyniosło to skutków – mruknęła w
odpowiedzi różowowłosa. – Dlatego jutro przeniosą go do nas – westchnęła. –
Jeśli zauważycie u niego jakiekolwiek objawy tego, że znowu chce popełnić
samobójstwo, zgłaszajcie to od razu do mnie. – Oznajmiła.
-
Ten to musiał mieć szczęście – mruknęłam, wpatrując się bez większego w ścianę,
a konkretnie w tą ciemną, przypaloną strefę. Mogłabym to być ja, zaś reszta,
pistacjowa większość to wszyscy inni. Byłam zepsuta i nie pasowałam do
społeczeństwa. Najlepiej byłoby mnie wyeliminować.
Los
jest niesprawiedliwy. Podczas gdy ja miałam tak wielkiego pecha, że nie mieścił
on się tylko w mojej osobie, ale przenosił również na innych, tak ten chłopak,
który miał jutro dołączyć do mojej małej rodzinki w Dementii miał szczęścia w
nadmiarze tak ogromnym, że nawet powieszenie się ponad dwadzieścia razy na
fontannie i inne działania samobójcze nie dały skutku. Niesprawiedliwy
przydział, który obydwóm nam nie pasował.
-
Przecież ty też masz szczęście. – Iris uśmiechnęła się w moją stronę ciepło,
jakby chciała mnie pocieszyć. – Spójrz na to z innej strony. – Zaproponowała.
-
Jeszcze nie zginęłaś – mruknął na boku Xenocrates, co sprawiło, że co prawda
poczułam się odrobinę bardziej zdołowana, ale doceniłam to,ze fioletowowłosy
przynajmniej mnie nie okłamywał. – Matko, dlaczego ta pralka tak długo pierze?
– westchnął z niezadowoleniem.
-
Zawsze być gorzej mogło, to mnie akurat ubodło. – Zamruczał pod nosem Somnus, a
po chwili rozległ się cichy warkot piły łańcuchowej. – Tak! Mamy to! Problemów
rozwiązałem sto! – wykrzyknął triumfalnie.
-
Somuś, nie miałbyś ochoty na poćwiartowanie jednego ciałka? – Zaproponował
blondynowi Xen. – Facet, z metr dziewięćdziesiąt, mało mięśni. Wygląda na to,
że ma trochę cholesterolu, cięło by się gładko. Jak nóż w masło. – Skwitował. –
Więc? – Uniósł brew i wsadził ręce do kieszeni, wpatrując się wyczekująco w
Somnusa.
-
Nie. – Odpowiedział lakonicznie jego rozmówca i wyjątkowo nie dodawał rymu
przez dłuższą chwilę, aż w końcu dokończył: - Bo nie – mruknął, niezadowolony
ze słabego rymu. Jednak argument wyszedł mu nie do podważenia.
-
Tchórz – prychnął pod nosem fioletowo włosy, a słysząc ciche piski dochodzące z
pralki, które obwieszczały zakończenie prania, otworzył drzwiczki i wyciągnął
swój świeżo wyprany mózg, który zawinął z powrotem do jednej ze ścierek z blatu
i nałożył okulary przeciwsłoneczne z powrotem na nos, po czym wyszedł, nie
żegnając się z nami.
-
Mówiłem, że rżnie tylko drzewa – mruknął po chwili Will, który jak zwykle
musiał skomentować to po swojemu. Chwycił w dłoń kolejne jabłko i obejrzał je starannie,
po czym westchnął cicho. – Badania o piętnastej, ta? – spytał po chwili, a
kiedy ujrzał, że pozostali skinęli głowami, potwierdzając, ugryzł kawałek
jabłka i skierował się w stronę drzwi. – Zarezerwujcie mi miejsce na końcu. –
Rzucił jeszcze, zanim wyszedł.
-
Chyba zapomniał o jogurcie – mruknęła Isa, zerkając na zegar wskazujący parę
minut przed dwunastą. Wstała od stołu i chwyciła w swoją drobną dłoń
szkicownik. – Dobrze mu tak. – Zachichotała cicho i również opuściła kuchnię,
podobnie jak Somnus, który zniknął bez słowa oraz Faith, która zaczęła mówić
coś o aniele pańskim i godzinie dwunastej. Zostałam tylko ja i Iris, jednak
stwierdziłam, że przed badaniami zdążę jeszcze się zdrzemnąć. Uśmiechnęłam się
więc przepraszająco do różowowłosej, która nie przejęła się moim zachowaniem i
wyszłam, podobnie jak inni mieszkańcy Dementii.
***
P
|
rzetarłam zaspane oczy
dłońmi zaciśniętymi w pięści i wlepiłam wzrok w sufit o kolorze jasnego
błękitu. Promienie słońca wpadały przez sporych wielkości okno, a ptaki zaczęły
swoje poranne koncerty, które tak bardzo kochałam. Budziły mnie codziennie i
napawały jakąś dziwną energią, która chciała w jakiś sposób powiedzieć mi, że
mój pech wcale nie jest taki zły.
Zwlokłam
się niechętnie z łóżka, które rano – jak na złość – wydawało się
najwygodniejsze. Nawet go nie ścielałam, bo po co? Nie przeszkadzał mi
niewielki bałagan w moim pokoju, do którego zresztą i tak nikt nie wchodził, a
spać miałam jeszcze lata pod tą samą kołdrą. Przeciągnęłam się leniwie niczym
kot i odgarnęłam niesforne, kruczoczarne kosmyki, opadające na twarz.
Pospiesznie przebrałam się w żółtą podkoszulkę i czarne spodnie, spięłam włosy
w koka i wykonawszy wszystkie podstawowe poranne czynności, otworzyłam drzwi na
balkon, z którego rozciągał się widok na las, w którym to codziennie ubywało
drzew, wycinanych przez Somnusa. Pokoje od frontu budynku nie miały balkonów,
gdyż zakazywano nam wychodzić z Dementii, głównie z obawy, że swoją
odmiennością zarazimy innych. Pozostało nam się jedynie porozumiewać ze światem
za pomocą listów, z których korzystała w sumie tylko Faith, śląca do swoich
kochanków miłosne wyznania.
Wiatr
owiał moją twarz, przynosząc ze sobą zapach lasu. Ptaki przysiadły na
balustradzie balkonu i skierowały we mnie swoje czarne, paciorkowate oczka,
przekrzywiając łebki z zaciekawieniem. Nie odleciały, lecz trwały na swoim
miejscu, czekając na mój ruch. Wyciągnęłam powoli w ich stronę rękę pod wpływem
dziwnego, nagłego impulsu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jedna z ptaszyn –
drobna, o buro – brązowym upierzeniu – wskoczyła na moją dłoń. Uśmiechnęłam się
delikatnie, ciesząc się z tego, że zwierzę nie uciekło, tak jak zawsze robili
to jego pobratymcy.
-
Może ten dzień nie będzie wcale taki… - Zaczęłam cicho, jednak przerwałam, gdy
usłyszałam trzepotanie wielkich skrzydeł. Przybyło nagle – przed oczami zdążył
mi mignąć jedynie ciemniejszy kształt, który porwał ptaszynę na mojej dłoni i
zniknął, zaś z nim reszta ptaków siedzących do tej pory na balustradzie.
Usłyszałam tylko jeszcze cichy dźwięk, który przypominał pisk lub skrzeczenie i
w ciągu sekundy zostałam na balkonie całkiem sama, z wyciągniętą dłonią, na
której spoczywało malutkie, pojedyncze, buro – brązowe piórko, które natychmiast
upuściłam, pozwalając nieść go wiatru w dal.
Może
ten dzień nie będzie wcale taki zły. To chciałam powiedzieć, ale pech mi
przeszkodził, zabijając już na początek tego pięknego, kwietniowego dnia
małego, niewinnego ptaszka. Przewertowałam w myślach wszystkie wspomnienia
Prima Aprillis z poprzednich lat, jednak tak wielki pech nie zdarzył mi się
chyba jeszcze nigdy. Zazwyczaj zaczynało się koło jedenastej, podczas gdy zegar
wskazywał parę minut po ósmej.
Wczorajsze
badania upewniły nas po raz kolejny w przekonaniu, że każdy z obecnych członków
Dementii był inny niż społeczeństwo i skazano go na kolejne lata spędzone
tutaj, co oczywiście nie było raczej karą, lecz darem – przynajmniej dla mnie.
Teraz, gdy myślałam o tym, że przez mój pech na śmierć mogło być narażone
więcej niż siedem osób, poczułam lekki ucisk w sercu. Odpowiedzialna za
wszystkie wyrządzone krzywdy. Zła, chociaż tak naprawdę tego nie chciałam.
Pamiętałam, jak jako sześcioletnia dziewczynka chciałam zostać księżniczką i
zaprzyjaźnić się z córką prezydenta – z czego to drugie marzenie się spełniło –
aby w kraju zapanował pokój i szczęście. I kiedy już postanowiłam wprowadzić
ten cel w życie i zaczęłam robić koronę z tych dziwnych, trójkątnych chipsów –
nachosów, o ile się nie mylę – pojawiła się na ulicy jakiś plakat, który
oświadczał, że sześcioletnia córka prezydenta została zamknięta w Dementii,
ośrodku dla tych „innych”. Od tamtej pory żyłam w ciągłym strachu, że mój pech
również uznają za odmienność – co zresztą się stało – i starałam się ukrywać
wszelkie ślady, jakie tego dowodziły. Jednak nieudolnie, co było zresztą
powodem, dla którego Kanarki – czyli strażnicy pilnujący porządku – mnie
sprawdziły i wystawiły diagnozę odmienności.
Wróciłam
z powrotem do pokoju, który zdążył wypełnić się już świeżym, czystym powietrzem
i zamknęłam drzwi prowadzące na balkon, wzdychając cicho. Ujrzałam wystającą
spod łóżka pojedynczą skarpetkę w odcieniu szarości, która nagle sprawiła, że
miałam ochotę ją sprzątnąć. Schyliłam się, aby ją podnieść, jednak okazało się,
że skarpetka otworzyła swoje małe, zaspane oczka w kolorze krwistej czerwieni i
kiedy tylko mnie ujrzała, pisnęła z całej swojej skarpetkowej siły, ukazując
malutkie, śnieżnobiałe kły w miniaturowej wręcz buzi i zaczęła czołgać się po
podłodze niczym gąsienica.
Odskoczyłam
do tyłu niczym oparzona, wydając przy tym z siebie cichy pisk. Nie miałam
zielonego pojęcia, co się dzieje, bo nigdy jeszcze nie spotkałam pełzającej po
ziemi skarpetki, która zresztą mogłaby się nadawać do wyścigów formuły jeden.
Zapierniczała tylko odrobinę wolniej niż facet mam – świecący – tyłek – możesz –
mi – zazdrościć. A nie zrobiłam jej przecież nic złego, chciałam tylko ją
sprzątnąć. Od kiedy robienie porządków było złe?
Widząc
zmierzającą w stronę drzwi skarpetkę i nie wiedząc co robić, czym prędzej
przygwoździłam ją do podłogi stopą, w jakiś sposób dumna ze znalezienia
rozwiązania. Zerknęłam na przedmiot jeszcze raz, jednak nie dostrzegłam niczego
więcej niż na samym początku. Może z wyjątkiem woni, jaki roztaczała. A była
ona wręcz nie do zniesienia.
Prima
Aprillis – 2, Infelictas – 0. Chyba, że zatrzymanie uciekającej skarpetki można
zaliczyć za moje zwycięstwo, w co zresztą szczerze wątpię.
Zdobyłam
się wreszcie na odwagę i chwyciłam w palce kudłatą skarpetkę, starając się
zaczerpywać jak najmniej powietrza i smrodu od skarpety. Miałam pewne
przeczucia co do tego, kto mógł być jej właścicielem.
Skierowałam
się w stronę kuchni i rzuciłam już szamocącą się bezustannie skarpetkę do
pralki, kiedy usłyszałam kroki. Odwróciłam się, trzymając w rękach proszek do
prania, który powoli wysypywał się na podłogę z niewielkiej dziurki u dołu
opakowania. Kolejny psikus od losu.
Xenocrates
nie wyglądał na zadowolonego. Podszedł do mnie bez słowa, wyrwał proszek, który
schował z powrotem do szafki i wyjął skarpetkę z pralki, kładąc ją sobie na
ramieniu.
-
Chciałaś zabić Amadeusza. – Stwierdził nagle, przekładając okulary
przeciwsłoneczne z nosa na roztrzepane, fioletowe włosy chłopaka. Pod jego
oczami dostrzegłam niewielkie cienie, które mogły świadczyć o nieprzespanej
nocy. Xen wydawał się dziś nawet trochę bledszy niż zazwyczaj, co wydawałoby
się już całkiem niemożliwe.
-
Amadeusza? – spytałam, unosząc brew i opierając się o pralkę, która zapiszczała
cicho, jakby chciała mi coś powiedzieć.
-
Amadeusza. – Skinął głową Xenocrates, wskazując na skarpetę. Tak, imię jednego
z największych kompozytorów wszechczasów z pewnością mu pasowało.
-
Nie chciałam go zabić, tylko wyprać – mruknęłam pod nosem, spuszczając
wzrok.
-
Biedak stracił całą rodzinę w praniu, a ty chcesz go wyprać? – prychnął
oburzony fioletowowłosy, podczas gdy ja zastanawiałam się, jak znosił smród
bijący od skarpety. Może to co produkujesz, słabiej czujesz?
-
To skarpetka. – Uświadomiłam mu, wzdychając cicho.
-
To nie jest zwykła skarpetka – odpowiedział Xenocrates przez zaciśnięte zęby. –
Wplotłem pomiędzy jej włókna bio – elektryczne przewody, odpowiednio
podłączyłem do miniaturowego nośnika energii ekologicznej, dodałem parę
dodatków od moich ofiar i voilà! Oto jest! – Oświadczył dumnie, wskazując na
Amadeusza po raz kolejny.
-
Innymi słowy, stworzyłeś... – Zaczęłam.
-
Super skarpetkę. – Dokończył za mnie chłopak, a jego twarz wykrzywił dziwny
uśmiech. – Dokładnie. – Zamilkł na chwilę, zamyślając się. – Chciałaś go
wyprać. Myślałem, że to ja jestem sadystą – mruknął niezadowolony.
-
Nie chciałam go wyprać! – Skłamałam odruchowo, spodziewając się dość
impulsywnej i bolesnej dla mnie reakcji Xenocratesa, jednak pralka jakby
wyczuła mój strach i włączyła się, zdradzając mnie. Odskoczyłam od niej, mało
co nie przewracając się i upadając na ziemię. Prima Aprillis wygrał po raz trzeci.
-
Oczywiście – mruknął sarkastycznie fioletowowłosy i sięgnął ręką w stronę
szafki koło pralki, gdzie za płatkami śniadaniowymi ukryta była nutella –
jedyna rzecz, za którą Xen mógł oddać życie. Zjadał codziennie minimum jeden
jej słoik, że nie wspomnę o tych, które chował w swoim pokoju.
W
tym samym momencie wyciągnęłam dłoń, aby wyciągnąć płatki, jednak z powodu
wolniejszych ruchów, trafiłam na rękę chłopaka, w ktorej była już nutella. Na
moje nieszczęście energia, z jaką uderzyłam słoik dłonią, była zbyt duża i wypadł
on z ręki Xenocratesa. Zmierzał już ku zagładzie, czekającą na niego na
podłodze, jednak na szczęście fioletowo włosy zdążył ją złapać. Zmierzył mnie
tylko wzrokiem przepełnionym nienawiścią i odsunął się ode mnie jak najdalej,
prychając cicho pod nosem.
-
A ja myślałem, że miejsce kobiet jest w kuchni. – Żachnął się, odkręcając słoik
i szukając w jednej z szuflad łyżki, którą zatopił w nutelli i zaczął wpychać
ją sobie do buzi, jakby w tym niewielkim słoiku chciał zatopić całą swoją złość.
-
Miejsce kobiet nie jest w kuchni. – Usłyszałam głos Willa, który stanął akurat
w wejściu, opierając się o framugę drzwi. – Miejsce kobiet jest w moim łóżku. –
Mrugnął do mnie okiem, zapewne uważając, że to seksowne i usiadł przy stole,
wykładając na niego nogi i przymykając oczy. Wstał dziś dość wcześnie. Godzina
ósma była dla dwudziestolatka bardziej jak piąta nad ranem, bo chłopak
przeważnie wstawał po jedenastej. W takim razie musiał mieć jakiś cel, aby
obudzić się wcześniej i przeczuwałam, że nie był on specjalnie szczytny.
Zwłaszcza z powodu dzisiejszego pierwszego kwietnia, dnia żartów.
Jak
się okazało, moje przypuszczenia były trafne. Po chwili w kuchni pojawiła się
również Iris, aż czerwona ze złości, co zresztą wyglądało zabawnie w połączeniu
z jej różowymi włosami.
-
Will! – warknęła złowieszczo. Więc magia Prima Aprillis musiała już ją dopaść
za sprawą rudego. – Debilu, co ty wyprawiasz?!
-
Nic. – Wzruszył ramionami w odpowiedzi dwudziestolatek. – Siedzę, jeśli cię to
tak bardzo interesuje. Możesz usiąść mi na kolanach. – Zachichotał, ściągając
nogi ze stołu i mierząc ją wzrokiem wilka, który dawno już nie jadł.
-
Wstawaj! – Rozkazała mu władczym tonem głosu Iris, a kiedy chłopak zrobił to,
co mu powiedziała, zaczęła przeszukiwać kieszenie jego spodni. – Gdzie ukryłeś
nożyczki? – spytała, już odrobinę spokojniej.
-
Poszukiwanie skarbu? – Will uniósł brew z rozbawieniem. – W takim razie rękę z
twojej lewej musisz przenieść bardziej na prawo. – Zaśmiał się cicho.
Minęło
trochę czasu, zanim różowowłosa zorientowała się, gdzie chłopak chciał
poprowadzić jej rękę, ale kiedy w końcu zrozumiała ten fakt, wbiła mu paznokcie
w nogę i prychnęła, siadając przy stole jak najdalej od niego.
-
Pocałuj mnie w dupę – warknęła, wyciągając wykonanego wcześniej cukierkowego
papierosa i zapalając jego końcówkę.
-
Bardzo chętnie. – Uśmiechnął się czarująco Will i usiadł z powrotem na swoim
miejscu. Wydawałoby się, że zaciętym podrywaczem jest przez cały czas, ale
musiałam przyznać, że były chwile, kiedy gadał całkiem normalnie. Szkoda, że
zdarzały się one tak rzadko.
-
Co się stało? – spytałam, przenosząc wzrok z podłogi na Iris.
-
Ten idiota pociął moje wszystkie staniki, kiedy spałam! – Oburzyła się. –
Wszystkie! – Powtórzyła, podkreślając dramatyzm sytuacji.
-
Tym samym gwarantując, że dziś nie będzie miała na sobie żadnego. – Zarechotał
Will, zacierając ręce z zadowoleniem. – Świetnie. Diabelski plan wykonany.
Iris
milczała przez dłuższą chwilę, aż w końcu zaśmiała się perliście.
-
Pożyczyła od Faith – mruknęłam, domyślając się, co zrobiła przyjaciółka, która
pokiwała głową, przyznając mi rację.
-
Szlag! – wykrzyknął rozczarowany dwudziestolatek. – Mogłem poćwiartować
wszystkie staniki w Dementii! – Skarcił sam siebie i uderzył pięścią w stół,
wyrażając tym jak bardzo zdesperowany i zły na siebie był.
-
Taki trochę do dupy ten plan – mruknął pod nosem Xenocrates, który w tym czasie
zdążył już pożreć cały słoik nutelli i teraz mierzył wzrokiem zgromadzonych
przy stole. – Geniuszem zbrodni to ty nie będziesz – westchnął, wznosząc oczy w
stronę sufitu i opierając się o blat. – Mogę załatwić ci parę cycków, tylko nie
spodziewaj się, że będą ciepłe – mruknął, a jego usta wykrzywił szatański
uśmieszek. Czyżby poszukiwał kobiety jako swojej następnej ofiary? Miałam tylko
nadzieję, że nie byłam to ja, ani nikt inny z Dementii.
-
Zimne cycki to nie cycki – prychnął Will z oburzeniem.
-
Jakbyś się na tym znał. – Zachichotał wrednie Xen, wyrzucając słoik z nutelli
do kosza. – Chcesz sobie pomacać to mogę ci udostępnić wątrobę. Konsystencja w
sumie podobna. – Wzruszył ramionami.
-
Przestańcie – prychnęła Iris. – Porozmawiajcie o czymś normalnym.
-
Rozmawiamy o czymś normalnym – westchnął Will i zamilkł na chwilę. – Matko,
muszę wymyślić nowy plan.
Przewróciłam
oczami, słuchając kłótni chłopaków i rozczarowania dwudziestolatka po nieudanym
planie żartu na pierwszego kwietnia. Dla mnie ten dzień był przekleństwem, dla
niego zabawą.
-
Co z nowym wariatem? – spytałam Iris, unosząc brew. – Kiedy przybędzie?
Różowowłosa
uśmiechnęła się do mnie ciepło i zgniotła niedopałek papierosa między palcami.
-
Już przybył. – Odpowiedziała. – W nocy.
-
Nie słyszałem go – mruknął Xenocrates, mierząc wzrokiem szefową. – A nie spałem
całą noc, pracując nad Amadeuszem. – Pogłaskał delikatnie skarpetkę, która
przymknęła oczka z zadowoleniem i zamruczała jak najprawdziwszy kot.
-
Bo nie chciał, żebyście go usłyszeli – westchnęła Iris. – Przeprowadził tylko
ze mną krótką rozmowę i poszedł do swojego nowego pokoju. Swoją drogą, Li,
wiesz, że jest ulokowany obok ciebie? – Zaśmiała się cicho, a ja zdębiałam. O
matko. Miałam tylko nadzieję, że nowy chłopak nie widział akcji z ptakiem rano
lub że nie słyszał mojego pisku, kiedy zobaczyłam żyjącą skarpetkę. – Może
pójdziesz go odwiedzić? – Zaproponowała różowowłosa. – Jestem pewna, że spodoba
ci się jego imię.
Uniosłam
pytająco brew, jednak Iris pokręciła głową, dając mi do zrozumienia, że dowiem
się, jak nazywa się nowy członek Dementii, jeśli go odwiedzę. Westchnęłam cicho
i udałam się w stronę wyjścia z kuchni, po drodze sprawiając jeszcze, że Will
spadł z krzesła. Ewakuowałam się, zanim zaczął ciskać przekleństwami
wymierzonymi w moją osobę, w duchu jednak śmiałam się cicho. Należało mu się to
za psikus zrobiony Iris. Co jednak nie zmieniało faktu, że Prima Aprillis
prowadziło w meczu ze mną cztery, jeśli już nie pięć do zera.
Szybko
pokonałam drogę pomiędzy kuchnią, a pokojem nowego. Stanęłam przed drzwiami,
wpatrując się w nie przez dłuższą chwilę i zastanawiając, czy chłopak już nie
spał. Ostatecznie skoro przybył w nocy, mógł odsypiać czas stracony w podróży. W
takim wypadku mogłabym przeszkodzić w spaniu i od początku narazić się na to,
że chłopak mnie nie polubi.
Zanim
zdążyłam dojść do końca moich przemyśleń na ten temat, usłyszałam kobiecy pisk,
dobiegający gdzieś z końca korytarza i tupot stóp, rozlegający się głośno
echem. Nie miałam nawet czasu, aby sprawdzić, co się działo, gdyż przebiegająca
obok kobieta popchnęła mnie na drzwi, przez co moja wyciągnięta w ich stronę
dłoń zapukała w drewno, nawet, jeśli tego nie chciałam. Zdołałam wyłapać
jeszcze parę przekleństw goniącego uciekinierkę Xenocratesa, który zresztą
wyminął mnie zgrabnie, nawet nie przepraszając i przywołać się do względnego
porządku, a przynajmniej takiego, który miał sprawiać takie wrażenie.
Drzwi
otworzyły się, ukazując białowłosego chłopaka, który przewyższał mnie o głowę.
Jego oczy w kolorze błękitu zlustrowały mnie uważnie, zaś usta wykrzywił
delikatny, ledwo zauważalny uśmiech. Ubrany był cały na czarno, co tylko
podkreślało jego swoistą urodę, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam. Na palcu
wskazującym prawej ręki dostrzegłam niewielki sznureczek, zapleciony w pętelkę.
Miałam tylko nadzieję, że nie miał służyć jako narzędzie do popełnienia
samobójstwa.
-
Dzień dobry. – Przywitałam się cicho z nieznajomym, nie spuszczając z niego
wzroku. Znałam te oczy, kiedyś widywałam je często. – Mam nadzieję, że nie
przeszkadzam? – spytałam, nie czekając nawet na jego odpowiedź na przywitanie.
-
Nie. – Uśmiechnął się szerzej, a w jego policzkach pojawiły się urocze
dołeczki. Jako dziecko myślałam, że niektórzy ludzie mają je, ponieważ
krasnoludki układające jedzenie w brzuchu – tak właśnie tłumaczyłam sobie
proces trawienia – wybrały się na wyprawę do góry, a kiedy już wydostały się z
ciała ludzkiego, wykopały dwa dołki na znak swojego osiągnięcia. Nie miałam
zielonego pojęcia, co siedziało mi wtedy w głowie. – Nie przeszkadzasz. – Dodał
po chwili chłopak, po czym wyciągnął w moją stronę dłoń. – Aprillis.
Znieruchomiałam,
zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział. Przedstawił mi się czy też
oznajmił, jakie dziś święto?
Białowłosy
zaśmiał się cicho, zaś jego śmiech sprawił, że zrobiło mi się odrobinę cieplej
na duszy.
-
Na imię mam Aprillis. – Wyjaśnił z iskierkami rozbawienia w oczach.
-
Infelictas. – Uśmiechnęłam się przepraszająco i uścisnęłam delikatnie jego
dłoń, jednak dźwięk tego imienia siedział gdzieś głęboko zakorzeniony w mojej
głowie. Bez wątpienia znałam kogoś o takim imieniu. Spojrzałam na nowego
jeszcze raz, aż w końcu przypomniałam sobie. Moje oczy rozszerzyły się, kiedy
wreszcie odnalazłam wspomnienia związane z chłopakiem.
-
Coś nie tak? – spytał Aprillis, przyjmując zatroskany wyraz twarzy. Nasze
dłonie rozłączyły się – jego powędrowała do kieszeni spodni, moja opadła
bezwładnie.
-
Aprillis? – Przekrzywiłam głowę i przyjrzałam mu się uważnie po raz kolejny. –
Ten Aprillis, który zawsze bawił się ze mną w chowanego? – spytałam.
Białowłosy
ściągnął brwi i zastanawiał się przez chwilę. Mógł mnie nie pamiętać, minęło
już tyle lat. Pięć? Sześć? Coś koło tego. Kontakt z nim urwał się, kiedy
trafiłam do Dementii. Nie zdążyłam się z nim nawet pożegnać, rozkaz władz był
opatrzony etykietką „bardzo ważne, wykonać natychmiast”, przez co ostatnią
osobą, jaką widziałam na świecie poza ośrodkiem była moja mama, która zresztą
nie wydawała się być zbytnio zmartwiona tym, że jej córkę przenoszono do
budynku dla innych. Nie miałam jej tego za złe. Zachowała się tak, jak każdy
inny by się zachował. Tak, jak każdy Szaraczek, żyjący w tym kraju.
- Lin? – Przekrzywił odrobinę głowę, przypatrując
mi się jeszcze chwilę. – Infelictas, która zawsze przeskakiwała trzynastkę w
liczeniu do dwudziestu? – zapytał niepewnie.
- Tak. – Zaśmiałam się cicho. – Pechowa liczba w
połączeniu z pechową osobą nie jest dobrym połączeniem.
- To ty? – Uniósł brew, jakby nie mógł uwierzyć, że
to naprawdę byłam ja, przyjaciółka z dzieciństwa. – Naprawdę?
- Tak – mruknęłam, zirytowana już nieco tym, że
Aprillis nie chciał uświadomić sobie tak prostego faktu.
- Matko, ile to już lat? – spytał, opierając się o
framugę drzwi, zaś na jego twarzy znów pojawił się ciepły uśmiech, który tylko
dodawał mu uroku. Dobrze wiedziałam, że nie miałam co liczyć na przywitalne
przytulanie czy miłe słówka. Nie byliśmy tego typu osobami. – Sześć? – Zamyślił się.
- Pięć. – Sprostowałam. – Trafiłam tutaj pięć lat
temu i nawet nie zdążyłam się z tobą pożegnać.
- Więc to się z tobą wtedy stało – westchnął,
odgarniając kosmyki włosów z mojej twarzy. – Myślałem, że cię przenieśli do
innego miasta. – Wyjaśnił i zamilkł na chwilę, zatrzymując na chwilę dłoń na
moim policzku, po czym wkładając ją z powrotem do kieszeni. – Zmieniłaś się. –
Stwierdził.
- Minęło trochę czasu. – Uśmiechnęłam się
delikatnie. – A ludzie się zmieniają, prawda? – Rozczochrałam jego śnieżnobiałe
włosy. – Kiedyś miałeś brązowe. – Zauważyłam.
Aprillis zaśmiał się cicho i poklepał mnie po
głowie.
- Łyknąłem parę tabletek, które zmniejszyły ilość
melaniny – mruknął. – Ale takie są całkiem fajne. – Wzruszył ramionami. –
Wiesz, teraz tylko zapuścić brodę i udawać świętego Mikołaja!
Zachichotałam cicho, zasłaniając usta dłońmi jak
mała dziewczynka. Nareszcie mogłam powrócić do dawnych lat i powspominać je z
kimś, z kim je spędziłam.
- Jako dziecko o to nie pytałam, ale… - Zaczęłam,
zmieniając temat. – Dlaczego rodzice dali ci na imię Aprillis? Przecież nawet
nie urodziłeś się w kwietniu – mruknęłam.
Chłopak zamyślił się i uniósł palec ze sznureczkiem
obwiązanym wokół niego do góry, tak, abym mogła bez problemu na niego patrzeć.
- Kwiecień plecień, bo przeplata. – Zawiązał
pętelkę na swoim palcu, po czym spojrzał mi w oczy, w których nagle dostrzegłam
chłód. – Trochę zimy… - Oznajmił chłodno, po czym jego oczy zapłonęły nagle
płomieniem radości, zaś usta wykrzywił uśmiech. - … Trochę lata. – Zakończył,
odsuwając się ode mnie odrobinę.
- Rozumiem – wyszeptałam, wpatrzona w niego, jakby
ktoś rzucił właśnie na mnie zaklęcie.
- Albo dlatego, że byłem dla nich wielkim żartem –
westchnął białowłosy, zerkając na mnie z łobuzerskim uśmiechem. – Jakoś mnie to
nieszczególnie interesowało. – Ucichł na chwilę, po czym zmienił temat. –
Mógłbym spytać, dlaczego masz na imię Infelictas, ale to dla mnie jasne. –
Zachichotał.
- Tak – westchnęłam. – Trzymaj się lepiej ode mnie
z daleka, możesz zginąć. – Spochmurniałam, przypominając sobie o dzisiejszym
feralnym dniu, w którym mój pech stawał się co najmniej dwa razy większy. –
Zwłaszcza dzisiaj. – Dodałam po chwili. – Prima Aprillis to stanowczo nie mój
dzień. Drugie miejsce zaraz za piątkiem trzynastego.
- Zaczęłaś już robić rankingi? – Aprillis uniósł
brew z uśmiechem. – Lin, z tobą jest naprawdę źle. Nie wiedziałem, że psychiatryk
może tak zmienić ludzi. – Stwierdził, wlepiając wzrok w podłogę po raz pierwszy
podczas naszej rozmowy.
- Nie nazywaj Dementii psychiatrykiem – prychnęłam
wbrew własnej woli. – Teraz sam będziesz tu mieszkał, panie samobójco. –
Uśmiechnęłam się w jego stronę pobłażliwie. – Opowiesz mi wreszcie, co się
działo przez te pięć lat? – spytałam. – Nigdy nie przypuściłabym, że zaczniesz
wieszać się na fontannach.
- Nazwali mnie księciem fontann – mruknął
białowłosy. – Całkiem dumnie, nie? Teraz tylko znaleźć księżniczkę. – Zaśmiał
się, spoglądając na mnie znacząco.
- A twoimi podwładnymi będę głupie bakterie
czekające pięć sekund na zainfekowanie jedzenia z podłogi – westchnęłam,
ironizując.
Aprillis przewrócił oczami.
- Porozmawiamy wieczorem. – Postanowił. – Widziałem
las za ośrodkiem, spotkajmy się tam o… - Zamyślił się. -… Siódmej.
- Co będziemy robić? – zapytałam, uśmiechając się.
– Szukać Czerwonego Kapturka? Xenocrates na pewno już go dopadł – mruknęłam pod
nosem.
- Kto? – Białowłosy spojrzał na mnie z wymalowanym
zdziwieniem na twarzy.
- Musisz poznać innych. – Zaśmiałam się. – Masz
czas do siódmej. – Mrugnęłam porozumiewawczo oczkiem i wyszłam bez pożegnania,
zamykając za sobą drzwi.
Dopiero teraz zorientowałam się, że nareszcie stało
się coś, co było dla mnie przyjemne. A kiedy zastanowiłam się dłużej, mój pech
zniknął podczas rozmowy z przyjacielem.
Prima Aprillis – 5, Infelictas – 1.
***
K
|
siężyc wisiał wysoko na niebie, a niebo lśniło światłem migoczących
radośnie gwiazd. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi drzew, które tworzyły swoją
własną, niepowtarzalną melodię. Co chwila można było usłyszeć pohukiwanie sów
czy cykanie świerszczy gdzieś z mroku nocy.
Szłam właśnie u boku Aprillisa, opatulona jego
ciepłym ramieniem. Czułam się chyba najlepiej w ciągu tego całego, popapranego
dnia. Nie licząc wpadek z rana, po wizycie u starego przyjaciela zdarzyło się
dużo nowych, jak na przykład stworzenie zabójczej mieszanki ze zgniłych jajek,
czekolady, ogórków i bitej śmietany, którą o mały włos nie spożyła Faith. Nie
mogła wyczuć okropnej woni wydobywającej się z miski ani poczuć smaku pokarmu.
Oprócz tego prawie spaliłam włosy Iris, chcąc zapalić je zamiast cukierkowego
papierosa, o mało co nie przecięłam piłą łańcuchową Somnusa, kiedy mu ją
podawałam i nie pozbawiłam Willa pewnej bardzo ważnej rzeczy, krojąc pomidory –
skończyło się wtedy na przecięciu mojego palca i nożu w ścianie.
Jednak teraz byłam szczęśliwa, zwłaszcza kiedy
pomyślałam o perspektywie kończącego się dnia. Kończącej się passy nieszczęść,
zagrażającej moim najbliższym.
Aprillis zapoznał się z pozostałymi członkami
Dementii i został przyjęty przez większość z nich ciepło, nie wliczając Xenocratesa
i Somnusa, którzy zgodnie jak nigdy wymruczeli coś pod nosem i rozeszli się do
swoich pokoi. Nie byli typami osób, które lubią poznawać innych, więc uznaliśmy
to za normalne.
W każdym bądź razie, spacerowałam właśnie z białowłosym
pod koronami drzew. Nie potrzebowaliśmy nawet latarki czy żadnego źródła
światła, dzięki lampom zamontowanych w ziemi specjalnie dla Somnusa. Bo lepiej
przecież, żeby przechodzący tędy przypadkiem ludzie widzieli, gdzie rżnie
drzewa Somnus. Ale to na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie zauważył żółtej
tabliczki przy wejściu do lasu, na którym napis głosił: „Uwaga, psychopata z
piłą łańcuchową”. Na szczęście blondyn nic o niej nie wiedział, bo gdyby było
inaczej, zniknęłaby ona czym prędzej, zanim ktoś mógłby przeczytać, co było na
niej napisane.
- Opowiesz mi w końcu o sobie? – spytałam cicho,
drżąc po raz kolejny pod wpływem lekkiego, aczkolwiek zimnego wiatru. – Co
robiłeś przez te pięć lat? – Sprostowałam.
- Błądziłem – westchnął Aprillis z wzrokiem
utkwionym gdzieś w korony drzew.
- Szukałeś czegoś? – Przekrzywiłam delikatnie
głowę, zdziwiona nieco jego słowami. Z tego co pamiętałam, białowłosy już od
dawna miał wszystko, a co więcej – nigdy niczego nie gubił.
- Szczęścia – mruknął Aprillis, kopiąc delikatnie
kamyk leżący gdzieś na drodze.
- Znalazłeś je? – zapytałam.
- Nie – odpowiedział mi, nawet na mnie nie patrząc.
– Nigdy nie będziemy w stanie znaleźć pełni szczęścia. Jedynie jego nędzną
namiastkę –prychnął cicho.
- Ty przynajmniej znajdujesz tą namiastkę – westchnęłam.
– Ktoś, za kim pech ciągnie się od dnia narodzin, nie może powiedzieć tego
samego. –Stwierdziłam.
- Nigdy nie byłaś szczęśliwa, Lin? – spytał
Aprillis, nareszcie przenosząc na mnie swój wzrok. – Nigdy nie czułaś się tak,
jakbyś mogła przenosić góry? – Ciągnął.
- Byłam – mruknęłam niechętnie. Nawet teraz tak się
czułam, lecz wolałam tego nie przyznawać. Nigdy nie lubiłam okazywać
niepotrzebnych uczuć i akurat to nie zmieniło się nigdy.
- W takim razie uświadomię ci jedną cholernie ważną
rzecz. –Białowłosy uśmiechnął się i uniósł delikatnie mój podbródek, patrząc mi
w oczy. – To wszystko było kłamstwem. Prawdziwe szczęście nie istnieje na tym
świecie. – Oznajmił powolnym, wyraźnym głosem.
- W takim razie gdzie istnieje? – spytałam. – Przecież
szczęście musi gdzieś być – wyszeptałam.
- To niesprawiedliwe. – Odezwał się chłopak,
ignorując moje słowa i zmieniając temat na całkiem inny. – Dostałaś tak dużą
ilość pecha, że przelewa się on na innych – mruknął. – Jesteś narażona nie
tylko ty, ale wszyscy ludzie wokół. Od urodzenia – westchnął ciężko,
przejeżdżając dłonią po chropowatej fakturze kory drzewa, które akurat
mijaliśmy. – I nie zginęłaś jeszcze ani ty, ani nikt inny. – Uśmiechnął się
lekko, jednak uśmiech ten był inny niż wszystkie. Smutny, przepełniony bólem. –
Wiesz, czego się dowiedziałem pięć lat temu? –zapytał mnie Aprillis, jednak nie
czekał na odpowiedź i ciągnął dalej. – Że przez twój pech zginę ja. – Oznajmił,
a ja nie potrafiłam już dłużej milczeć podczas jego przemowy.
- Ty? – spytałam. – Dlaczego akurat ty?
- Bo ta zabójcza część twojego nieszczęścia
uaktywnia się w mojej obecności – mruknął. – Czy kiedykolwiek twój pech był tak
wielki, aby powstała możliwość zabicia kilku osób w ciągu jednego dnia? – spytał.
Pokręciłam głową.
- Masz swoje wyjaśnienie. – Białowłosy przystanął
przy jednym z drzew i oparł się o nie plecami, spoglądając w gwiazdy. – Życie
jest niesprawiedliwe. Cholernie niesprawiedliwe – warknął.
- Dlaczego próbowałeś się zabić? – wyszeptałam, nie
spuszczając wzroku z przyjaciela.
- Skoro i tak miałem zginąć, postanowiłem, że
zabiję się sam. –Oznajmił. – Wolałem to, niż sytuację, w której to ty musiałabyś
mnie zabić. –Wzruszył ramionami.
- I nie boisz się, że teraz stanie się coś
strasznego? – spytałam go. – Że drzewo runie i zabije cię? – Dodałam, modląc
się w duchu, aby moje słowa nie okazały się prawdą. Na szczęście mój pech nie
działał jeszcze w obecności Aprillisa i wolałam, żeby tak pozostało.
- Nie – prychnął chłopak, zerkając na mnie
przelotnie. – Mam plan, który uratuje mnie od tego wszystkiego.
- Jaki? – Przekrzywiłam głowę i przyglądnęłam mu
się uważnie. – Jest w ogóle jakieś rozwiązanie? – zapytałam.
- Oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się szeroko
i chowając na chwilę ręce w kieszeni, aby wyciągnąć z nich dość spore
zawiniątko. – Zamknij oczy.
Przymknęłam oczy, uśmiechając się delikatnie na
samą myśl o tym, co mógł wymyślić chłopak. Już jako dziecko był pomysłowy i
bystry, pamiętałam, jak zbudował nam domek na drzewie z paru desek i płachty materiału
– sam, bez pomocy nikogo starszego. Ciekaw byłam, czy domek wciąż egzystował na
tym starym, rozłożystym dębie. Może zawitały do niego kolejne pokolenia,
korzystając z dobrego miejsca na dziecięce spotkania?
Nagle poczułam przeszywający ból w boku i zanim
zdążyłam otworzyć oczy czy syknąć z bólu, usłyszałam śmiech. Dziwny,
przerażający, nieco psychopatyczny śmiech, dobiegający gdzieś z bliska.
Dowiedziałam się do kogo należał dopiero kiedy otworzyłam oczy i omiotłam nimi
otoczenie.
Aprillis stał przede mną, śmiejąc się cicho, jednak
sprawiając tym, że przeszedł mnie zimny dreszcz. W dłoni trzymał nóż, cały w
krwi. Zmierzyłam go wzrokiem, jednak nie dostrzegłam na jego ciele żadnej rany.
Więc to nie była próba samobójcza. Zrobiłam to samo, oglądając moje ciało,
jednak mój wzrok zatrzymał się już na lewym boku, skąd sączyła się
ciemnoczerwona krew.
Trochę potrwało, zanim skojarzyłam fakty. Aprillis,
nóż, krew, mój bok. Myśli docierały do mnie powoli, jakby ociągały się, leniwie
szły do przodu, nie chciały przekazać mi, co właściwie się stało i dopasować do
tego odpowiednią reakcję. Dlatego stałam nieruchomo, wpatrując się w
białowłosego tępo, aż w końcu zrozumiałam, że przyjaciel mnie zaatakował. Nie,
podpowiadał mi mózg. Skoro mnie zaatakował, jak mógł być moim przyjacielem?
Było coś jeszcze, mówiły wspomnienia.
Coś, o czym zapomniałaś, dodała pamięć.
Albo coś, o czym nie chciałaś pamiętać, odparło
zapomnienie.
Pamiętam, oznajmiła wreszcie nienawiść.
Zauważyłam w przyjaźni między mną a Aprillisem coś
jeszcze. Spędzone na zabawie godziny, długie rozmowy do późna, spacery, wspólne
śniadania w domku na drzewie – to wszystko było tym, co chciałam pamiętać z
naszej znajomości. Dlaczego? Bo nie było w tym nic strasznego. Jednak
przypomniałam sobie dzień, w którym przyszły po mnie Kanarki, aby przenieść
mnie do Dementii. Ktoś przyglądał się nam z domku na drzewie z szerokim
uśmiechem. Pamiętam ten uśmiech i parę tych błękitnych oczu. Był tam wtedy.
Przypomniałam sobie też słowa Kanarków, szeptanych
między sobą. Mieli załatwić Aprillisowi dobrą posadę u prezydenta. I tak stał
się kuzynem Iris.
Zdradził mnie.
Dobrze wiedział o tym, że jestem najbardziej
pechową osobą świata. Obiecał, że zachowa to dla siebie i nikomu nie powie, ale
dobre stanowisko chyba bardziej mu się uśmiechało niż przyjaźń z kimś takim jak
ja.
Więc dlatego tak bardzo nienawidziłam Prima
Aprillis. Bo tak bardzo przypominało mi o zdradzie, jakiej dokonał mój przyjaciel
– a może raczej wróg – pięć lat temu, wydając mnie w ręce władzy. Dlatego ten
dzień przynosił mi jeszcze więcej pecha niż wszyscy.
A mój mózg zapomniał o tym, chcąc pozbyć się obrazu
chłopaka z pamięci. Jak jednak widać, wszystko powróciło. Szkoda tylko, że
odrobinę za późno.
Cofnęłam się do tyłu w samą porę, by uniknąć
kolejnego ataku ze strony białowłosego. To nie był już Aprillis, którego
znałam. Chęć zabicia mnie była tak wielka, że jego błękitne oczy zapłonęły
żądzą krwi, zaś usta wykrzywił uśmiech godny psychopaty. Śmiał się nawet ze
swojego nieudanego ataku, jakby jego umysł nie był już w stanie trzeźwo myśleć.
- Dlaczego to robisz? – spytałam, wycofując się
coraz głębiej w las, gotów, by w razie konieczności odwrócić się do chłopaka
plecami i uciec. – Nie zrobiłam ci przecież nic złego – wyszeptałam. –
Wymyśliłeś całą tą bajeczkę o tym, że mój pech przeniósł się na ciebie, żebym
ci uwierzyła.
- Robię to dla dobra innych. – Zachichotał. –
Pozbędę się tylko pecha. – Zamachnął się po raz kolejny, aby mnie zaatakować,
jednak ja zaczęłam uciekać, czując, jak po moich policzkach spływają łzy.
Gorzkie łzy rozczarowania.
- Zdradziłeś mnie! – Rzuciłam, nie zwalniając
biegu. Miałam nadzieję, że chłopak usłyszał mój głos, zwłaszcza, że mnie
ścigał. Zaśmiałam się w duchu. Przypominałam teraz te wszystkie ofiary, które
gonił zawzięcie po korytarzach Xenocrates. Brakowało tylko tego, żebym zaczęła
wrzeszczeć na cały las, w nadziei, że ktoś mnie usłyszy. Jednak przeczuwałam, że
takie zachowanie tylko przyspieszyłoby moją zgubę.
- Zrobiłem to dla dobra wszystkich ludzi. –
Oznajmił Aprillis. – I dostałem za to należytą nagrodę. Szkoda tylko, że nie
mogłem się nią długo nacieszyć – warknął.
- Sam stałeś się wariatem. – Zaśmiałam się
histerycznie, nie wiedząc już, co robić. – I trafiłeś do Dementii. – Zamilkłam
na chwilę, wymijając jedno z drzew. – Albo zrobiłeś to specjalnie –
wyszeptałam. – Myślałeś, że władza od razu mnie zabije i zwalczy pech, jednak
przenieśli mnie tutaj. – Odkryłam. – Kiedy się o tym dowiedziałeś, sam
poczyniłeś starania, aby cię tu zamknęli. Tylko po to, żeby wreszcie położyć
kres mojemu nieszczęsnemu życiu.
- Brawo! – prychnął ironicznie białowłosy. –
Nareszcie zaczęłaś myśleć jak ja, przyjaciółko!
- Dziękuję mojemu najdroższemu wrogowi –
odpowiedziałam. – Staremu wrogowi od zarania dziejów. Za zdradę. Podwójną.
- Już wkrótce będziesz też dziękować za to, że
dostąpiłaś zaszczytu śmierci z moich rąk. – Zaśmiał się chłopak.
Nie odpowiedziałam, jednak przyspieszyłam tempa. Śnieg,
który zaczął nagle prószyć i rosnące wokół drzewa nie pomagały w ucieczce, że
nie wspomnę nawet o wszechobecnie wyrastających korzeniach, przez które o mało
co się nie potknęłam parę razy. Słyszałam jednak, że jestem wolniejsza od
Aprillisa. Słabłam z powodu utraty krwi, przed oczami pojawiały mi się mroczki,
a w płucach brakowało powietrza. Z każdą sekundą dystans między nami zmniejszał
się, aż w końcu chłopak dopadł mnie, przygważdżając do jednego z drzew.
Jęknęłam z bólu i próbowałam wyswobodzić dłonie z uścisku białowłosego, jednak
bez skutku. Mój wróg zaśmiał się triumfalnie i wyciągnął dwa kolejne noże,
które wbił mi w nadgarstki, unieruchamiając moje dłonie przy korze drzewa.
Wrzasnęłam z bólu, płacząc jeszcze bardziej.
To był mój koniec i doskonale to wiedziałam. Nie
będzie mi już dane dowiedzieć się, czy Iris zemściła się na Willu za incydent z
rana. Nie ujrzę nowego koloru włosów Xenocratesa, nie będę nigdy wiedzieć skąd
wzięły się narzędzia tortur w jego pokoju ani czy uda mu się wreszcie
przemienić Amadeusza w gadającą skarpetkę. Nie miałam dowiedzieć się, czy Will
znajdzie wreszcie wymarzoną dziewczynę, przy której się ustatkuje. Czy Faith
zostanie zakonnicą i zrezygnuje z ziemskich przyjemości. Czy Isa otworzy własną
galerię sztuki z czarno – białymi obrazami. Miałam już nigdy nie zobaczyć
słońca i bezchmurnego nieba. Nagle wszystko się kończyło, jakbym doszła na
kraniec świata i za chwilę miała z niego skoczyć. Miałam jeszcze możliwość
powrotu i pokonania tej drogi po raz drugi, jednak ktoś za mną stał, gotów
popchnąć mnie w czarną, bezkresną przepaść.
- Dlaczego? – Zdołałam jeszcze wyszeptać, widząc
jak nóż Aprillisa przysuwał się powoli do mojego serca. Patrzyłam tak na niego
zapłakana, z poplątanymi od wiatru włosami, w pocie i krwi, czując tylko ból.
Zastanawiałam się, czy przyczyną mojej śmierci jest białowłosy czy może pech?
Musiałam stwierdzić, że obydwoje prześladowali mnie już od dawna.
-
Prima Aprillis, Lin. – Zaśmiał się donośnie chłopak, po czym bez chwili wahania
zatopił nóż w mojej piersi, z triumfalnym uśmiechem na twarzy i błyszczącymi
się z zachwytu oczami. – Prima Aprillis.
Rezerwuję sobie miejsce, wpadnę na dniach i skomentuję, po czym ten sam komentarz wcisnę na wattpada. A co mi tam :3
OdpowiedzUsuńŚwietna końcówka, zaspoilerowałam sobie, no nic.
A tymczasem dobranoc! :*
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńHeeej, ja miałam być pierwsza :D Wyświetliło mi, że nie ma jeszcze wpisów i se myślę: no w końcu. Tworzę sobie spokojnie komentarz, bo o tej porze to mnie nikt nie wyprzedzi przecież. To się zapiszę w historii blogowania, że zdążyłam wreszcie przed wszystkimi... Kurde no, zepsułaś miiii :( Buuuu :P Huehuehue, to miał być zacik. I tak wiadomo, że Cię uwielbiam <3
UsuńTfu, żarcik :D
UsuńJa pieprzę, zabiłaś ją? "Prima Aprilis" - i nóż w serce, jak mogłaś :D Czemu nie zrobiłaś happy endu? Obrażę się no huehuehue. Ci zrobię normalnie abrakadabra i się skończy dzień dziecka :P No nie, taka fajna Lin i zasztyletowała ją jakaś jasnowłosa menda, buuu :( Ale zacznę od początku, potem sobie popłaczę jeszcze...
OdpowiedzUsuńDementia, hmm... coś mi mówi ta nazwa, jakbym ją już gdzieś słyszała, ale chyba w innym brzmieniu. No nic, nie przypomnę sobie. Skleroza :D
Iris? Ooo, już ją kocham :) Taki tytuł ma piosenka z mojego ulubionego filmu z Nicolasem Cagem i Meg Ryan -"Miasto Aniołów" <3 Oglądał ktoś? Genialne ;)
Podoba mi się ten Xenocrates: po pierwsze jego imię zawiera w sobie wojowniczą księżniczki - rewelacyjny serial i jeszcze lepsza bohaterka, a po drugie ma sadystyczne poczucie humoru - lubię to :D Poza tym od razu przepraszam za skojarzenie, ta cała jama chłopaka, z tymi wszystkimi narzędziami tortur trochę mi przypomina czerwony pokój bólu z wiadomej książki - tylko proszę mnie nie linczować teraz tutaj hahah, bo oddam :P
Wyrabianie kiełbas i parówek? Ich ilość wzrasta po torturach? Czy to oznacza to, co ja myślę, że oznacza? O fuuuu :D
Facet z tyłkiem na wierzchu? Fajny przerywnik, nie powiem.... po prostu nie mam pytań, w sumie też sobie lubię pobiegać na golasa, zwłaszcza kiedy mnie goni sadysta z siekierą czy czymś tam, bo nie chce mi się przewijać tekstu do góry :P mrrr <3 Poza tym świecąca dupa? Rany, Ty to masz wyobraźnię :D. Ale już to porównywanie tego uciekiniera z Mufasą, mnie rozdupiło kompletnie hahah. Króliczyca: you made my day :P Chociaż teraz to raczej night <3
UsuńI Somnus - rymowacz, też go uwielbiam :D „Piła łańcuchowa, co muczy jak krowa” - hahah, dobre. I te jego czekoladowe oczy w dodatku, mrrr <3
- Matko Boska Tyłeczkowska! – wrzasnął boski alvaro, odsuwając się od patelni, która nie przestawała płonąć. – Ta patelnia się zarumieniła na mój widok! - że co? :D Oj Will, rozbawiasz mnie do łez po prostu :*
Jajecznica też dobry motyw, nie ma to jak gasić pożar benzyną, brawo za pomysłowość :P Chociaż w sumie to nie do końca wina Lin. Niegrzeczny Willuś, ale i tak Cię uwielbiam wiesz? <3 :D
- Iris stringów nie nosi, tak samo jak trawy nie kosi – mruknął Somnus.
- Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa – prychnął Will, smarując kromkę chleba masłem. - hahah, dobre.
I pierwszy raz w życiu pranie mózgu nabrało dla mnie dosłownego znaczenia :D Kocham Cię Xeniu <3 hahah
Skarpetka czołgająca się po podłodze? Z zębami? Chryste Panie, ile domestosów przy tym opowiadaniu wypiłaś :P
I obowiązkowe pranko...
- Chciałaś zabić Amadeusza. - no weź, żywa skarpetka? Nic innego pod ręką nie było? Gadające mebelki, jak w Shreku, to by było fajnie, a nie jakieś śmierdziuchy wełniane :D
- To nie jest zwykła skarpetka – odpowiedział Xenocrates przez zaciśnięte zęby. – Wplotłem pomiędzy jej włókna bio – elektryczne przewody, odpowiednio podłączyłem do miniaturowego nośnika energii ekologicznej, dodałem parę dodatków od moich ofiar i voilà! Oto jest! – Oświadczył dumnie, wskazując na Amadeusza po raz kolejny.
- Innymi słowy, stworzyłeś... – Zaczęłam.
- Super skarpetkę. - dobrze, że nic nie jadłam, bo by mi poleciało nie w tę dziurkę co trzeba prawdopodobnie, i bym się udusiła hahaha. Jeszcze se Xeniu zrób dla siebie strój wełniany do kompletu, z wyszytą fioletową nicią, żebyś miał pod kolor włosów, wielką literą S. I się nazwij "Pan Skarpetka" wtedy. No proszę Cię :* Ja Cię kocham, wiesz, ale uspokój się już, bo mi rozwalisz przeponę :D
AAA, i masz słabość do nutelli jak ja <3 Widzisz, pasujemy do siebie, wiedziałam :P Też umiesz wpierdzielić cały słoiczek na raz? Bo ja potrafię hihi.
- Co się stało? – spytałam, przenosząc wzrok z podłogi na Iris.
- Ten idiota pociął moje wszystkie staniki, kiedy spałam! – Oburzyła się. – Wszystkie! – Powtórzyła, podkreślając dramatyzm sytuacji.
- Tym samym gwarantując, że dziś nie będzie miała na sobie żadnego. – Zarechotał Will, zacierając ręce z zadowoleniem. - zboczeniec :D Ale Ci się nie udało biedaku, od czego się ma przyjaciółki w końcu :P
– Mogę załatwić ci parę cycków, tylko nie spodziewaj się, że będą ciepłe – mruknął, a jego usta wykrzywił szatański uśmieszek. - Zimne cycki to nie cycki – prychnął Will z oburzeniem. - hahah.
Teraz czas na nowego lokatora. O ta menda zbolała *grrr. Ale to za chwilę.
Usuń– Może pójdziesz go odwiedzić? – Zaproponowała różowowłosa. – Jestem pewna, że spodoba ci się jego imię. - jakby się tak zastanowić, to całkiem to śmieszne było :D
- Na imię mam Aprillis. – Wyjaśnił z iskierkami rozbawienia w oczach.
- Infelictas. – Uśmiechnęłam się przepraszająco i uścisnęłam delikatnie jego dłoń. - hły hły.
- Aprillis? – Przekrzywiłam głowę i przyjrzałam mu się uważnie po raz kolejny. – Ten Aprillis, który zawsze bawił się ze mną w chowanego? – spytałam.
- Lin? – Przekrzywił odrobinę głowę, przypatrując mi się jeszcze chwilę. – Infelictas, która zawsze przeskakiwała trzynastkę w liczeniu do dwudziestu? – zapytał niepewnie.
- Tak. – Zaśmiałam się cicho. - jak miło, że się znacie :) Będziesz miała przyjaciela Lin, fajnie co? :P
*I taka dygresja.. Wiesz Króliczyca? Teraz jak już znam końcówkę to Ci powiem, że myślałam, że coś tu będzie między nimi, a Ty żeś taką masakrę zrobiła. No kurde, nie lubię Cię chwilowo hły hły.
A to spotkanie w lesie. Takie romantyczne na początku...
– Wiesz, czego się dowiedziałem pięć lat temu? –zapytał mnie Aprillis, jednak nie czekał na odpowiedź i ciągnął dalej. – Że przez twój pech zginę ja. - no właśnie kurde szkoda, że nie wyszło.
- Dlaczego próbowałeś się zabić? – wyszeptałam, nie spuszczając wzroku z przyjaciela.
- Skoro i tak miałem zginąć, postanowiłem, że zabiję się sam. - trzeba było próbować w obecności Lin, z jej pechem, na pewno by Ci się udało. Takiś mądry, a takiej prostej rzeczy nie wymyśliłeś :P
- I nie boisz się, że teraz stanie się coś strasznego? – spytałam go...
- Nie – prychnął chłopak, zerkając na mnie przelotnie. – Mam plan, który uratuje mnie od tego wszystkiego.
- Jaki? – Przekrzywiłam głowę i przyglądnęłam mu się uważnie. – Jest w ogóle jakieś rozwiązanie? – zapytałam.
- Oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się szeroko i chowając na chwilę ręce w kieszeni, aby wyciągnąć z nich dość spore zawiniątko. – Zamknij oczy.
I nagle bum, nóż w boku Lin - kurde no, za to też Cię nie lubię :P Czemu jej nie dałaś uciec co? Nie mogła wpaść w ramiona Willa albo wierszoklety od rymów? Króliczyco niedobra :D Że tęż nikt nie zauważył, że ona szła do tego lasu. Z tą mendą białowłosą, grrrr. Po kiego grzyba musiał trafić akurat tam, było go zamknąć w psychiatryku i przywiązać pasami do łóżka najlepiej :-/
- Prima Aprillis, Lin. – Zaśmiał się donośnie chłopak, po czym bez chwili wahania zatopił nóż w mojej piersi, z triumfalnym uśmiechem na twarzy i błyszczącymi się z zachwytu oczami. – Prima Aprillis. - Ale końcówka genialna :P Taka trochę złowieszcza, a przy tym całkiem adekwatna do sytuacji. Gratuluję Ci :* Przetrawię tylko tę Lin hehe, i się będę zachwycać całością, bo naprawdę jest czym. Tylko na razie śmierć dziewczyny przyćmiła mi wszystko inne - za świeża sprawa, no i polubiłam ją bardzo, także chwilowo Cię nie lubię :D
Królik, znam Cię już trochę czasu i wiem, że Twoja wyobraźnia bywa przerażająca.
OdpowiedzUsuńAle i tak ją kocham! <3
Więc się biorę za czytanie.
"prosto wzdłuż długiego, odrapanego paznokciami szaleńców korytarza " - dlaczego ja się szczerzę niczym psychopata w tym momencie?
"Xenocrates uwielbiał sadystyczne, ostre zabawy z ludźmi, którzy nie przebywali wystarczająco długo w budynku." - i to też mi się podoba. God, ze mną jest już coraz gorzej.
Królik. Wiesz, co stworzyłaś? Xenocrates (jaram się wymową tego imienia :3) jawi się niczym Christian Grey w psychopatycznym wydaniu...
"jednak od przeszło pięciu lat nie próbował mnie zabić i to mi wystarczało." - bo najważniejsze to zawsze dostrzec pozytywne strony... :3
"Usłyszałam gwałtowny tupot stóp i po chwili wyprzedził mnie całkowicie obcy i nagi facet, świecący swoimi pośladkami, które nawet z daleka można było uznać za gładkie niczym pupcia niemowlaka." - glebłam xD
To dopiero początek, a ja już czuję, że mi się mózg przegrzewa. Dobrze, że za niedługo muszę iść gotować obiad, zrobię sobie przerwę od Twojej pisaniny i może nie zeświruję.
Na razie jest tylko wzmianka o Willu, a ja już go uwielbiam! :D
Nie no, leżę. Król Lew! <3 Jak Ty dobrze wiesz o mojej miłości do tej wspaniałej animacji Disney'a z 1994 roku :3
Ej no, człowiek ma prawo do wolności. Jeśli ten gość czuje się wolny wtedy, gdy nie ma na sobie żadnych ubrań, to powinno się to uszanować!
Opis Xenocratesa i ja się zaczęłam śmiać. Najpierw bezgłośnie, jakbym się dusiła, a potem normalnie.
Okay. Ja też bym się wstrzymała. Lepiej na tym wyjdę. Poza tym nie jestem fanką mięsa. Choć kotletem schabowym nie wzgardzę ;)
Akcja w psychiatryku i ja się czuję jak u siebie. Ma ktoś kaftan pożyczyć?
"Do Dementii trafiała elita." - jak to brzmi :D
Infelictas. Szukałam znaczenia po hiszpańsku - jest podobne do infeliz (nieszczęśliwy)- ale czułam, że to z łaciny. Pech. Biedna dziewczyna. Ale imię świetne, podoba mi się, ma ciekawy wydźwięk :)
"Codziennie modliła się zawzięcie co najmniej po trzy godziny dziennie " - powtórzenie.
[przerwa na robienie obiadu]
UsuńNa nowo muzyka z głośników i mogę czytać.
Papierosy z różowych landrynek... Nie skomentuję. Bo nawet nie wiem jak.
Tyle postaci, tyle osobowości i ja każdego darzę szczerą sympatią :) Nas, wariatów, nigdy za mało :3
"Twoim marzeniem jest wyleczenie raka? Akurat mamy jednego w akwarium!" - i znowu glebłam xD
"Szybciej, człowieku, bo ta patelnia zapłonie jeszcze ogniem twojej silnej miłości do jajek i to nie tylko tych do jedzenia." - to ja z podłogi chyba dzisiaj nie wstanę xD
"- Matko Boska Tyłeczkowska! – wrzasnął boski alvaro, odsuwając się od patelni, która nie przestawała płonąć. – Ta patelnia się zarumieniła na mój widok!" - Will! <3
Gdybym miała wypisać wszystkie fajne teksty... Powstałby z tego osobny shot xD
Biedna patelnia. Oby Abigail tego nie przeczytała, bo jeszcze popadnie w jakąś żałobę czy coś.
"Iris stringów nie nosi, tak samo jak trawy nie kosi – mruknął Somnus.
- Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa" - czy ja się mogę zapisać do Dementii? Nie? A chociaż mogę liczyć na autograf od Willa? Proszę!!!
"- Post zrobiłby ci dobrze i ucieszyłby naszego Pana. – Stwierdziła Faith, wzruszając ramionami.
- Wiesz co jeszcze zrobiłoby mi dobrze? – Uniósł brew Will, momentalnie zamieniając się w boskiego alvaro. – Ty." - <3
Dosłowne pranie mózgu? Kurna, nie wstaję dzisiaj, nie ma! Choć sushi z biedronki mnie woła, bym po nie poszła.
Pełzająca skarpetka niczym z kreskówek - masz pożyczyć śpiwór? Chyba się przeprowadzę na podłogę.
Amadeusz. Huehuehue xD
Skarpetstein?! :o
"- Miejsce kobiet nie jest w kuchni. – Usłyszałam głos Willa, który stanął akurat w wejściu, opierając się o framugę drzwi. – Miejsce kobiet jest w moim łóżku." - <3 Królik, co Ty brałaś, pisząc teksty Willa?
Aprilis. Miło poznać! Choć wiem, co zrobisz na samym końcu.
Ej no, Królik. Czy mogę liczyć na jeszcze jeden taki dramacik? To jest ekstra! Świetna fabuła, fenomenalnie zarysowani bohaterowie. Na trzydziestu pięciu stronach zawarłaś tak wiele, że ja mogę jedynie pogratulować. Chylę czoła! I jeszcze bardziej kocham Twoją wyobraźnię!
Najlepszy shot jaki miałam okazję ostatnio czytać, wyprzedzasz odrobinę Anastazję.
Brawo!
A myślałam, że będzie dłużej. No nic.
UsuńNie podpięłam się pod rezerwację, bo mi Edzie się wtryniła. Tak się nie robi! :P
Dam Ci, Królik, medal za najlepszą scenę - przybicie nożami za nadgarstki do drzewa!
Ja Ci dam Edzie się wtryniła *grożę paluszkiem huehuehue. Tyś mi się pierwsza wtryniła, bo miałam być pierwsza, a zrobiłaś mi jakieś hokus pokus i nagle nie wiadomo skąd mi pokazało, że już coś napisałaś - to ja Ci powinnam powiedzieć: TAK SIĘ NIE ROBI :P A więc mówię. Powiedziałam :D
UsuńNo, przybijanie nadgarstków trochę przypomina krzyżowanie Jezusa - medal to kurde za mało, chyba że jakieś blogowe Virtuti Militari i dodatkowo może ze dwa Oscary: za najlepszą i najbardziej dramatyczną scenę wśród internetowych blogasów :P
Ale ogólnie tak, zgadzam się z Tobą Cleo <3
No, to goł! XD Czytamy shota! BANG!
OdpowiedzUsuńI od razu co mi się rzuciło w oczy to Iris XD pamiętam jak wymyślałyśmy imię dla naszej Iris *która została ochrzczona Iris - wtf po co te powtórzenia to ja nie wiem XD* i mówiłaś, że właśnie tu taka też jest! BANG! To tak jak w "3/4 demona" jest Riel. Przypadek? Nie sondze!
"Xenocrates uwielbiał sadystyczne, ostre zabawy z ludźmi, którzy nie przebywali wystarczająco długo w budynku" - no i po tym opisie od razu uśmiechnęłam się niczym psychopatka huehehue. Sadysta huehue. Ale i tak się gościa boję, bo może mnie zamienić w parówkę!
"Xenocrates był sadystą o dziwnym imieniu, przywodzącym na myśl lek na zaparcia" - Mwahahaha! I tu wybuchnęłam istnie szaleńczym śmiechem, niosącym się po całym Psim Polu >D!
"po chwili wyprzedził mnie całkowicie obcy i nagi facet, świecący swoimi pośladkami" - dlaczego moja wyobraźnia podsuwa mi właśnie czytane obrazy? XDDD Nie chciałam w niej widzieć faceta latającego z gołą dupą, a niestety miałam okazje zobaczyć taką gołą dupę (to patologiczne wspomnienie, kiedy pan P. i pan K. mieli głupawkę i jeden drugiemu pokazał goły tyłek na szkolnym korytarzu kiedy akurat ja przechodziłam obok ;_______; takie uwłaczające)
Ej, dlaczego jak czytam o Xenocratesie to oczami wyobraźni widzę Strangera jarającego zioło? WTF XD. Straszliwie kojarzy mi się ze Strangerem i nie mam pojęcia dlaczego ;______;
"Odcięcie tyłka facetowi i zrobienie z niego kuli dyskotekowej?" - O FUCK! Mówiłam! STRANGER! TO STRANGER! TO SPISEK! XDD
"Xenocrates uwielbiał mięso i w chwilach wolnych od tortur wyrabiał chyba kiełbasy, parówki i szynki" - a więc o to chodziło z parówkami~! Idę o zakład, że Xenocrates robił parówki z ludzi ;_____;
UsuńInfelictas - pół godziny czytałam to imię i starałam się je zapamiętać. Nie udało się XDDDD. WTF, pięść w górę i wzium, samolot leciiii! Ta dziewoja już mnie przeraża >D!
"Co razem robili? Na pewno nie robili makiety pomniku Jezusa w Rio ani nie odmawiali różańca. Wystarczyło przysłuchać się odgłosom dochodzącym z pokoju. Zbyt zajęci, aby usłyszeć nawet wycie piły łańcuchowej lunatykującego Somnusa." - AHAHAHAHA XD Dżisas Krajst, odmawianie różańca i piła łańcuchowa lunatykującego Somusa, którego jeszcze nie znamy XD! Ale już się jaram i leżę ze śmiechu!
tylnymi aspektami osobowości - widzę, że to określenie dopadło i ciebie XD!
Iris i jej ojciec, który jest władcą stolicy. Dlaczego od razu widzę Ithiela XD?! WTF. Za często piszemy nasze opowiadania XD! Potem mam cały czas z nimi skojarzenia!
Somus! Już gościa lubię XD! Jego chadzanie z piłą i recytowanie wierszy! Normalnie niczym Mickiewicz biorący halucyny, który stworzył dzięki temu Wielką Improwizację Konrada z Dziadów! *zryty mózg przed maturą, nawet nie wie o czym mówi XD*
"Szybciej, człowieku, bo ta patelnia zapłonie jeszcze ogniem twojej silnej miłości do jajek" - a-ale ogniem miłości może płonąć tylko Naff pałająca miłością do Astleya ;_____;
"– Ta patelnia się zarumieniła na mój widok!" - badum tsssssss XD!
"– Somnuś trzyma paliwo do piły łańcuchowej w kartonie po mleku." - C-co? I w tym samym momencie spojrzałam na karton swojego 3,5% mleka ze zwątpieniem ;__;
UsuńStrasznie zaczęłam lubić Willa XD nie wiem czemu, lubię tak bezwstydnie bezwstydnych *wtf* kolesi! Znaczy nie na żywo! *wspomnienie dupy pana P.*, ale w opowieściach XD! "- Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa" i tekst: "- Wiesz co jeszcze zrobiłoby mi dobrze? – Uniósł brew Will, momentalnie zamieniając się w boskiego alvaro. – Ty. – Wskazał palcem na szatynkę, uśmiechając się szelmowsko od ucha do ucha." HUEHEHUEU XD. Kocham gościa <3.
Pranie ludzkiego mózgu w pralce, bo ma brudne myśli - zawsze spoko! Ale Xenio, proszek by się bardziej przydał w celu prania! I koncentrat! Mogę pożyczyć, bardzo fajnie pachnie >D nadałby mózgowi niepowtarzalnej świeżości!
- Bo nie – jako argument życia, badum tsss!
"- Biedak stracił całą rodzinę w praniu, a ty chcesz go wyprać?" - C-co? XD Zapitalająca skarpeta? Super skarpeta? Xenio, już cię wielbię za przejaw twojej boskiej twórczości >D! No i wreszcie wiem kto to Amadeusz! *skojarzył mi sie z Mefisto :o*
"– Miejsce kobiet jest w moim łóżku" - Will! BADUM TSSS XDD! Wygrał życie! A Xenia już lubię za nutellę >D! No, ale nie proszę o dzielenie się nią ze mną, bo prędzej zrobiłby ze mnie parówkę ;____; ej, ciekawe jak smakują parówki maczane w nutelli? Muszę zdegustować!
– W takim razie rękę z twojej lewej musisz przenieść bardziej na prawo - COOOOOOOOOO XDDDD rozwalił mnie ahahha. I to jeszcze: "pocałuj mnie w dupę", "bardzo chętnie"! Will niszczy system zboczoności! Will na prezydenta! *taa, wtedy wszystkie kobiety chodziłyby nago ;___;*
Aprilis? Białowłosy? AAAAAAAAAAA! Uosobienie Astleya! Moje kochanie zagubiło się wśród wariatów XDD! Ohohohoho. Już go wielbię, choć wiem, że pod koniec zabije bohaterkę! BANG XD!
Podobal mi się motyw z "kwiecień plecień bo przeplata, trochę zimy, trochę lata!" zupełnie jak Astley XD! Trochę zimy, trochę lata huhuuhuh <3.
Jeeej! A więc to Ast... Aprilis ją zdradził >D! Jak miło! Tak właśnie myślałam, że coś jest z nim nie tak! BANG! XD
Smutne zakończenie ;__________; takie... niepasujące do reszty wesołej gromady. Nie lubię jak kogoś się zabija. Ueeee. Teraz ja go dopadnę i zadźgam tępym nożem ;____; mogę? MOGĘ! Dzięki! Nie pomoże mu nawet to, że jest podobny do Astleya! Taki bunt!
Ej, shot jest genialny, serio. Szczególnie mocno podobał mi się początek i cała ta psychopatyczna elita! Ej, serio, przez chwilę nawet miałam ochotę do nich trafić! Na pewno bym się wpasowała huhuuhuhuh *tak bardzo*. Odrobinę inaczej przedstawiła się już sytuacja po przybyciu Aprilisa. W ogóle wtedy miałam wrażenie, że to nagle... zupełnie inny shot :o. Tak jakbyś połączyła dwa shoty. Zakońćzenie mnie nie pociesza ;_______; śmierć taka niefajna! Ale shot i tak boski <3 jaram się i chcę więcej króliczkowych shotów!