środa, 22 kwietnia 2015

Kwiecień plecień, bo przeplata - shot do antologii

BANG! Nareszcie shot, pisany już tak długo do antologii Aktiny. Od razu mówię, że będzie można go zobaczyć również tu
Może na początku podziękowania dla Aktiny, dzięki której w ogóle powstał ten shot. <3 Osobiście uważam go za dziwny i odrobinę porąbany, że tak się wyrażę, ale cóż, jest parę momentów, które mi się podobają. Za długość w sumie też przepraszam, ale inaczej się nie dało. Krócej pisać nie potrafię, zwłaszcza czegoś na taki fajny temat. 
I oczywiście ślę podziękowania dla wszystkich, którzy chociażby w najmniejszym stopniu pomogli mi przy powstaniu tego shota. Bo jest parę takich osóbek. 
Więc cóż... pozostaje życzyć powodzenia w brnięciu przez całość. ^____^

*taaak, to w sumie najlepsze zdjęcie, które udało mi się znaleźć. Sama nie wiedziałam co wstawić, więc czemu nie las, mwahah ;____;*

D
rewniane biurko zadrżało, kiedy po raz kolejny uderzył w nie nóż, wycelowany w stertę różowych cukierków. Roztrzaskały się one na drobne kawałeczki, które jednak rozdrobniono jeszcze bardziej, po czym zsypano na kartkę papieru i zawinięto w rulonik.
- Który to dzisiaj? – westchnęłam ciężko, wykładając długie nogi w czarnych dżinsach na blat biurka przede mną.
Stosunkowo niska kobieta o zafarbowanych na różowo lokach, opadających na ramiona uśmiechnęła się i podpaliła jeden z końców rulonu, wkładając jednocześnie między wargi drugi z nich. Jej bladą cerę zdobiły delikatne rumieńce, a czarne oczy patrzyły na mnie z iskrą rozbawienia.
- Piętnasty. – Odpowiedziała, siadając z powrotem na krześle przy biurku i mierząc wzrokiem moje nogi. – Dopiero.
- Jest jedenasta. – Zaznaczyłam. – A obudziłaś się mniej więcej pół godziny temu.
Iris – bo tak było na imię kobiecie – przewróciła ze znudzeniem oczami i wzięła do ręki jeden z arkuszy papieru leżących na blacie. Przyjrzała mu się uważnie i nie podnosząc znad niego spojrzenia, przemówiła swoim wysokim, lekko przesłodzonym głosem, ignorując przy okazji moje wcześniejsze stwierdzenie:
- Dziś o piętnastej badania. Gabinet na końcu korytarza piątego, nie tolerujemy spóźnień – mruknęła pod nosem. – Oczywiście wiesz, co się stanie, jeśli odpowiesz prawidłowo? – spytała.
Skinęłam głową, przewracając ze znudzeniem oczyma.
- Zostanę wydalona z ośrodka, tak, doskonale to wiem – odpowiedziałam bez większych emocji. To samo pytanie zadawane przez miesiąc tylko dlatego, żeby przestrzegać procedury. Jakby nie można było odrobinę skłamać.
- Jednak pamiętaj, że musisz odpowiadać zgodnie z prawdą. – Iris uniosła pouczająco palec do góry, odkładając arkusik z powrotem. – Nie chcemy tutaj ludzi, którzy nie powinni tu być.
Zaśmiałam się perliście w odpowiedzi, ściągając nogi ze stołu i wstając z fotela. Odgarnęłam do tyłu długie, kruczoczarne włosy i spojrzałam jeszcze raz na moją rozmówczynię.
- O nic się nie martw, przecież to nie moje pierwsze badanie. – Uśmiechnęłam się delikatnie. – Jeśli coś będzie nie tak, dowiesz się o tym pierwsza, szefowo. – Zaznaczyłam ostatnie słowo, chichocząc pod nosem.
- W takim razie dobrze. – Iris odwzajemniła uśmiech. – Podwładno. – Dodała na boku.
Prychnęłam cicho z rozbawieniem i wyszłam z gabinetu, zamykając za sobą drzwi, po czym skierowałam się prosto wzdłuż długiego, odrapanego paznokciami szaleńców korytarza do kuchni. Był długi i w swojej podłodze miał parę desek obluzowanych przez Xenocratesa, jednego z mieszkańców naszego ośrodka. Pierwszym skojarzeniem był bez wątpienia sabotaż – i było to skojarzenie słuszne. Xenocrates uwielbiał sadystyczne, ostre zabawy z ludźmi, którzy nie przebywali wystarczająco długo w budynku. Podczas gdy takie pułapki były dla nas szarą codziennością, przybyszom gwarantowały zawał serca, jeśli nie coś gorszego w jamie chłopaka. Byłam w niej tylko raz i wyglądała niczym średniowieczna sala tortur. Noże, siekiery, tasaki, wszelkie rodzaje broni, gilotyna, stryczek – to wszystko można było znaleźć w jego pokoju. Zastanawiał mnie fakt, skąd je wziął. Wciąż obiecywałam sobie, że dowiem się tego, jednak za każdym razem stwierdzałam, że to nie moja sprawa. Xenocrates był sadystą o dziwnym imieniu, przywodzącym na myśl lek na zaparcia, jednak od przeszło pięciu lat nie próbował mnie zabić i to mi wystarczało.
Ominęłam jedną z obluzowanych desek, odsuwając się na bok, jednak musiałam zwolnić lewą stronę korytarza dla pozostałych przechodni. Usłyszałam gwałtowny tupot stóp i po chwili wyprzedził mnie całkowicie obcy i nagi facet, świecący swoimi pośladkami, które nawet z daleka można było uznać za gładkie niczym pupcia niemowlaka. Nie to, żebym miała jakiś dziwny fetysz na ich punkcie. Po prostu grzechem byłoby nie zachwycać się tak pięknym zadkiem. A tak przynajmniej powiedziałby Will. Zapewne uznałby jego posiadacza za kobietę i nieświadomy niczego, zacząłby swój podryw i delikatnie klepnąłby faceta po tyłku. Jakie byłoby jego rozczarowanie, gdyby zobaczył zarost na twarzy i kipiące złością oczy. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym.
Wracając jednak do tematu faceta – biegł, jakby goniło go stado rozpędzonych antylop niczym z „Króla Lwa”. Cóż, podejrzewam, że Mufasa również nie miał na swoim zadzie nic w stylu majtek czy czegoś, co zakrywałoby jego tylny aspekt osobowości, jednak do jasnej cholery, Mufasa był lwem – i to królem lwem – więc nie musiał przysłaniać swojego tyłka. Ale zwykły człowiek biegający po korytarzu?
Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie świecił gołą dupą. W sensie dosłownym. Jego zad rozświetlał się co chwilą innymi kolorami, co wyglądało tak, jakby ktoś wsadził tam lampę, błyskającą wszystkimi kolorami tęczy. Odwróciłam zdegustowana wzrok w przeciwną stronę by ujrzeć goniącego uciekiniera Xenocratesa. Jak zwykle w swoich nieodłącznych okularach przeciwsłonecznych i roztrzepanych, fioletowych włosach, które zafarbował niedawno. Zmieniał kolor włosów częściej niż skarpetki – a zmieniał je naprawdę rzadko, co dało się zresztą chwilami wyczuć – i średnio co dwa tygodnie udawał się do fryzjera. Tym razem powrócił do starego, dobrego fioletu, który zresztą podkreślał jego bladą cerę, będącą skutkiem małej ilości czasu przebywania na słońcu. Ubrany w czarne spodnie dresowe i podkoszulkę tego samego koloru, doganiał powoli swoją ofiarę, zaciskając mocno palce na rękojeści noża. Teraz to on bardziej przypominał lwa, zaś nagi mężczyzna – antylopę.
- Wracaj tu! – warknął. – Jeszcze nie zacząłem! – Wyminął mnie zgrabnie i ruszył dalej. Nie miałam pojęcia, co było jego celem. Odcięcie tyłka facetowi i zrobienie z niego kuli dyskotekowej? Wzdrygnęłam się na samo wyobrażenie tego. Chociaż nie mogłam tego uznać za niemożliwe. Xenocrates uwielbiał mięso i w chwilach wolnych od tortur wyrabiał chyba kiełbasy, parówki i szynki. Dostarczał je do naszej lodówki, jednak wyglądały one dość podejrzanie. Co ważniejsze, zawsze przybywało ich po torturach. Część nie widziała w tym nic dziwnego, ja uparcie wstrzymywałam się od konsumpcji czegokolwiek, co wyszło z pokoju sadystycznego chłopaka.
Odczekałam, aż tupot stóp ucichł i ruszyłam dalej. Przebiegający korytarzem goście byli tu powszechnym i częstym widokiem. Uplasował się w czołówce, zaraz obok ludzi płaczących i krzyczących po nocach i grupki osób, która próbowała uciec od wszystkiego, wybierając samobójstwo. Zazwyczaj dotyczyło to drugiej części ośrodka, jednak podobne przypadki znalazły się u nas.
Albowiem wszystko rozegrało się właśnie tutaj, w Dementii. Jest to specjalny wydział szpitala psychiatrycznego w centrum miasta dla ludzi, którzy są inni niż wszyscy. Nie chodzi tutaj nawet o choroby psychiczne czy fizyczne. Władza przysyła tu osoby, które odstają od ich idealnego społeczeństwa szaraczków. Tworzonego przez wieki, składającego się z tysięcy takich samych, nudnych ludzi. Co robiono z tymi, którzy nie byli jak wszyscy? Przysyłali tutaj i poddawali terapii. Przypadki poważne i ciężkie, które jednak dało się wyleczyć kierowano do normalnego, nudnego szpitala psychiatrycznego. Do Dementii trafiała elita.
Obecnie liczyła ona kilku członków, z czego każdy był inny. Nazywali nas tymi dziwnymi, wytykano palcami, nawet wariaci z psychiatryka śmiali się z nas. W rzeczywistości miałam wrażenie, że jesteśmy „tymi normalnymi”. Że to nie my jesteśmy dziwni. To świat był dziwny.
Nazywam się Infelictas i nie mam nazwiska. Odebrano mi je zaraz po przybyciu do Dementii. To zabieg, który miał mnie całkowicie odciąć od zhańbionej rodziny, która wychowała inne niż wszystkie dziecko. Moją „inność” dostrzeżono, kiedy miałam dwanaście lat – co nie oznaczało, że akurat wtedy stałam się na tyle dziwna, aby mnie tutaj przenieść. Po prostu świetnie to ukrywałam i pewnego dnia niefortunnie dałam się przyłapać. Niefortunnie? Nie. Moje imię wywodziło się z języka łacińskiego i oznaczało pech. Bez wątpienia to dzięki niemu wciąż zły los podążał za mną przez życie.
Prześladował mnie od moich narodzin, kiedy to matka wracała ze mną ze szpitala i o mało co nie zginęłyśmy, potrącone przez samochód. Dlaczego? Bo mała Infelictas wyciągała w stronę nieba zaciśniętą piąstkę podczas snu – niby bez powodu, a jednak kiedy o tym usłyszałam, starałam się znaleźć w tym jakąś ukrytą symbolikę. Może już wtedy chciałam się buntować. A może to przez samolot, który chwilę potem rozbił się w katastrofie, w której zginęło przeszło setka ludzi.
Dziś Dementia była dla mnie domem, gdzie czułam się bezpiecznie i miałam ludzi, których mogłabym nazwać przyjaciółmi. Każdy z nich inny, nie to, co w świecie zewnętrznym, gdzie na pytanie: „co przypomina ci kleks?” , zadawane zresztą na badaniach, które miały odbyć się dzisiaj, usłyszysz tysiące takich samych, nudnych odpowiedzi, że plama przypomina nietoperza. Jak mieszkańcy Dementii odpowiedzieliby na to pytanie?
„Czarny kot. Pechowiec” – tak odpowiedziałabym ja. O ile kleks nie zapłonąłby wcześniej ogniem, który nagle pojawiłby się przykładowo z niedopałka papierosa jednego z przeprowadzających badania.
„Krzyż, na którym umarł nasz Pan, Jezus Chrystus, Zbawiciel” – tak odpowiedziałaby zapewne Faith. Była to średniego wzrostu szatynka nieposiadająca zmysłu smaku i węchu, którą bez wątpienia można było nazwać pożądaną przez chłopaków. Osiemnaście lat, figura, której tylko zazdrościć, lśniące włosy, piękna opalenizna, ciepłe, brązowe oczy. Ideał.
W czym więc tkwił problem?
W tym, że Faith chciała zostać zakonnicą. Dokładniej karmelitanką.
Codziennie modliła się zawzięcie co najmniej po trzy godziny dziennie w zaciszu swojej małej świątyni, której był jej pokój, nosiła starannie dopasowane stroje, które nie odsłaniałyby za wiele i starała się być grzeczną i wzorową dziewczynką. Nieważne było to, że nie do końca jej to wychodziło. Co tydzień widziałam kolejnego faceta wychodzącego z jej pokoju wczesnym rankiem. Co razem robili? Na pewno nie robili makiety pomniku Jezusa w Rio ani nie odmawiali różańca. Wystarczyło przysłuchać się odgłosom dochodzącym z pokoju. Zbyt zajęci, aby usłyszeć nawet wycie piły łańcuchowej lunatykującego Somnusa. Bo kto by się przejmował? Liczyły się przecież chęci.
„Sylwetkę nagiej kobiety” – tak z kolei odpowiedziałby na pytanie o kształcie kleksa dwudziestoletni Will. Jeśli miałabym opisać go jednym słowem, na pewno byłby to podrywacz. Zacięty, chamski podrywacz, który nie zna granic. Wysoki, umięśniony, o lekko rudawych włosach i oczach w kolorze pokrytej kurzem trawy. Zawsze ubierał się w te same czarne spodnie dresowe z kieszeniami, klatkę piersiową pozostawiał odsłoniętą, bo jak sam twierdził: „Sztukę taką jak ta powinno się pokazywać światu! Eksponować ją!”. Był całkiem przystojny, ale młodym bogiem, którego można było umieścić w „muzeum piękna” na pewno bym go nie nazwała.
Jako że Will był podrywaczem, chętnie klepał każdy kobiecy tyłeczek, jaki zobaczył. Nie ominęło to także mnie, ale zniechęcił się do tego, kiedy oberwał dobrze wymierzony cios w policzek. Miał na nim ślad przez parę następnych dni. Ale kiedy już zniknął, spróbował z Iris, następnie z Faith. Nawet Isę próbował zaczepić, ale kolejne potężne ciosy musiały dać mu nauczkę. Przestał zajmować się naszymi tylnymi aspektami osobowości i zajął poważniej starym hobby, jakim było budowanie zamku z opakowań po jogurtach. Pracę nad nim zaczął trzy lata temu – zaraz po przybyciu tutaj – i na chwilę obecną budowla miała już pierwszą ścianę i część następnej. Will obliczył, że dziennie zyskiwał co najmniej dwa kubki po jogurtach. O ile oczywiście nie przegapił stałej pory Iris na ich jedzenie. Pierwszy z nich – truskawkowy – punktualnie o godzinie dwunastej jeden, drugi – malinowy, o szesnastej pięćdziesiąt dwie. Chłopak musiał przestrzegać wyznaczonego czasu, inaczej opakowania po jogurcikach przepadały na zawsze, co oznaczało opóźnienie w budowie.
„ Zachód słońca w kolorze #BBBBBB, odbijającego się w morzu o odcieniu szarości #333333” – to powiedziałaby Isa, ujrzawszy kleksa. Dokładnie określiłaby odcień szarości, w jakim został wykonany kleks, choć w rzeczywistości był on – specjalnie dla niej – różnobarwny. Blondynka widziała jedynie w odcieniach szarości, czerni i bieli, więc każde określenie koloru określała w podobny sposób.
Isa była odrobinę pulchną, niską szesnastolatką, przebywającą w ośrodku od roku. Przyzwyczaiła się do panujących tu warunków zaskakująco szybko, zdobywając tym samym pozytywne wrażenie na pozostałych mieszkańcach. Chciała zostać malarką, gdyż upierała się, że tego chcieli jej rodzice, nadając jej imię, które znaczyło – jak na ironię – „tęcza”. Nie malowała źle, problem istniał raczej w dopasowaniu barw. Albowiem taki sam odcień szarości miał kolor jasnożółty i jasnozielony. A miało to duże znaczenie przy pracy. Mogła malować w odcieniach, jakie widziała, jednak nie chciała tego i wciąż próbowała znaleźć rozwiązanie.
Wydawałoby się, że można podpisać kolory i po wszystkim? Nie. Isa nie potrafiła czytać i jakkolwiek próbowaliśmy, nie nauczyliśmy jej tej sztuki. Udało nam się jedynie wpoić jej do głowy wzory różnych odcieni szarości, aby mogła jakoś je jakoś rozróżniać. Wytłumaczyć jej kolorów też nie mogliśmy, bo jak? Nie widziała nigdy żadnego. Jednak zaciekle próbowała swoich sił w malarstwie i nie przyjmowała żadnej pomocy z zewnątrz.
Jeden z jej obrazów wystawiono chyba nawet na korytarzu, pośród dziwnych zwierzeń ludzi z psychiatryka obok, którzy raczyli nas czasem odwiedzać. Większość z nich była oczywiście ofiarami Xenocratesa, jak łatwo było się domyślić. I kiedy już wkraczała na jego teren, nigdy nie wracała.
„Trup. Dużo krwi, flaki się wylewają, zabity pchnięciem nożem w pierś” – mruknąłby zapewne Xenocrates, którego zdążyłam już opisać na początku. Był moim rówieśnikiem i na psychopatę jego pokroju odzywał się dość często.
„Widzę kleksa który przypomina mi mojego ojca. Tak samo gruby, głupi i bez serca” – tak z pewnością brzmiałaby odpowiedź Iris, czyli pedantycznej,  różowowłosej szefowej całej Dementii. Znajdowała się tutaj najdłużej z nas, bo od dwunastu lat, kiedy to jej ojciec – prezydent stolicy i władca tej krainy – założył ośrodek dla innych niż wszyscy. Chcąc udowodnić, że jego pomysł był wręcz genialny, sam posłał do niego swoją najstarszą córkę, zauważając u niej pierwsze objawy „dziwności”. Problem polegał na tym, że Iris spożywała rzeczy tylko i wyłącznie w kolorze różowym. Mówiła, że jedynie do nich nie czuje wstrętu i potrafi je przetrawić bez większych zaburzeń w układzie pokarmowym. Dlatego też rano zamiast zapalić zwykłego papierosa, zamiast tytoniu używała rozdrobnionych różowych landrynek. Jak sama stwierdziła: tak nawet jest lepiej.
Iris była chyba jedyną osobą, z którą dogadywałam się na tyle dobrze, aby określić ją mianem swojej najlepszej przyjaciółki. Mimo tego, że nie dawałyśmy tego po sobie poznać, naprawdę się lubiłyśmy. To różowowłosa jako jedyna znała moje sekrety, choć nie wszystkie. Nie byłam nigdy zbytnio wylewna w swoich uczuciach, więc nie zdradziłam jej wszystkiego. Ostatecznie była córką władcy, który zawsze mógł zmienić zdanie i wyciągnąć swoje dziecko z Wariatkowa, w którym tylko psuło swój inteligentny umysł przez przeszło dwanaście lat.
„Piła łańcuchowa, co muczy jak krowa” – tak z kolei wygląd kleksa określiłby Somnus, dość niski jak na siedemnaście lat blondyn o oczach w kolorze czekolady. Pierwszą myślą przychodzącą do głowy mogłoby być to, że gość świetnie dogadywał się Xenocratesem. Wymiana bronią, wspólne tortury i tym podobne. Tymczasem było całkiem inaczej.
Somnus brzydził się widokiem krwi i wnętrzności ludzkich. Swoją piłą łańcuchową w kolorze intensywnej żółci ścinał drzewa w okolicznym lesie, kiedy lunatykował, recytując przy okazji wiersze – czasem nawet swoje własne, jeśli naszła go taka ochota. A robił to prawie codziennie. Na tym między innymi polegała jego „inność”, której nie mógł ukryć – bo niby jak? Kiedyś przywiązano go do łóżka, ale to nie pomogło, bo dzięki temu, że miał swoją piłę w zasięgu ręki, łatwo się uwolnił. Nawet gdyby próbował zmniejszyć ilość snu, nie udawało mu się, gdyż czynność ta była jego miłością. I nie ma w tym ani krztyny przesady. Zawsze chodził w szlafroku i nigdy się nie czesał, a stopy ochraniały jego przebojowe kapcie – króliki, które wyglądały jakby właśnie wróciły z leśnej imprezy, na której miś podał grzybki halucynki. Jak długo je miał – tego nie wiedział nikt, nawet Iris. Z całą pewnością ich zapach powalał w dosłownym tego słowa znaczeniu. Na szczęście zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić.
Tak więc podsumowując – Dementia liczyła obecnie siedmiu członków, których traktowałam chwilami jak rodzinę, a nie jako współlokatorów w tym domu wariatów. Chociaż nie do końca wiedziałam, czy ten ośrodek można by tak nazwać. Mój dom był właśnie tutaj, pomimo tego, że miałam przebywać tu za karę odmienności od innych. To tutaj mogłam być sobą bez żadnych konsekwencji. Nabrałeś ochoty na zjedzenie kostki mydła? Proszę bardzo, smacznego. Zachciało się wyciągania gwoździ z podłogi? Nie ma najmniejszego problemu. Twoim marzeniem jest wyleczenie raka? Akurat mamy jednego w akwarium!
Dementia była miejscem wolnym od wszystkich trosk, gdzie nareszcie poczułam, że naprawdę żyję. Nie musiałam już ukrywać tajemnicy mojej odmienności, wszystko stało się nagle jasne. Nawet jeśli moja „inność” nie była szczególnie przyjemna.
Weszłam do kuchni, przestronnego pomieszczenia o ścianach w kolorze pistacji, lodówce po lewej i pralce ulokowanej obok niej, rzędu czarnych blatów kuchennych, niewielkim stoliku jadalnym, krzesłach i kuchence po prawej. Wydawałoby się dziwne, że pralka znajduje się w kuchni, ale było to tylko ułatwieniem dla Isy, która zawsze plamiła coś, jedząc jakikolwiek posiłek. Potrafiła ubrudzić się nawet wodą, która w jakiś tajemniczy sposób nigdy nie chciała wyschnąć z jej ubrania.
Trafiłam na godzinę szczytową w Dementii, kiedy większość gromadzili się właśnie tutaj. Will stał przy kuchence i mieszał szpachelką w patelni, przygotowując jajecznicę na śniadanie, Isa kreśliła coś znowu na pojedynczej kartce papieru, siedząc przy stole, Faith ściskała w dłoni różaniec i wznosiła co chwila oczy do nieba, jakby błagając tego kolesia w górze o wybaczenie grzechów, zaś Somnus majstrował zawzięcie przy swojej pile. Zapewne znowu musiał ją popsuć podczas ostatniej nocy, jako że próbował pobić swoje rekordy w ścinaniu drzew. Dałabym sobie rękę uciąć, że byłby świetnym drwalem, a nawet siekiera w jego dłoniach stałaby się świetnym narzędziem do pozbywania się setek drzew w ciągu paru godzin.
- Hej – mruknęłam, siadając na miejscu obok Isy i zaglądając jej przez ramię na szkic. Dziś jako cel obrała portret modlącej się Faith. Może dziewczyna tylko jej pozowała? Nie było to niemożliwe, bo szatynka była zaskakująco dobrą aktorką. Już nie raz dałam się nabrać na to, że mdlała, kiedy wspominałam o smażeniu się w Piekle. Tak naprawdę to miałam wrażenie, że bardziej podniecała ją ta perspektywa, aniżeli wzbudzała strach. Zerknęłam ukradkiem na Willa, którego leniwe ruchy sprawiały, że miałam ochotę wyrwać mu z dłoni szpachelkę i zrobić jajecznicę samodzielnie. Ale to byłoby wyręczaniem go w tak prostej czynności i ukazywaniem słabości do pomocy ludziom. Westchnęłam cicho, nie odwracając wzroku od dwudziestolatka. Szybciej, człowieku, bo ta patelnia zapłonie jeszcze ogniem twojej silnej miłości do jajek i to nie tylko tych do jedzenia.
- Dzień dobry – wyszeptała cicho Isa, wystawiając różowiutki niczym maliny język i przekrzywiając głowę, kiedy zarysowała kształt sylwetki Faith, która nawet nie przywitała się ze mną, zatopiona w swojej nowej roli.
- Witaj pechowcu i czarny kocie, dzisiaj koszulki wieszam na płocie. – Zachichotał Somnus. No tak, zapomniałam wspomnieć, że przez to recytowanie wierszy podczas lunatykowania, w nawyk weszło mu rymowanie na każdym kroku. Dlatego trudno było domyślić się, czy chłopak nie kłamał, dobierając słowa tylko tak, aby rymowały się z pozostałymi.
Uśmiechnęłam się pod nosem, zerkając na niego przelotnie, po czym powróciłam wzrokiem na Willa i jego jajecznicę. Nastąpiła tu jednak niewielka, lecz istotna zmiana. Patelnia zapłonęła, a buchający z niej ogień strzelał iskrami na wszystkie strony.
- Matko Boska Tyłeczkowska! – wrzasnął boski alvaro, odsuwając się od patelni, która nie przestawała płonąć. – Ta patelnia się zarumieniła na mój widok!
Pokręciłam głową, czekając aż chłopak zacznie gasić pożar. Podczas gdy odmienność innych w większości nie zagrażała życiom innych – nie wliczając Xenocratesa i lunatykującego Somnusa – tak moja, nieustanny pech, mogła bez problemu zabić nieuważne osoby.
Isa pisnęła cicho i instynktownie odsunęła się delikatnie do tyłu, Faith zerknęła przez ramię na obecną sytuację i zaczęła krzyczeć coś o piekielnym ogniu, w którym wszyscy spłoniemy, a Somnus podniósł głowę znad swojej piły łańcuchowej i wpatrywał się tępo w patelnię przez dłuższą chwilę, aż w końcu rzucił się po kosz – który na szczęście był jeszcze pusty – i nakrył nim patelnię, nie zastanawiając się ani sekundy dłużej.
- Idioci! – warknęłam, wstając i zdejmując kosz, którego plastik zaczynał powoli topnieć pod wpływem temperatury. – Dajcie wodę! – Rozkazałam.
Will wyciągnął w moją stronę butelkę, znalezioną gdzieś na półce, którą czym prędzej odkręciłam.
- Ej, chwila, czy to nie przypadkiem butelka, w której Xenocrates trzymał… - Zaczęła Isa, ściągając brwi, jednak nie zdążyła dokończyć. Przechyliłam naczynie tak, aby strumień wody wylał się na ogień.
- O, moja benzyna. – Usłyszałam radosny głos Xenocratesa, który akurat stanął w drzwiach kuchni. Otworzyłam szerzej oczy, uświadamiając sobie, co właśnie zrobiłam, ale nie było odwrotu. Jak najszybciej padłam na ziemię, podobnie jak reszta obecnych w kuchni – za wyjątkiem fioletowowłosego, który przyglądał się wielkiemu wybuchowi zza szkieł swoich przeciwsłonecznych okularów z szerokim uśmiechem. Kiedy dźwięk eksplozji wreszcie ucichł, wychyliłam się zza blatu i spojrzałam na płonącą jeszcze patelnię, która była drobiazgiem w porównaniu do reszty szkód. Na szczęście skończyło się tylko na osmolonej ścianie i wszystkich przedmiotach wokół, jednak przebywający w pomieszczeniu ludzie przeżyli. Spojrzałam na wielką, czarną plamę na ścianie i jęknęłam cicho.
 - Nigdy nie lubiłem tego koloru – mruknął Xenocrates. – Przemalują to. Może na… - Zamyślił się głęboko. – Różowy? – spytał sam siebie. – Albo nie! Na fioletowy! – Stwierdził. – Pod kolor moich włosów! – Przeczesał palcami roztrzepaną czuprynę i zaśmiał się cicho pod nosem.
- Will! – warknęłam, odwracając się w stronę mężczyzny, który stał niczym wryty, wpatrując się w patelni. – Może podasz mi wreszcie wodę?! – spytałam, próbując zapanować nad narastającą we mnie złością. Mogłam zginąć, a przy okazji zabić moją rodzinę. Przeklęty pech.
Will podał mi dzban napełniony wodą, którym ugasiłam wreszcie pożar. Odetchnęłam z ulgą, osuwając się na podłogę.
- Xen, dlaczego trzymasz benzynę w butelce po wodzie mineralnej? – spytałam, powstrzymując się od warknięcia i zaciskając pięści.
- A nie mogę? – prychnął obruszony chłopak. – Somnuś trzyma paliwo do piły łańcuchowej w kartonie po mleku.
- Paliwo do piły tam trzymam, a nocami drzewa wycinam. – Dodał od siebie blondyn, wracając do majsterkowania, jakby nic się nie stało, a na ścianie nie widniała wielka, czarna plama.
- A ja się dziwiłam, dlaczego mleko jest takie dziwne – jęknęła Faith, kręcąc głową z niedowierzeniem i siadając z wrażenia. – W tej kuchni nie ma już nic normalnego. – Stwierdziła.
- Machnę tam obrazek! – Oznajmiła nagle Isa, kierując palec w spalone miejsce nad kuchenką. – Tylko pomyślę nad projektem! – wykrzyknęła radośnie, po czym zagłębiła się z powrotem w rysowaniu.
- Twój pech jest większy niż zazwyczaj, maleńka – mruknął niezadowolony Will, który najwyraźniej nareszcie ochłonął. – Zepsułaś mi jajecznicę, a to dopiero ranek. Zazwyczaj takie grube akcje miałaś w piątki trzynastego. – Zamyślił się i otworzył lodówkę, przeglądając z zainteresowaniem jej zawartość.
- Jutro Prima Aprillis – westchnęłam, wpatrując się w podłogę. Pierwszy kwietnia był drugim najbardziej pechowym dniem zaraz po piątku trzynastego. To właśnie w tych dniach działo się najwięcej nieszczęśliwych wypadków, które powodowałam. Nie miałam na to większego wpływu. Na tym właśnie polegała moja odmienność i nie mogłam tego zmienić.
- Trzeba będzie zakosić Iris stringi. – Odezwał się ponownie Will, wyciągając z lodówki masło i sięgając po kromkę chleba. Nie, nie, nie, debilu, tylko nie to. Nie rób kanapki z masłem, proszę.
- Iris stringów nie nosi, tak samo jak trawy nie kosi – mruknął Somnus.
- Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa – prychnął Will, smarując kromkę chleba masłem. Poczułam lekkie mrowienie w dłoniach, które nasilało się z czasem, aż w końcu wstałam i zrzuciłam niewykonaną jeszcze do końca kanapkę dwudziestolatka. Akurat to zdarzało się często. Na pewno znacie anegdotę o tym, że to pech spowodowuje spadanie kanapek na podłogę tą posmarowaną stroną do dołu?
- Li! – Oburzył się Will, gromiąc mnie spojrzeniem przepełnionym jadem. Właśnie w takich momentach zdarzało mu się zapomnieć, że jestem dziewczyną i nie powinien się do mnie odnosić w tak niemiły sposób. – Chcesz mi zrobić głodówkę?!
Westchnęłam cicho i wróciłam z powrotem na miejsce, nie odpowiadając. Przeklęty pech, przeklęte Prima Aprillis, przeklęta ja.
Urażony całą tą sytuacją Will sprzątnął kanapkę z podłogi i wyrzucił ją, bo zgodnie z jedną z jego życiowych zasad „jeśli jedzenie jest na podłodze dłużej niż pięć sekund, bakterie zdążyły już je podbić” nie nadawała się już do jedzenia. Jakby mikroorganizmy czekały to pięć durnych sekund na inwazję zwykłej kanapki.
- Post zrobiłby ci dobrze i ucieszyłby naszego Pana. – Stwierdziła Faith, wzruszając ramionami.
- Wiesz co jeszcze zrobiłoby mi dobrze? – Uniósł brew Will, momentalnie zamieniając się w boskiego alvaro. – Ty. – Wskazał palcem na szatynkę, uśmiechając się szelmowsko od ucha do ucha.
- Tobie nawet wieki w Piekle nie pomogą – westchnęła Faith, chowając różaniec do kieszeni i sięgając po banana z miski pełnej owoców.
Usłyszałam kroki dochodzące z korytarza i mimowolnie skierowałam wzrok na wejście, gdzie obok Xenocratesa, bawiącego się nożem pojawiła się Iris z nieodłącznym różowym papierosem z cukierków w ustach. Omiotła kuchnię swoim wszechwidzącym spojrzeniem i zatrzymała je na plamie nad kuchenką, wzdychając cicho.
- Piątek trzynastego? – spytała. Różowowłosa rzadko korzystała z kalendarza, nawet jeśli była szefową Dementii. Uznawała go za coś kompletnie niepotrzebnego, co tylko zajmowało miejsce na jej biurku.
- Prima Aprillis. – Odpowiedziałam, nawet nie patrząc na jej twarz. Znów zrobiłam coś źle i czułam się z tym nienajlepiej, nawet jeśli nie przysługiwała mi za to kara. Byłam przecież inna, dziwna, nie można na to nic poradzić. – Już jutro – westchnęłam.
- Już jutro? – Iris uniosła brew, zamyślając się. – Trzeba coś wymyślić. – Zachichotała, po czym wlepiła wzrok w ścianę naprzeciwko plamy powstałej w wyniku wybuchu ognia z patelni. Po chwili wyciągnęła rękę w stronę Xenocratesa i po chwili milczenia odezwała się władczym głosem: - Zapalniczka.
Fioletowowłosy trwał nieruchomo przez moment, ale sięgnął dłonią do kieszeni spodni i wyciągnął z nich różową zapalniczkę z wizerunkiem przyjaznego misia, którą kupiła mu kiedyś Isa. Narzekał na nią przez tydzień, aż wreszcie pogodził się z tym, że wygląd nie ma wpływu na działanie.
Iris podeszła do ściany i zaczęła ją powoli przypalać zapalniczką, aż nie stawała się czarna. Wtedy przesuwała ją dalej, tworząc coraz większą plamę. Zorientowałam się, jaki miała w tym cel. Oczywiście, pedantyczna dziewczyna chciała utworzyć taką samą przypaloną strefę jak na ścianie naprzeciwko, aby nie naruszała ona panującej w kuchni harmonii. Co prawda był to długotrwały proces, jednak skuteczny. Najwyraźniej reszta zgromadzonych również domyśliła się, o co chodziło różowowłosej, gdyż nie zadawała żadnych pytań, obserwując jej poczynania w milczeniu.
- Wiecie co? – Zagadnęła po pewnym czasie Iris. – Jutro będziemy witać nowego wariata. – Oznajmiła, unosząc kąciki ust do góry.
- Kogo? – spytała Isa, zajęta szkicowaniem projektu malowidła, jaki chciała wykonać na ścianie. Teraz będzie musiała zrobić go podwójnie i to tak, aby były identyczne. Inaczej szefowa Dementii byłaby zmuszona do wybicia dziury w ścianie. Oczywiście o takich samych wymiarach, bo jakżeby inaczej.
- Z tego co się dowiedziałam, jest to syn siostry mojego ojca. – Odpowiedziała, zamyślając się na chwilkę. – Czyli mówiąc w uproszczeniu – mój kuzyn – westchnęła.
- Znasz go? – Faith przekrzywiła głowę i utkwiła wzrok w różowowłosej.
- Nie – mruknęła w odpowiedzi. – A przynajmniej nie pamiętam, żebym go znała. – Dodała po dłuższym zastanowieniu.
- Więc będzie nas ósemka. – Zauważyłam. Świetnie, od teraz mój pech będzie miał szansę na zabicie nie siedmiu, lecz aż ośmiu osób! Jeszcze tylko dwójka i dobijemy do dyszki!
Iris skinęła głową, nie przerywając swojej żmudnej pracy. Zapanowała cisza, przerywana tylko stukaniem ołówka Isy o kartkę i odgłosami stukania metalu o metal, kiedy to Somnus majstrował wciąż przy swojej pile łańcuchowej. Ciekaw byłam, czy tym razem także ją naprawi. W końcu miał ją już od długiego czasu i jej żywot mógł zbliżać się ku końcowi. Blondyn na pewno miał już przygotowaną dla niej malutką trumienkę z napisem „piła łańcuchowa Sophie. Rżnęła tylko najlepsze drzewa”. Osobiście nie byłoby to dla mnie dużym zaskoczeniem. Żadnemu z nas nie pozwalał zaglądać pod swoje łóżko. Być może dlatego, że trzymał tam jakieś stare numery świerszczyków (chociaż bardziej spodziewałabym się gazet z piłami łańcuchowymi bez swojej obudowy) lub też dlatego, że chował tam trumienkę dla swojej piły, jeśli kiedyś by się zepsuła. Co prawda były też inne możliwości, ale te dwie wydawały mi się najbardziej prawdopodobne. Somnus był dziwnym człowiekiem, jak zresztą każdy z nas.
- Szkoda, że ten nowy wariat to nie dziewczyna – mruknął Will, gryząc podkradzione wcześniej ze stołu jabłko. – Może nareszcie znalazłaby się piękność, która doceniłaby moje zaloty, nie tak jak ślepe mendy tutaj obecne – prychnął cicho, obrażony już nie tylko na mnie, ale na cały świat.
- Bardzo mi przykro – mruknęła ironicznie Iris. – Nie myślisz w ogóle o nas. – Oznajmiła, nadymając policzki ze złości. – W tym ośrodku nie ma żadnego przystojniaka!
Skinęłam głową razem z Isą i Faith, zgadzając się z jej słowami. Somnus w sumie reprezentował się dobrze, ale był raczej typem chłodnego drania, Xenocrates był przystojny, ale i sadystyczny, zaś Will był zadufanym dupkiem i podrywaczem, który przy jednej dziewczynie by się nie ustatkował.
- Przecież jestem przystojny! – prychnął dwudziestolatek, mrużąc złowrogo oczy.
- A ja jestem już święta – mruknęła Faith. – Każdy wie, że świętym zostaje się po śmierci. – Zaśmiała się cicho.
- Tak samo jak największych artystów docenia się po śmierci. – Dodała Isa, unosząc na chwilę głowę znad kartki papieru i odgarniając niesforne kosmyki włosów za ucho.
- Sugerujesz, że będę przystojny dopiero po śmierci? – spytał Will, zaciskając zęby. – Kiedy nie będę już mógł zdobywać panienek?
- Nie. – Szatynka wzruszyła ramionami. – Sądzę, że po śmierci będziesz zgniłym, starym dziadkiem bez zębów, którego nawet dżdżownice nie będą chciały. – Wystawiła w jego stronę język, a w jej oczach zaiskrzyły się iskierki rozbawienia. W takich właśnie momentach nie mogłam uwierzyć, że Will i Faith byli kiedyś razem. Z tego co mi wiadomo to z ich miłości wyniknęła kwestia dzieciaka, jednak sprawa ta ucichła po paru tygodniach. Nikt oprócz nich nie wiedział, co się stało i czy cała ta plotka była prawdą. Być może Xenocrates pomógł im w rozwiązaniu tego problemu.
- A ciebie spalą na stosie – warknął Will, nie wytrzymując już obelg Faith. Chociaż dziewczyna dopiero się rozkręcała. Były chwile, kiedy nie zamykała ust, z których wychodziły coraz to kolejne obrazy dla przeciwnika. A kiedy obraziłeś Jezusa – wtedy dopiero miałeś przerąbane.
Xenocrates przewrócił oczami ze znudzeniem i sięgnął dłonią po małe zawiniątko wielkości piłki, po czym podszedł do pralki ulokowanej, jak już wcześniej wspomniałam, koło lodówki i zmierzył ją wzrokiem. Nie zauważyłam wcześniej, że miał coś ze sobą.
- Co to? – spytała Faith, zapominając o ciskaniu dalszych obelg w Willa. Chociaż na jej miejscu wolałabym nie zadawać tego pytania. Znając Xenocratesa, mogło to być wszystko.
Fioletowowłosy uśmiechnął się łobuzersko i nie odpowiadając na zadane pytanie, wrzucił zawiniątko do pralki i nastawił odpowiedni program, nie dodając żadnego proszku czy płynu. Poczułam lekkie ukłucie w piersi i zamarłam na chwilę. O matko, to mógł być szczeniak. Słodki, śpiący szczeniak.
- Co robisz?! – wykrzyknęłam, wstając gwałtownie od stołu i patrząc ze zmartwieniem na pralkę. Utopi się, ten pies się utopi. Jak mógł mu to zrobić? Takiemu niewinnemu zwierzątku?
- Pranie mózgu. – Wzruszył ramionami Xenocrates, wzdychając cicho, zaś na jego twarzy nie malowała się nawet odrobina emocji, która wyrażałaby cokolwiek, co działo się właśnie w jego głowie.
Chciałam już odetchnąć z ulgą, że to jednak nie piesek – za którymi, swoją drogą, szalałam i prosiłam rodziców od dziecka, żeby kupili mi jednego, jednak bez skutku – ale uświadomiłam sobie, że to w naszej pralce właśnie obracał się mózg. Ludzki, mięsisty mózg. Poczułam, jak przechodzą mnie ciarki – sama już nie wiedziałam: obrzydzenia czy przerażenia.
- Dlaczego to robisz?! – Oburzyła się Isa, porzucając prace nad rysunkiem. Zaczęłam dziękować jej w duchu, że nie to nie ja musiałam zadawać to pytanie.
- Bo ten gościu miał brudne myśli. – Zachichotał Xenocrates, nakładając okulary przeciwsłoneczne na swoje włosy i odsłaniając oczy w kolorze bursztynu, które zaiskrzyły się nieznacznie i zmierzyły nas wzrokiem.
- Ten uciekinier z korytarza? – Zdołałam w końcu wykrztusić. Chłopak tak szybko się z nim uwinął? Nie minęło wiele czasu od minięcia go na korytarzu.
- Ta – mruknął pod nosem fioletowo włosy. – Dość szybki był. Jak rącza łania. – Kąciki jego ust uniosły się delikatnie.
Jęknęłam cicho, odwracając wzrok od pralki. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda życie z sadystą, który na szczęście nie ma ochoty zabić współlokatorów, to właśnie tak.
- Właśnie, Xen, kiedy dostawa parówek? Pytało o to mrowisko pełne mrówek. – Odezwał się Somnus, podnosząc na chwilę wzrok znad swojej piły. Zwolennik mięs numer jeden.
- Dzisiaj. – Usłyszał w odpowiedzi. – Parówek, szynki, być może jeszcze kiełbasy. – Stwierdził, a ja z każdym jego słowem analizowałam anatomię człowieka, którego ścigał. Nie było innego wyjścia, jego mięsa nie mogły być normalne!
- Świetnie – westchnął Will, wyrzucając ogryzek z jabłka do nieco stopionego przez ogień płonącej patelni kosza. – Nowy wariat będzie mógł ich spróbować.
- Iris, wiesz w ogóle, dlaczego ma tu trafić? – Zagadnęła Faith, zerkając na różowowłosą, która skończyła nareszcie dopracowywać szczegóły w tworzeniu spalonej strefy na ścianie i wyrzucała właśnie swojego cukierkowego papierosa do kosza.
- Z tego co pisywał mi ojciec, nie jest jakoś specjalnie dziwny – odpowiedziała. – Wspomniał tylko o tym, że próbował wielokrotnie popełnić samobójstwo, a fakt ten był zatajony przed jego bliskimi. – Oznajmiła. – Wieszał się na każdej fontannie w mieście, a kiedy nie wychodziło i kończyło się jedynie na obtarciu skóry wokół szyi, wracał do niej i próbował się utopić. – Umilkła na chwilę, wyciągając z kieszeni spodni paczkę cukierków w kolorze pudrowego różu. – Próbował podcinać sobie żyły, truć się tabletkami, zlecić jego zabójstwo. Nic nie wypaliło. – Zakończyła i zaczęła kruczyć słodycze w dłoni.
- Ile w naszym mieście jest fontann? – spytała szeptem Isa, najwyraźniej lekko przybita po opowiedzianej przez szefową historii. No tak, była z nas wszystkim najwrażliwsza.
- Z dwadzieścia się znajdzie. – Wyręczył Iris Will, odpowiadając na pytanie szesnastolatki. – Tyle przynajmniej ich było, zanim mnie tu wsadzili – mruknął. – Minęło dość trochę czasu, więc na pewno ich przybyło.
- Chłopaka zapuszkowali rok temu. – Dodała jeszcze córka prezydenta.
- Ale przecież samobójców wysyłają do psychiatryka, nie do Dementii. – Zauważyła Faith, podpierając głowę na dłoni.
- Próbowano go tam wyleczyć, ale nie przyniosło to skutków – mruknęła w odpowiedzi różowowłosa. – Dlatego jutro przeniosą go do nas – westchnęła. – Jeśli zauważycie u niego jakiekolwiek objawy tego, że znowu chce popełnić samobójstwo, zgłaszajcie to od razu do mnie. – Oznajmiła.
- Ten to musiał mieć szczęście – mruknęłam, wpatrując się bez większego w ścianę, a konkretnie w tą ciemną, przypaloną strefę. Mogłabym to być ja, zaś reszta, pistacjowa większość to wszyscy inni. Byłam zepsuta i nie pasowałam do społeczeństwa. Najlepiej byłoby mnie wyeliminować.
Los jest niesprawiedliwy. Podczas gdy ja miałam tak wielkiego pecha, że nie mieścił on się tylko w mojej osobie, ale przenosił również na innych, tak ten chłopak, który miał jutro dołączyć do mojej małej rodzinki w Dementii miał szczęścia w nadmiarze tak ogromnym, że nawet powieszenie się ponad dwadzieścia razy na fontannie i inne działania samobójcze nie dały skutku. Niesprawiedliwy przydział, który obydwóm nam nie pasował.
- Przecież ty też masz szczęście. – Iris uśmiechnęła się w moją stronę ciepło, jakby chciała mnie pocieszyć. – Spójrz na to z innej strony. – Zaproponowała.
- Jeszcze nie zginęłaś – mruknął na boku Xenocrates, co sprawiło, że co prawda poczułam się odrobinę bardziej zdołowana, ale doceniłam to,ze fioletowowłosy przynajmniej mnie nie okłamywał. – Matko, dlaczego ta pralka tak długo pierze? – westchnął z niezadowoleniem.
- Zawsze być gorzej mogło, to mnie akurat ubodło. – Zamruczał pod nosem Somnus, a po chwili rozległ się cichy warkot piły łańcuchowej. – Tak! Mamy to! Problemów rozwiązałem sto! – wykrzyknął triumfalnie.
- Somuś, nie miałbyś ochoty na poćwiartowanie jednego ciałka? – Zaproponował blondynowi Xen. – Facet, z metr dziewięćdziesiąt, mało mięśni. Wygląda na to, że ma trochę cholesterolu, cięło by się gładko. Jak nóż w masło. – Skwitował. – Więc? – Uniósł brew i wsadził ręce do kieszeni, wpatrując się wyczekująco w Somnusa.
- Nie. – Odpowiedział lakonicznie jego rozmówca i wyjątkowo nie dodawał rymu przez dłuższą chwilę, aż w końcu dokończył: - Bo nie – mruknął, niezadowolony ze słabego rymu. Jednak argument wyszedł mu nie do podważenia.
- Tchórz – prychnął pod nosem fioletowo włosy, a słysząc ciche piski dochodzące z pralki, które obwieszczały zakończenie prania, otworzył drzwiczki i wyciągnął swój świeżo wyprany mózg, który zawinął z powrotem do jednej ze ścierek z blatu i nałożył okulary przeciwsłoneczne z powrotem na nos, po czym wyszedł, nie żegnając się z nami.
- Mówiłem, że rżnie tylko drzewa – mruknął po chwili Will, który jak zwykle musiał skomentować to po swojemu. Chwycił w dłoń kolejne jabłko i obejrzał je starannie, po czym westchnął cicho. – Badania o piętnastej, ta? – spytał po chwili, a kiedy ujrzał, że pozostali skinęli głowami, potwierdzając, ugryzł kawałek jabłka i skierował się w stronę drzwi. – Zarezerwujcie mi miejsce na końcu. – Rzucił jeszcze, zanim wyszedł.
- Chyba zapomniał o jogurcie – mruknęła Isa, zerkając na zegar wskazujący parę minut przed dwunastą. Wstała od stołu i chwyciła w swoją drobną dłoń szkicownik. – Dobrze mu tak. – Zachichotała cicho i również opuściła kuchnię, podobnie jak Somnus, który zniknął bez słowa oraz Faith, która zaczęła mówić coś o aniele pańskim i godzinie dwunastej. Zostałam tylko ja i Iris, jednak stwierdziłam, że przed badaniami zdążę jeszcze się zdrzemnąć. Uśmiechnęłam się więc przepraszająco do różowowłosej, która nie przejęła się moim zachowaniem i wyszłam, podobnie jak inni mieszkańcy Dementii.
***
P
rzetarłam zaspane oczy dłońmi zaciśniętymi w pięści i wlepiłam wzrok w sufit o kolorze jasnego błękitu. Promienie słońca wpadały przez sporych wielkości okno, a ptaki zaczęły swoje poranne koncerty, które tak bardzo kochałam. Budziły mnie codziennie i napawały jakąś dziwną energią, która chciała w jakiś sposób powiedzieć mi, że mój pech wcale nie jest taki zły.
Zwlokłam się niechętnie z łóżka, które rano – jak na złość – wydawało się najwygodniejsze. Nawet go nie ścielałam, bo po co? Nie przeszkadzał mi niewielki bałagan w moim pokoju, do którego zresztą i tak nikt nie wchodził, a spać miałam jeszcze lata pod tą samą kołdrą. Przeciągnęłam się leniwie niczym kot i odgarnęłam niesforne, kruczoczarne kosmyki, opadające na twarz. Pospiesznie przebrałam się w żółtą podkoszulkę i czarne spodnie, spięłam włosy w koka i wykonawszy wszystkie podstawowe poranne czynności, otworzyłam drzwi na balkon, z którego rozciągał się widok na las, w którym to codziennie ubywało drzew, wycinanych przez Somnusa. Pokoje od frontu budynku nie miały balkonów, gdyż zakazywano nam wychodzić z Dementii, głównie z obawy, że swoją odmiennością zarazimy innych. Pozostało nam się jedynie porozumiewać ze światem za pomocą listów, z których korzystała w sumie tylko Faith, śląca do swoich kochanków miłosne wyznania.
Wiatr owiał moją twarz, przynosząc ze sobą zapach lasu. Ptaki przysiadły na balustradzie balkonu i skierowały we mnie swoje czarne, paciorkowate oczka, przekrzywiając łebki z zaciekawieniem. Nie odleciały, lecz trwały na swoim miejscu, czekając na mój ruch. Wyciągnęłam powoli w ich stronę rękę pod wpływem dziwnego, nagłego impulsu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy jedna z ptaszyn – drobna, o buro – brązowym upierzeniu – wskoczyła na moją dłoń. Uśmiechnęłam się delikatnie, ciesząc się z tego, że zwierzę nie uciekło, tak jak zawsze robili to jego pobratymcy.
- Może ten dzień nie będzie wcale taki… - Zaczęłam cicho, jednak przerwałam, gdy usłyszałam trzepotanie wielkich skrzydeł. Przybyło nagle – przed oczami zdążył mi mignąć jedynie ciemniejszy kształt, który porwał ptaszynę na mojej dłoni i zniknął, zaś z nim reszta ptaków siedzących do tej pory na balustradzie. Usłyszałam tylko jeszcze cichy dźwięk, który przypominał pisk lub skrzeczenie i w ciągu sekundy zostałam na balkonie całkiem sama, z wyciągniętą dłonią, na której spoczywało malutkie, pojedyncze, buro – brązowe piórko, które natychmiast upuściłam, pozwalając nieść go wiatru w dal.
Może ten dzień nie będzie wcale taki zły. To chciałam powiedzieć, ale pech mi przeszkodził, zabijając już na początek tego pięknego, kwietniowego dnia małego, niewinnego ptaszka. Przewertowałam w myślach wszystkie wspomnienia Prima Aprillis z poprzednich lat, jednak tak wielki pech nie zdarzył mi się chyba jeszcze nigdy. Zazwyczaj zaczynało się koło jedenastej, podczas gdy zegar wskazywał parę minut po ósmej.
Wczorajsze badania upewniły nas po raz kolejny w przekonaniu, że każdy z obecnych członków Dementii był inny niż społeczeństwo i skazano go na kolejne lata spędzone tutaj, co oczywiście nie było raczej karą, lecz darem – przynajmniej dla mnie. Teraz, gdy myślałam o tym, że przez mój pech na śmierć mogło być narażone więcej niż siedem osób, poczułam lekki ucisk w sercu. Odpowiedzialna za wszystkie wyrządzone krzywdy. Zła, chociaż tak naprawdę tego nie chciałam. Pamiętałam, jak jako sześcioletnia dziewczynka chciałam zostać księżniczką i zaprzyjaźnić się z córką prezydenta – z czego to drugie marzenie się spełniło – aby w kraju zapanował pokój i szczęście. I kiedy już postanowiłam wprowadzić ten cel w życie i zaczęłam robić koronę z tych dziwnych, trójkątnych chipsów – nachosów, o ile się nie mylę – pojawiła się na ulicy jakiś plakat, który oświadczał, że sześcioletnia córka prezydenta została zamknięta w Dementii, ośrodku dla tych „innych”. Od tamtej pory żyłam w ciągłym strachu, że mój pech również uznają za odmienność – co zresztą się stało – i starałam się ukrywać wszelkie ślady, jakie tego dowodziły. Jednak nieudolnie, co było zresztą powodem, dla którego Kanarki – czyli strażnicy pilnujący porządku – mnie sprawdziły i wystawiły diagnozę odmienności.
Wróciłam z powrotem do pokoju, który zdążył wypełnić się już świeżym, czystym powietrzem i zamknęłam drzwi prowadzące na balkon, wzdychając cicho. Ujrzałam wystającą spod łóżka pojedynczą skarpetkę w odcieniu szarości, która nagle sprawiła, że miałam ochotę ją sprzątnąć. Schyliłam się, aby ją podnieść, jednak okazało się, że skarpetka otworzyła swoje małe, zaspane oczka w kolorze krwistej czerwieni i kiedy tylko mnie ujrzała, pisnęła z całej swojej skarpetkowej siły, ukazując malutkie, śnieżnobiałe kły w miniaturowej wręcz buzi i zaczęła czołgać się po podłodze niczym gąsienica.
Odskoczyłam do tyłu niczym oparzona, wydając przy tym z siebie cichy pisk. Nie miałam zielonego pojęcia, co się dzieje, bo nigdy jeszcze nie spotkałam pełzającej po ziemi skarpetki, która zresztą mogłaby się nadawać do wyścigów formuły jeden. Zapierniczała tylko odrobinę wolniej niż facet mam – świecący – tyłek – możesz – mi – zazdrościć. A nie zrobiłam jej przecież nic złego, chciałam tylko ją sprzątnąć. Od kiedy robienie porządków było złe? 
Widząc zmierzającą w stronę drzwi skarpetkę i nie wiedząc co robić, czym prędzej przygwoździłam ją do podłogi stopą, w jakiś sposób dumna ze znalezienia rozwiązania. Zerknęłam na przedmiot jeszcze raz, jednak nie dostrzegłam niczego więcej niż na samym początku. Może z wyjątkiem woni, jaki roztaczała. A była ona wręcz nie do zniesienia.
Prima Aprillis – 2, Infelictas – 0. Chyba, że zatrzymanie uciekającej skarpetki można zaliczyć za moje zwycięstwo, w co zresztą szczerze wątpię. 
Zdobyłam się wreszcie na odwagę i chwyciłam w palce kudłatą skarpetkę, starając się zaczerpywać jak najmniej powietrza i smrodu od skarpety. Miałam pewne przeczucia co do tego, kto mógł być jej właścicielem. 
Skierowałam się w stronę kuchni i rzuciłam już szamocącą się bezustannie skarpetkę do pralki, kiedy usłyszałam kroki. Odwróciłam się, trzymając w rękach proszek do prania, który powoli wysypywał się na podłogę z niewielkiej dziurki u dołu opakowania. Kolejny psikus od losu.
Xenocrates nie wyglądał na zadowolonego. Podszedł do mnie bez słowa, wyrwał proszek, który schował z powrotem do szafki i wyjął skarpetkę z pralki, kładąc ją sobie na ramieniu.
- Chciałaś zabić Amadeusza. – Stwierdził nagle, przekładając okulary przeciwsłoneczne z nosa na roztrzepane, fioletowe włosy chłopaka. Pod jego oczami dostrzegłam niewielkie cienie, które mogły świadczyć o nieprzespanej nocy. Xen wydawał się dziś nawet trochę bledszy niż zazwyczaj, co wydawałoby się już całkiem niemożliwe. 
- Amadeusza? – spytałam, unosząc brew i opierając się o pralkę, która zapiszczała cicho, jakby chciała mi coś powiedzieć. 
- Amadeusza. – Skinął głową Xenocrates, wskazując na skarpetę. Tak, imię jednego z największych kompozytorów wszechczasów z pewnością mu pasowało. 
- Nie chciałam go zabić, tylko wyprać – mruknęłam pod nosem, spuszczając wzrok. 
- Biedak stracił całą rodzinę w praniu, a ty chcesz go wyprać? – prychnął oburzony fioletowowłosy, podczas gdy ja zastanawiałam się, jak znosił smród bijący od skarpety. Może to co produkujesz, słabiej czujesz? 
- To skarpetka. – Uświadomiłam mu, wzdychając cicho.
- To nie jest zwykła skarpetka – odpowiedział Xenocrates przez zaciśnięte zęby. – Wplotłem pomiędzy jej włókna bio – elektryczne przewody, odpowiednio podłączyłem do miniaturowego nośnika energii ekologicznej, dodałem parę dodatków od moich ofiar i voilà! Oto jest! – Oświadczył dumnie, wskazując na Amadeusza po raz kolejny.
- Innymi słowy, stworzyłeś... – Zaczęłam. 
- Super skarpetkę. – Dokończył za mnie chłopak, a jego twarz wykrzywił dziwny uśmiech. – Dokładnie. – Zamilkł na chwilę, zamyślając się. – Chciałaś go wyprać. Myślałem, że to ja jestem sadystą – mruknął niezadowolony.
- Nie chciałam go wyprać! – Skłamałam odruchowo, spodziewając się dość impulsywnej i bolesnej dla mnie reakcji Xenocratesa, jednak pralka jakby wyczuła mój strach i włączyła się, zdradzając mnie. Odskoczyłam od niej, mało co nie przewracając się i upadając na ziemię. Prima Aprillis wygrał po raz trzeci.
- Oczywiście – mruknął sarkastycznie fioletowowłosy i sięgnął ręką w stronę szafki koło pralki, gdzie za płatkami śniadaniowymi ukryta była nutella – jedyna rzecz, za którą Xen mógł oddać życie. Zjadał codziennie minimum jeden jej słoik, że nie wspomnę o tych, które chował w swoim pokoju.
W tym samym momencie wyciągnęłam dłoń, aby wyciągnąć płatki, jednak z powodu wolniejszych ruchów, trafiłam na rękę chłopaka, w ktorej była już nutella. Na moje nieszczęście energia, z jaką uderzyłam słoik dłonią, była zbyt duża i wypadł on z ręki Xenocratesa. Zmierzał już ku zagładzie, czekającą na niego na podłodze, jednak na szczęście fioletowo włosy zdążył ją złapać. Zmierzył mnie tylko wzrokiem przepełnionym nienawiścią i odsunął się ode mnie jak najdalej, prychając cicho pod nosem.
- A ja myślałem, że miejsce kobiet jest w kuchni. – Żachnął się, odkręcając słoik i szukając w jednej z szuflad łyżki, którą zatopił w nutelli i zaczął wpychać ją sobie do buzi, jakby w tym niewielkim słoiku chciał zatopić całą swoją złość.
- Miejsce kobiet nie jest w kuchni. – Usłyszałam głos Willa, który stanął akurat w wejściu, opierając się o framugę drzwi. – Miejsce kobiet jest w moim łóżku. – Mrugnął do mnie okiem, zapewne uważając, że to seksowne i usiadł przy stole, wykładając na niego nogi i przymykając oczy. Wstał dziś dość wcześnie. Godzina ósma była dla dwudziestolatka bardziej jak piąta nad ranem, bo chłopak przeważnie wstawał po jedenastej. W takim razie musiał mieć jakiś cel, aby obudzić się wcześniej i przeczuwałam, że nie był on specjalnie szczytny. Zwłaszcza z powodu dzisiejszego pierwszego kwietnia, dnia żartów.
Jak się okazało, moje przypuszczenia były trafne. Po chwili w kuchni pojawiła się również Iris, aż czerwona ze złości, co zresztą wyglądało zabawnie w połączeniu z jej różowymi włosami.
- Will! – warknęła złowieszczo. Więc magia Prima Aprillis musiała już ją dopaść za sprawą rudego. – Debilu, co ty wyprawiasz?!
- Nic. – Wzruszył ramionami w odpowiedzi dwudziestolatek. – Siedzę, jeśli cię to tak bardzo interesuje. Możesz usiąść mi na kolanach. – Zachichotał, ściągając nogi ze stołu i mierząc ją wzrokiem wilka, który dawno już nie jadł.
- Wstawaj! – Rozkazała mu władczym tonem głosu Iris, a kiedy chłopak zrobił to, co mu powiedziała, zaczęła przeszukiwać kieszenie jego spodni. – Gdzie ukryłeś nożyczki? – spytała, już odrobinę spokojniej.
- Poszukiwanie skarbu? – Will uniósł brew z rozbawieniem. – W takim razie rękę z twojej lewej musisz przenieść bardziej na prawo. – Zaśmiał się cicho.
Minęło trochę czasu, zanim różowowłosa zorientowała się, gdzie chłopak chciał poprowadzić jej rękę, ale kiedy w końcu zrozumiała ten fakt, wbiła mu paznokcie w nogę i prychnęła, siadając przy stole jak najdalej od niego.
- Pocałuj mnie w dupę – warknęła, wyciągając wykonanego wcześniej cukierkowego papierosa i zapalając jego końcówkę.
- Bardzo chętnie. – Uśmiechnął się czarująco Will i usiadł z powrotem na swoim miejscu. Wydawałoby się, że zaciętym podrywaczem jest przez cały czas, ale musiałam przyznać, że były chwile, kiedy gadał całkiem normalnie. Szkoda, że zdarzały się one tak rzadko.
- Co się stało? – spytałam, przenosząc wzrok z podłogi na Iris.
- Ten idiota pociął moje wszystkie staniki, kiedy spałam! – Oburzyła się. – Wszystkie! – Powtórzyła, podkreślając dramatyzm sytuacji.
- Tym samym gwarantując, że dziś nie będzie miała na sobie żadnego. – Zarechotał Will, zacierając ręce z zadowoleniem. – Świetnie. Diabelski plan wykonany.
Iris milczała przez dłuższą chwilę, aż w końcu zaśmiała się perliście.
- Pożyczyła od Faith – mruknęłam, domyślając się, co zrobiła przyjaciółka, która pokiwała głową, przyznając mi rację.
- Szlag! – wykrzyknął rozczarowany dwudziestolatek. – Mogłem poćwiartować wszystkie staniki w Dementii! – Skarcił sam siebie i uderzył pięścią w stół, wyrażając tym jak bardzo zdesperowany i zły na siebie był.
- Taki trochę do dupy ten plan – mruknął pod nosem Xenocrates, który w tym czasie zdążył już pożreć cały słoik nutelli i teraz mierzył wzrokiem zgromadzonych przy stole. – Geniuszem zbrodni to ty nie będziesz – westchnął, wznosząc oczy w stronę sufitu i opierając się o blat. – Mogę załatwić ci parę cycków, tylko nie spodziewaj się, że będą ciepłe – mruknął, a jego usta wykrzywił szatański uśmieszek. Czyżby poszukiwał kobiety jako swojej następnej ofiary? Miałam tylko nadzieję, że nie byłam to ja, ani nikt inny z Dementii.
- Zimne cycki to nie cycki – prychnął Will z oburzeniem.
- Jakbyś się na tym znał. – Zachichotał wrednie Xen, wyrzucając słoik z nutelli do kosza. – Chcesz sobie pomacać to mogę ci udostępnić wątrobę. Konsystencja w sumie podobna. – Wzruszył ramionami.
- Przestańcie – prychnęła Iris. – Porozmawiajcie o czymś normalnym.
- Rozmawiamy o czymś normalnym – westchnął Will i zamilkł na chwilę. – Matko, muszę wymyślić nowy plan.
Przewróciłam oczami, słuchając kłótni chłopaków i rozczarowania dwudziestolatka po nieudanym planie żartu na pierwszego kwietnia. Dla mnie ten dzień był przekleństwem, dla niego zabawą.
- Co z nowym wariatem? – spytałam Iris, unosząc brew. – Kiedy przybędzie?
Różowowłosa uśmiechnęła się do mnie ciepło i zgniotła niedopałek papierosa między palcami.
- Już przybył. – Odpowiedziała. – W nocy.
- Nie słyszałem go – mruknął Xenocrates, mierząc wzrokiem szefową. – A nie spałem całą noc, pracując nad Amadeuszem. – Pogłaskał delikatnie skarpetkę, która przymknęła oczka z zadowoleniem i zamruczała jak najprawdziwszy kot.
- Bo nie chciał, żebyście go usłyszeli – westchnęła Iris. – Przeprowadził tylko ze mną krótką rozmowę i poszedł do swojego nowego pokoju. Swoją drogą, Li, wiesz, że jest ulokowany obok ciebie? – Zaśmiała się cicho, a ja zdębiałam. O matko. Miałam tylko nadzieję, że nowy chłopak nie widział akcji z ptakiem rano lub że nie słyszał mojego pisku, kiedy zobaczyłam żyjącą skarpetkę. – Może pójdziesz go odwiedzić? – Zaproponowała różowowłosa. – Jestem pewna, że spodoba ci się jego imię.
Uniosłam pytająco brew, jednak Iris pokręciła głową, dając mi do zrozumienia, że dowiem się, jak nazywa się nowy członek Dementii, jeśli go odwiedzę. Westchnęłam cicho i udałam się w stronę wyjścia z kuchni, po drodze sprawiając jeszcze, że Will spadł z krzesła. Ewakuowałam się, zanim zaczął ciskać przekleństwami wymierzonymi w moją osobę, w duchu jednak śmiałam się cicho. Należało mu się to za psikus zrobiony Iris. Co jednak nie zmieniało faktu, że Prima Aprillis prowadziło w meczu ze mną cztery, jeśli już nie pięć do zera.
Szybko pokonałam drogę pomiędzy kuchnią, a pokojem nowego. Stanęłam przed drzwiami, wpatrując się w nie przez dłuższą chwilę i zastanawiając, czy chłopak już nie spał. Ostatecznie skoro przybył w nocy, mógł odsypiać czas stracony w podróży. W takim wypadku mogłabym przeszkodzić w spaniu i od początku narazić się na to, że chłopak mnie nie polubi.
Zanim zdążyłam dojść do końca moich przemyśleń na ten temat, usłyszałam kobiecy pisk, dobiegający gdzieś z końca korytarza i tupot stóp, rozlegający się głośno echem. Nie miałam nawet czasu, aby sprawdzić, co się działo, gdyż przebiegająca obok kobieta popchnęła mnie na drzwi, przez co moja wyciągnięta w ich stronę dłoń zapukała w drewno, nawet, jeśli tego nie chciałam. Zdołałam wyłapać jeszcze parę przekleństw goniącego uciekinierkę Xenocratesa, który zresztą wyminął mnie zgrabnie, nawet nie przepraszając i przywołać się do względnego porządku, a przynajmniej takiego, który miał sprawiać takie wrażenie.
Drzwi otworzyły się, ukazując białowłosego chłopaka, który przewyższał mnie o głowę. Jego oczy w kolorze błękitu zlustrowały mnie uważnie, zaś usta wykrzywił delikatny, ledwo zauważalny uśmiech. Ubrany był cały na czarno, co tylko podkreślało jego swoistą urodę, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam. Na palcu wskazującym prawej ręki dostrzegłam niewielki sznureczek, zapleciony w pętelkę. Miałam tylko nadzieję, że nie miał służyć jako narzędzie do popełnienia samobójstwa.
- Dzień dobry. – Przywitałam się cicho z nieznajomym, nie spuszczając z niego wzroku. Znałam te oczy, kiedyś widywałam je często. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – spytałam, nie czekając nawet na jego odpowiedź na przywitanie.
- Nie. – Uśmiechnął się szerzej, a w jego policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Jako dziecko myślałam, że niektórzy ludzie mają je, ponieważ krasnoludki układające jedzenie w brzuchu – tak właśnie tłumaczyłam sobie proces trawienia – wybrały się na wyprawę do góry, a kiedy już wydostały się z ciała ludzkiego, wykopały dwa dołki na znak swojego osiągnięcia. Nie miałam zielonego pojęcia, co siedziało mi wtedy w głowie. – Nie przeszkadzasz. – Dodał po chwili chłopak, po czym wyciągnął w moją stronę dłoń. – Aprillis.
Znieruchomiałam, zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział. Przedstawił mi się czy też oznajmił, jakie dziś święto?
Białowłosy zaśmiał się cicho, zaś jego śmiech sprawił, że zrobiło mi się odrobinę cieplej na duszy.
- Na imię mam Aprillis. – Wyjaśnił z iskierkami rozbawienia w oczach.
- Infelictas. – Uśmiechnęłam się przepraszająco i uścisnęłam delikatnie jego dłoń, jednak dźwięk tego imienia siedział gdzieś głęboko zakorzeniony w mojej głowie. Bez wątpienia znałam kogoś o takim imieniu. Spojrzałam na nowego jeszcze raz, aż w końcu przypomniałam sobie. Moje oczy rozszerzyły się, kiedy wreszcie odnalazłam wspomnienia związane z chłopakiem.
- Coś nie tak? – spytał Aprillis, przyjmując zatroskany wyraz twarzy. Nasze dłonie rozłączyły się – jego powędrowała do kieszeni spodni, moja opadła bezwładnie.
- Aprillis? – Przekrzywiłam głowę i przyjrzałam mu się uważnie po raz kolejny. – Ten Aprillis, który zawsze bawił się ze mną w chowanego? – spytałam.
Białowłosy ściągnął brwi i zastanawiał się przez chwilę. Mógł mnie nie pamiętać, minęło już tyle lat. Pięć? Sześć? Coś koło tego. Kontakt z nim urwał się, kiedy trafiłam do Dementii. Nie zdążyłam się z nim nawet pożegnać, rozkaz władz był opatrzony etykietką „bardzo ważne, wykonać natychmiast”, przez co ostatnią osobą, jaką widziałam na świecie poza ośrodkiem była moja mama, która zresztą nie wydawała się być zbytnio zmartwiona tym, że jej córkę przenoszono do budynku dla innych. Nie miałam jej tego za złe. Zachowała się tak, jak każdy inny by się zachował. Tak, jak każdy Szaraczek, żyjący w tym kraju.
- Lin? – Przekrzywił odrobinę głowę, przypatrując mi się jeszcze chwilę. – Infelictas, która zawsze przeskakiwała trzynastkę w liczeniu do dwudziestu? – zapytał niepewnie.
- Tak. – Zaśmiałam się cicho. – Pechowa liczba w połączeniu z pechową osobą nie jest dobrym połączeniem.
- To ty? – Uniósł brew, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę byłam ja, przyjaciółka z dzieciństwa. – Naprawdę?
- Tak – mruknęłam, zirytowana już nieco tym, że Aprillis nie chciał uświadomić sobie tak prostego faktu.
- Matko, ile to już lat? – spytał, opierając się o framugę drzwi, zaś na jego twarzy znów pojawił się ciepły uśmiech, który tylko dodawał mu uroku. Dobrze wiedziałam, że nie miałam co liczyć na przywitalne przytulanie czy miłe słówka. Nie byliśmy tego typu osobami.  – Sześć? – Zamyślił się.
- Pięć. – Sprostowałam. – Trafiłam tutaj pięć lat temu i nawet nie zdążyłam się z tobą pożegnać.
- Więc to się z tobą wtedy stało – westchnął, odgarniając kosmyki włosów z mojej twarzy. – Myślałem, że cię przenieśli do innego miasta. – Wyjaśnił i zamilkł na chwilę, zatrzymując na chwilę dłoń na moim policzku, po czym wkładając ją z powrotem do kieszeni. – Zmieniłaś się. – Stwierdził.
- Minęło trochę czasu. – Uśmiechnęłam się delikatnie. – A ludzie się zmieniają, prawda? – Rozczochrałam jego śnieżnobiałe włosy. – Kiedyś miałeś brązowe. – Zauważyłam.
Aprillis zaśmiał się cicho i poklepał mnie po głowie.
- Łyknąłem parę tabletek, które zmniejszyły ilość melaniny – mruknął. – Ale takie są całkiem fajne. – Wzruszył ramionami. – Wiesz, teraz tylko zapuścić brodę i udawać świętego Mikołaja!
Zachichotałam cicho, zasłaniając usta dłońmi jak mała dziewczynka. Nareszcie mogłam powrócić do dawnych lat i powspominać je z kimś, z kim je spędziłam.
- Jako dziecko o to nie pytałam, ale… - Zaczęłam, zmieniając temat. – Dlaczego rodzice dali ci na imię Aprillis? Przecież nawet nie urodziłeś się w kwietniu – mruknęłam.
Chłopak zamyślił się i uniósł palec ze sznureczkiem obwiązanym wokół niego do góry, tak, abym mogła bez problemu na niego patrzeć.
- Kwiecień plecień, bo przeplata. – Zawiązał pętelkę na swoim palcu, po czym spojrzał mi w oczy, w których nagle dostrzegłam chłód. – Trochę zimy… - Oznajmił chłodno, po czym jego oczy zapłonęły nagle płomieniem radości, zaś usta wykrzywił uśmiech. - … Trochę lata. – Zakończył, odsuwając się ode mnie odrobinę.
- Rozumiem – wyszeptałam, wpatrzona w niego, jakby ktoś rzucił właśnie na mnie zaklęcie.
- Albo dlatego, że byłem dla nich wielkim żartem – westchnął białowłosy, zerkając na mnie z łobuzerskim uśmiechem. – Jakoś mnie to nieszczególnie interesowało. – Ucichł na chwilę, po czym zmienił temat. – Mógłbym spytać, dlaczego masz na imię Infelictas, ale to dla mnie jasne. – Zachichotał.
- Tak – westchnęłam. – Trzymaj się lepiej ode mnie z daleka, możesz zginąć. – Spochmurniałam, przypominając sobie o dzisiejszym feralnym dniu, w którym mój pech stawał się co najmniej dwa razy większy. – Zwłaszcza dzisiaj. – Dodałam po chwili. – Prima Aprillis to stanowczo nie mój dzień. Drugie miejsce zaraz za piątkiem trzynastego.
- Zaczęłaś już robić rankingi? – Aprillis uniósł brew z uśmiechem. – Lin, z tobą jest naprawdę źle. Nie wiedziałem, że psychiatryk może tak zmienić ludzi. – Stwierdził, wlepiając wzrok w podłogę po raz pierwszy podczas naszej rozmowy.
- Nie nazywaj Dementii psychiatrykiem – prychnęłam wbrew własnej woli. – Teraz sam będziesz tu mieszkał, panie samobójco. – Uśmiechnęłam się w jego stronę pobłażliwie. – Opowiesz mi wreszcie, co się działo przez te pięć lat? – spytałam. – Nigdy nie przypuściłabym, że zaczniesz wieszać się na fontannach.
- Nazwali mnie księciem fontann – mruknął białowłosy. – Całkiem dumnie, nie? Teraz tylko znaleźć księżniczkę. – Zaśmiał się, spoglądając na mnie znacząco.
- A twoimi podwładnymi będę głupie bakterie czekające pięć sekund na zainfekowanie jedzenia z podłogi – westchnęłam, ironizując.
Aprillis przewrócił oczami.
- Porozmawiamy wieczorem. – Postanowił. – Widziałem las za ośrodkiem, spotkajmy się tam o… - Zamyślił się. -… Siódmej.
- Co będziemy robić? – zapytałam, uśmiechając się. – Szukać Czerwonego Kapturka? Xenocrates na pewno już go dopadł – mruknęłam pod nosem.
- Kto? – Białowłosy spojrzał na mnie z wymalowanym zdziwieniem na twarzy.
- Musisz poznać innych. – Zaśmiałam się. – Masz czas do siódmej. – Mrugnęłam porozumiewawczo oczkiem i wyszłam bez pożegnania, zamykając za sobą drzwi.
Dopiero teraz zorientowałam się, że nareszcie stało się coś, co było dla mnie przyjemne. A kiedy zastanowiłam się dłużej, mój pech zniknął podczas rozmowy z przyjacielem.
Prima Aprillis – 5, Infelictas – 1.
***
K
siężyc wisiał wysoko na niebie, a niebo lśniło światłem migoczących radośnie gwiazd. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi drzew, które tworzyły swoją własną, niepowtarzalną melodię. Co chwila można było usłyszeć pohukiwanie sów czy cykanie świerszczy gdzieś z mroku nocy.
Szłam właśnie u boku Aprillisa, opatulona jego ciepłym ramieniem. Czułam się chyba najlepiej w ciągu tego całego, popapranego dnia. Nie licząc wpadek z rana, po wizycie u starego przyjaciela zdarzyło się dużo nowych, jak na przykład stworzenie zabójczej mieszanki ze zgniłych jajek, czekolady, ogórków i bitej śmietany, którą o mały włos nie spożyła Faith. Nie mogła wyczuć okropnej woni wydobywającej się z miski ani poczuć smaku pokarmu. Oprócz tego prawie spaliłam włosy Iris, chcąc zapalić je zamiast cukierkowego papierosa, o mało co nie przecięłam piłą łańcuchową Somnusa, kiedy mu ją podawałam i nie pozbawiłam Willa pewnej bardzo ważnej rzeczy, krojąc pomidory – skończyło się wtedy na przecięciu mojego palca i nożu w ścianie.
Jednak teraz byłam szczęśliwa, zwłaszcza kiedy pomyślałam o perspektywie kończącego się dnia. Kończącej się passy nieszczęść, zagrażającej moim najbliższym.
Aprillis zapoznał się z pozostałymi członkami Dementii i został przyjęty przez większość z nich ciepło, nie wliczając Xenocratesa i Somnusa, którzy zgodnie jak nigdy wymruczeli coś pod nosem i rozeszli się do swoich pokoi. Nie byli typami osób, które lubią poznawać innych, więc uznaliśmy to za normalne.
W każdym bądź razie, spacerowałam właśnie z białowłosym pod koronami drzew. Nie potrzebowaliśmy nawet latarki czy żadnego źródła światła, dzięki lampom zamontowanych w ziemi specjalnie dla Somnusa. Bo lepiej przecież, żeby przechodzący tędy przypadkiem ludzie widzieli, gdzie rżnie drzewa Somnus. Ale to na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie zauważył żółtej tabliczki przy wejściu do lasu, na którym napis głosił: „Uwaga, psychopata z piłą łańcuchową”. Na szczęście blondyn nic o niej nie wiedział, bo gdyby było inaczej, zniknęłaby ona czym prędzej, zanim ktoś mógłby przeczytać, co było na niej napisane.
- Opowiesz mi w końcu o sobie? – spytałam cicho, drżąc po raz kolejny pod wpływem lekkiego, aczkolwiek zimnego wiatru. – Co robiłeś przez te pięć lat? – Sprostowałam.
- Błądziłem – westchnął Aprillis z wzrokiem utkwionym gdzieś w korony drzew. 
- Szukałeś czegoś? – Przekrzywiłam delikatnie głowę, zdziwiona nieco jego słowami. Z tego co pamiętałam, białowłosy już od dawna miał wszystko, a co więcej – nigdy niczego nie gubił.
- Szczęścia – mruknął Aprillis, kopiąc delikatnie kamyk leżący gdzieś na drodze.
- Znalazłeś je? – zapytałam. 
- Nie – odpowiedział mi, nawet na mnie nie patrząc. – Nigdy nie będziemy w stanie znaleźć pełni szczęścia. Jedynie jego nędzną namiastkę –prychnął cicho. 
- Ty przynajmniej znajdujesz tą namiastkę – westchnęłam. – Ktoś, za kim pech ciągnie się od dnia narodzin, nie może powiedzieć tego samego. –Stwierdziłam.
- Nigdy nie byłaś szczęśliwa, Lin? – spytał Aprillis, nareszcie przenosząc na mnie swój wzrok. – Nigdy nie czułaś się tak, jakbyś mogła przenosić góry? – Ciągnął. 
- Byłam – mruknęłam niechętnie. Nawet teraz tak się czułam, lecz wolałam tego nie przyznawać. Nigdy nie lubiłam okazywać niepotrzebnych uczuć i akurat to nie zmieniło się nigdy. 
- W takim razie uświadomię ci jedną cholernie ważną rzecz. –Białowłosy uśmiechnął się i uniósł delikatnie mój podbródek, patrząc mi w oczy. – To wszystko było kłamstwem. Prawdziwe szczęście nie istnieje na tym świecie. – Oznajmił powolnym, wyraźnym głosem. 
- W takim razie gdzie istnieje? – spytałam. – Przecież szczęście musi gdzieś być – wyszeptałam.
- To niesprawiedliwe. – Odezwał się chłopak, ignorując moje słowa i zmieniając temat na całkiem inny. – Dostałaś tak dużą ilość pecha, że przelewa się on na innych – mruknął. – Jesteś narażona nie tylko ty, ale wszyscy ludzie wokół. Od urodzenia – westchnął ciężko, przejeżdżając dłonią po chropowatej fakturze kory drzewa, które akurat mijaliśmy. – I nie zginęłaś jeszcze ani ty, ani nikt inny. – Uśmiechnął się lekko, jednak uśmiech ten był inny niż wszystkie. Smutny, przepełniony bólem. – Wiesz, czego się dowiedziałem pięć lat temu? –zapytał mnie Aprillis, jednak nie czekał na odpowiedź i ciągnął dalej. – Że przez twój pech zginę ja. – Oznajmił, a ja nie potrafiłam już dłużej milczeć podczas jego przemowy.
- Ty? – spytałam. – Dlaczego akurat ty? 
- Bo ta zabójcza część twojego nieszczęścia uaktywnia się w mojej obecności – mruknął. – Czy kiedykolwiek twój pech był tak wielki, aby powstała możliwość zabicia kilku osób w ciągu jednego dnia? – spytał.
Pokręciłam głową. 
- Masz swoje wyjaśnienie. – Białowłosy przystanął przy jednym z drzew i oparł się o nie plecami, spoglądając w gwiazdy. – Życie jest niesprawiedliwe. Cholernie niesprawiedliwe – warknął. 
- Dlaczego próbowałeś się zabić? – wyszeptałam, nie spuszczając wzroku z przyjaciela. 
- Skoro i tak miałem zginąć, postanowiłem, że zabiję się sam. –Oznajmił. – Wolałem to, niż sytuację, w której to ty musiałabyś mnie zabić. –Wzruszył ramionami.
- I nie boisz się, że teraz stanie się coś strasznego? – spytałam go. – Że drzewo runie i zabije cię? – Dodałam, modląc się w duchu, aby moje słowa nie okazały się prawdą. Na szczęście mój pech nie działał jeszcze w obecności Aprillisa i wolałam, żeby tak pozostało. 
- Nie – prychnął chłopak, zerkając na mnie przelotnie. – Mam plan, który uratuje mnie od tego wszystkiego.
- Jaki? – Przekrzywiłam głowę i przyglądnęłam mu się uważnie. – Jest w ogóle jakieś rozwiązanie? – zapytałam.
- Oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się szeroko i chowając na chwilę ręce w kieszeni, aby wyciągnąć z nich dość spore zawiniątko. – Zamknij oczy.
Przymknęłam oczy, uśmiechając się delikatnie na samą myśl o tym, co mógł wymyślić chłopak. Już jako dziecko był pomysłowy i bystry, pamiętałam, jak zbudował nam domek na drzewie z paru desek i płachty materiału – sam, bez pomocy nikogo starszego. Ciekaw byłam, czy domek wciąż egzystował na tym starym, rozłożystym dębie. Może zawitały do niego kolejne pokolenia, korzystając z dobrego miejsca na dziecięce spotkania?
Nagle poczułam przeszywający ból w boku i zanim zdążyłam otworzyć oczy czy syknąć z bólu, usłyszałam śmiech. Dziwny, przerażający, nieco psychopatyczny śmiech, dobiegający gdzieś z bliska. Dowiedziałam się do kogo należał dopiero kiedy otworzyłam oczy i omiotłam nimi otoczenie.
Aprillis stał przede mną, śmiejąc się cicho, jednak sprawiając tym, że przeszedł mnie zimny dreszcz. W dłoni trzymał nóż, cały w krwi. Zmierzyłam go wzrokiem, jednak nie dostrzegłam na jego ciele żadnej rany. Więc to nie była próba samobójcza. Zrobiłam to samo, oglądając moje ciało, jednak mój wzrok zatrzymał się już na lewym boku, skąd sączyła się ciemnoczerwona krew.
Trochę potrwało, zanim skojarzyłam fakty. Aprillis, nóż, krew, mój bok. Myśli docierały do mnie powoli, jakby ociągały się, leniwie szły do przodu, nie chciały przekazać mi, co właściwie się stało i dopasować do tego odpowiednią reakcję. Dlatego stałam nieruchomo, wpatrując się w białowłosego tępo, aż w końcu zrozumiałam, że przyjaciel mnie zaatakował. Nie, podpowiadał mi mózg. Skoro mnie zaatakował, jak mógł być moim przyjacielem?
Było coś jeszcze, mówiły wspomnienia.
Coś, o czym zapomniałaś, dodała pamięć.
Albo coś, o czym nie chciałaś pamiętać, odparło zapomnienie.
Pamiętam, oznajmiła wreszcie nienawiść.
Zauważyłam w przyjaźni między mną a Aprillisem coś jeszcze. Spędzone na zabawie godziny, długie rozmowy do późna, spacery, wspólne śniadania w domku na drzewie – to wszystko było tym, co chciałam pamiętać z naszej znajomości. Dlaczego? Bo nie było w tym nic strasznego. Jednak przypomniałam sobie dzień, w którym przyszły po mnie Kanarki, aby przenieść mnie do Dementii. Ktoś przyglądał się nam z domku na drzewie z szerokim uśmiechem. Pamiętam ten uśmiech i parę tych błękitnych oczu. Był tam wtedy.
Przypomniałam sobie też słowa Kanarków, szeptanych między sobą. Mieli załatwić Aprillisowi dobrą posadę u prezydenta. I tak stał się kuzynem Iris.
Zdradził mnie.
Dobrze wiedział o tym, że jestem najbardziej pechową osobą świata. Obiecał, że zachowa to dla siebie i nikomu nie powie, ale dobre stanowisko chyba bardziej mu się uśmiechało niż przyjaźń z kimś takim jak ja.
Więc dlatego tak bardzo nienawidziłam Prima Aprillis. Bo tak bardzo przypominało mi o zdradzie, jakiej dokonał mój przyjaciel – a może raczej wróg – pięć lat temu, wydając mnie w ręce władzy. Dlatego ten dzień przynosił mi jeszcze więcej pecha niż wszyscy.
A mój mózg zapomniał o tym, chcąc pozbyć się obrazu chłopaka z pamięci. Jak jednak widać, wszystko powróciło. Szkoda tylko, że odrobinę za późno.
Cofnęłam się do tyłu w samą porę, by uniknąć kolejnego ataku ze strony białowłosego. To nie był już Aprillis, którego znałam. Chęć zabicia mnie była tak wielka, że jego błękitne oczy zapłonęły żądzą krwi, zaś usta wykrzywił uśmiech godny psychopaty. Śmiał się nawet ze swojego nieudanego ataku, jakby jego umysł nie był już w stanie trzeźwo myśleć.
- Dlaczego to robisz? – spytałam, wycofując się coraz głębiej w las, gotów, by w razie konieczności odwrócić się do chłopaka plecami i uciec. – Nie zrobiłam ci przecież nic złego – wyszeptałam. – Wymyśliłeś całą tą bajeczkę o tym, że mój pech przeniósł się na ciebie, żebym ci uwierzyła.
- Robię to dla dobra innych. – Zachichotał. – Pozbędę się tylko pecha. – Zamachnął się po raz kolejny, aby mnie zaatakować, jednak ja zaczęłam uciekać, czując, jak po moich policzkach spływają łzy. Gorzkie łzy rozczarowania.
- Zdradziłeś mnie! – Rzuciłam, nie zwalniając biegu. Miałam nadzieję, że chłopak usłyszał mój głos, zwłaszcza, że mnie ścigał. Zaśmiałam się w duchu. Przypominałam teraz te wszystkie ofiary, które gonił zawzięcie po korytarzach Xenocrates. Brakowało tylko tego, żebym zaczęła wrzeszczeć na cały las, w nadziei, że ktoś mnie usłyszy. Jednak przeczuwałam, że takie zachowanie tylko przyspieszyłoby moją zgubę.
- Zrobiłem to dla dobra wszystkich ludzi. – Oznajmił Aprillis. – I dostałem za to należytą nagrodę. Szkoda tylko, że nie mogłem się nią długo nacieszyć – warknął.
- Sam stałeś się wariatem. – Zaśmiałam się histerycznie, nie wiedząc już, co robić. – I trafiłeś do Dementii. – Zamilkłam na chwilę, wymijając jedno z drzew. – Albo zrobiłeś to specjalnie – wyszeptałam. – Myślałeś, że władza od razu mnie zabije i zwalczy pech, jednak przenieśli mnie tutaj. – Odkryłam. – Kiedy się o tym dowiedziałeś, sam poczyniłeś starania, aby cię tu zamknęli. Tylko po to, żeby wreszcie położyć kres mojemu nieszczęsnemu życiu.
- Brawo! – prychnął ironicznie białowłosy. – Nareszcie zaczęłaś myśleć jak ja, przyjaciółko!
- Dziękuję mojemu najdroższemu wrogowi – odpowiedziałam. – Staremu wrogowi od zarania dziejów. Za zdradę. Podwójną.
- Już wkrótce będziesz też dziękować za to, że dostąpiłaś zaszczytu śmierci z moich rąk. – Zaśmiał się chłopak.
Nie odpowiedziałam, jednak przyspieszyłam tempa. Śnieg, który zaczął nagle prószyć i rosnące wokół drzewa nie pomagały w ucieczce, że nie wspomnę nawet o wszechobecnie wyrastających korzeniach, przez które o mało co się nie potknęłam parę razy. Słyszałam jednak, że jestem wolniejsza od Aprillisa. Słabłam z powodu utraty krwi, przed oczami pojawiały mi się mroczki, a w płucach brakowało powietrza. Z każdą sekundą dystans między nami zmniejszał się, aż w końcu chłopak dopadł mnie, przygważdżając do jednego z drzew. Jęknęłam z bólu i próbowałam wyswobodzić dłonie z uścisku białowłosego, jednak bez skutku. Mój wróg zaśmiał się triumfalnie i wyciągnął dwa kolejne noże, które wbił mi w nadgarstki, unieruchamiając moje dłonie przy korze drzewa. Wrzasnęłam z bólu, płacząc jeszcze bardziej.
To był mój koniec i doskonale to wiedziałam. Nie będzie mi już dane dowiedzieć się, czy Iris zemściła się na Willu za incydent z rana. Nie ujrzę nowego koloru włosów Xenocratesa, nie będę nigdy wiedzieć skąd wzięły się narzędzia tortur w jego pokoju ani czy uda mu się wreszcie przemienić Amadeusza w gadającą skarpetkę. Nie miałam dowiedzieć się, czy Will znajdzie wreszcie wymarzoną dziewczynę, przy której się ustatkuje. Czy Faith zostanie zakonnicą i zrezygnuje z ziemskich przyjemości. Czy Isa otworzy własną galerię sztuki z czarno – białymi obrazami. Miałam już nigdy nie zobaczyć słońca i bezchmurnego nieba. Nagle wszystko się kończyło, jakbym doszła na kraniec świata i za chwilę miała z niego skoczyć. Miałam jeszcze możliwość powrotu i pokonania tej drogi po raz drugi, jednak ktoś za mną stał, gotów popchnąć mnie w czarną, bezkresną przepaść.
- Dlaczego? – Zdołałam jeszcze wyszeptać, widząc jak nóż Aprillisa przysuwał się powoli do mojego serca. Patrzyłam tak na niego zapłakana, z poplątanymi od wiatru włosami, w pocie i krwi, czując tylko ból. Zastanawiałam się, czy przyczyną mojej śmierci jest białowłosy czy może pech? Musiałam stwierdzić, że obydwoje prześladowali mnie już od dawna.
- Prima Aprillis, Lin. – Zaśmiał się donośnie chłopak, po czym bez chwili wahania zatopił nóż w mojej piersi, z triumfalnym uśmiechem na twarzy i błyszczącymi się z zachwytu oczami. – Prima Aprillis. 

14 komentarzy:

  1. Rezerwuję sobie miejsce, wpadnę na dniach i skomentuję, po czym ten sam komentarz wcisnę na wattpada. A co mi tam :3
    Świetna końcówka, zaspoilerowałam sobie, no nic.
    A tymczasem dobranoc! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Heeej, ja miałam być pierwsza :D Wyświetliło mi, że nie ma jeszcze wpisów i se myślę: no w końcu. Tworzę sobie spokojnie komentarz, bo o tej porze to mnie nikt nie wyprzedzi przecież. To się zapiszę w historii blogowania, że zdążyłam wreszcie przed wszystkimi... Kurde no, zepsułaś miiii :( Buuuu :P Huehuehue, to miał być zacik. I tak wiadomo, że Cię uwielbiam <3

      Usuń
  2. Ja pieprzę, zabiłaś ją? "Prima Aprilis" - i nóż w serce, jak mogłaś :D Czemu nie zrobiłaś happy endu? Obrażę się no huehuehue. Ci zrobię normalnie abrakadabra i się skończy dzień dziecka :P No nie, taka fajna Lin i zasztyletowała ją jakaś jasnowłosa menda, buuu :( Ale zacznę od początku, potem sobie popłaczę jeszcze...
    Dementia, hmm... coś mi mówi ta nazwa, jakbym ją już gdzieś słyszała, ale chyba w innym brzmieniu. No nic, nie przypomnę sobie. Skleroza :D
    Iris? Ooo, już ją kocham :) Taki tytuł ma piosenka z mojego ulubionego filmu z Nicolasem Cagem i Meg Ryan -"Miasto Aniołów" <3 Oglądał ktoś? Genialne ;)
    Podoba mi się ten Xenocrates: po pierwsze jego imię zawiera w sobie wojowniczą księżniczki - rewelacyjny serial i jeszcze lepsza bohaterka, a po drugie ma sadystyczne poczucie humoru - lubię to :D Poza tym od razu przepraszam za skojarzenie, ta cała jama chłopaka, z tymi wszystkimi narzędziami tortur trochę mi przypomina czerwony pokój bólu z wiadomej książki - tylko proszę mnie nie linczować teraz tutaj hahah, bo oddam :P
    Wyrabianie kiełbas i parówek? Ich ilość wzrasta po torturach? Czy to oznacza to, co ja myślę, że oznacza? O fuuuu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Facet z tyłkiem na wierzchu? Fajny przerywnik, nie powiem.... po prostu nie mam pytań, w sumie też sobie lubię pobiegać na golasa, zwłaszcza kiedy mnie goni sadysta z siekierą czy czymś tam, bo nie chce mi się przewijać tekstu do góry :P mrrr <3 Poza tym świecąca dupa? Rany, Ty to masz wyobraźnię :D. Ale już to porównywanie tego uciekiniera z Mufasą, mnie rozdupiło kompletnie hahah. Króliczyca: you made my day :P Chociaż teraz to raczej night <3
      I Somnus - rymowacz, też go uwielbiam :D „Piła łańcuchowa, co muczy jak krowa” - hahah, dobre. I te jego czekoladowe oczy w dodatku, mrrr <3
      - Matko Boska Tyłeczkowska! – wrzasnął boski alvaro, odsuwając się od patelni, która nie przestawała płonąć. – Ta patelnia się zarumieniła na mój widok! - że co? :D Oj Will, rozbawiasz mnie do łez po prostu :*
      Jajecznica też dobry motyw, nie ma to jak gasić pożar benzyną, brawo za pomysłowość :P Chociaż w sumie to nie do końca wina Lin. Niegrzeczny Willuś, ale i tak Cię uwielbiam wiesz? <3 :D
      - Iris stringów nie nosi, tak samo jak trawy nie kosi – mruknął Somnus.
      - Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa – prychnął Will, smarując kromkę chleba masłem. - hahah, dobre.
      I pierwszy raz w życiu pranie mózgu nabrało dla mnie dosłownego znaczenia :D Kocham Cię Xeniu <3 hahah
      Skarpetka czołgająca się po podłodze? Z zębami? Chryste Panie, ile domestosów przy tym opowiadaniu wypiłaś :P
      I obowiązkowe pranko...
      - Chciałaś zabić Amadeusza. - no weź, żywa skarpetka? Nic innego pod ręką nie było? Gadające mebelki, jak w Shreku, to by było fajnie, a nie jakieś śmierdziuchy wełniane :D
      - To nie jest zwykła skarpetka – odpowiedział Xenocrates przez zaciśnięte zęby. – Wplotłem pomiędzy jej włókna bio – elektryczne przewody, odpowiednio podłączyłem do miniaturowego nośnika energii ekologicznej, dodałem parę dodatków od moich ofiar i voilà! Oto jest! – Oświadczył dumnie, wskazując na Amadeusza po raz kolejny.
      - Innymi słowy, stworzyłeś... – Zaczęłam.
      - Super skarpetkę. - dobrze, że nic nie jadłam, bo by mi poleciało nie w tę dziurkę co trzeba prawdopodobnie, i bym się udusiła hahaha. Jeszcze se Xeniu zrób dla siebie strój wełniany do kompletu, z wyszytą fioletową nicią, żebyś miał pod kolor włosów, wielką literą S. I się nazwij "Pan Skarpetka" wtedy. No proszę Cię :* Ja Cię kocham, wiesz, ale uspokój się już, bo mi rozwalisz przeponę :D
      AAA, i masz słabość do nutelli jak ja <3 Widzisz, pasujemy do siebie, wiedziałam :P Też umiesz wpierdzielić cały słoiczek na raz? Bo ja potrafię hihi.
      - Co się stało? – spytałam, przenosząc wzrok z podłogi na Iris.
      - Ten idiota pociął moje wszystkie staniki, kiedy spałam! – Oburzyła się. – Wszystkie! – Powtórzyła, podkreślając dramatyzm sytuacji.
      - Tym samym gwarantując, że dziś nie będzie miała na sobie żadnego. – Zarechotał Will, zacierając ręce z zadowoleniem. - zboczeniec :D Ale Ci się nie udało biedaku, od czego się ma przyjaciółki w końcu :P
      – Mogę załatwić ci parę cycków, tylko nie spodziewaj się, że będą ciepłe – mruknął, a jego usta wykrzywił szatański uśmieszek. - Zimne cycki to nie cycki – prychnął Will z oburzeniem. - hahah.

      Usuń
    2. Teraz czas na nowego lokatora. O ta menda zbolała *grrr. Ale to za chwilę.
      – Może pójdziesz go odwiedzić? – Zaproponowała różowowłosa. – Jestem pewna, że spodoba ci się jego imię. - jakby się tak zastanowić, to całkiem to śmieszne było :D
      - Na imię mam Aprillis. – Wyjaśnił z iskierkami rozbawienia w oczach.
      - Infelictas. – Uśmiechnęłam się przepraszająco i uścisnęłam delikatnie jego dłoń. - hły hły.
      - Aprillis? – Przekrzywiłam głowę i przyjrzałam mu się uważnie po raz kolejny. – Ten Aprillis, który zawsze bawił się ze mną w chowanego? – spytałam.
      - Lin? – Przekrzywił odrobinę głowę, przypatrując mi się jeszcze chwilę. – Infelictas, która zawsze przeskakiwała trzynastkę w liczeniu do dwudziestu? – zapytał niepewnie.
      - Tak. – Zaśmiałam się cicho. - jak miło, że się znacie :) Będziesz miała przyjaciela Lin, fajnie co? :P
      *I taka dygresja.. Wiesz Króliczyca? Teraz jak już znam końcówkę to Ci powiem, że myślałam, że coś tu będzie między nimi, a Ty żeś taką masakrę zrobiła. No kurde, nie lubię Cię chwilowo hły hły.
      A to spotkanie w lesie. Takie romantyczne na początku...
      – Wiesz, czego się dowiedziałem pięć lat temu? –zapytał mnie Aprillis, jednak nie czekał na odpowiedź i ciągnął dalej. – Że przez twój pech zginę ja. - no właśnie kurde szkoda, że nie wyszło.
      - Dlaczego próbowałeś się zabić? – wyszeptałam, nie spuszczając wzroku z przyjaciela.
      - Skoro i tak miałem zginąć, postanowiłem, że zabiję się sam. - trzeba było próbować w obecności Lin, z jej pechem, na pewno by Ci się udało. Takiś mądry, a takiej prostej rzeczy nie wymyśliłeś :P
      - I nie boisz się, że teraz stanie się coś strasznego? – spytałam go...
      - Nie – prychnął chłopak, zerkając na mnie przelotnie. – Mam plan, który uratuje mnie od tego wszystkiego.
      - Jaki? – Przekrzywiłam głowę i przyglądnęłam mu się uważnie. – Jest w ogóle jakieś rozwiązanie? – zapytałam.
      - Oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się szeroko i chowając na chwilę ręce w kieszeni, aby wyciągnąć z nich dość spore zawiniątko. – Zamknij oczy.
      I nagle bum, nóż w boku Lin - kurde no, za to też Cię nie lubię :P Czemu jej nie dałaś uciec co? Nie mogła wpaść w ramiona Willa albo wierszoklety od rymów? Króliczyco niedobra :D Że tęż nikt nie zauważył, że ona szła do tego lasu. Z tą mendą białowłosą, grrrr. Po kiego grzyba musiał trafić akurat tam, było go zamknąć w psychiatryku i przywiązać pasami do łóżka najlepiej :-/
      - Prima Aprillis, Lin. – Zaśmiał się donośnie chłopak, po czym bez chwili wahania zatopił nóż w mojej piersi, z triumfalnym uśmiechem na twarzy i błyszczącymi się z zachwytu oczami. – Prima Aprillis. - Ale końcówka genialna :P Taka trochę złowieszcza, a przy tym całkiem adekwatna do sytuacji. Gratuluję Ci :* Przetrawię tylko tę Lin hehe, i się będę zachwycać całością, bo naprawdę jest czym. Tylko na razie śmierć dziewczyny przyćmiła mi wszystko inne - za świeża sprawa, no i polubiłam ją bardzo, także chwilowo Cię nie lubię :D

      Usuń
  3. Królik, znam Cię już trochę czasu i wiem, że Twoja wyobraźnia bywa przerażająca.
    Ale i tak ją kocham! <3
    Więc się biorę za czytanie.
    "prosto wzdłuż długiego, odrapanego paznokciami szaleńców korytarza " - dlaczego ja się szczerzę niczym psychopata w tym momencie?
    "Xenocrates uwielbiał sadystyczne, ostre zabawy z ludźmi, którzy nie przebywali wystarczająco długo w budynku." - i to też mi się podoba. God, ze mną jest już coraz gorzej.
    Królik. Wiesz, co stworzyłaś? Xenocrates (jaram się wymową tego imienia :3) jawi się niczym Christian Grey w psychopatycznym wydaniu...
    "jednak od przeszło pięciu lat nie próbował mnie zabić i to mi wystarczało." - bo najważniejsze to zawsze dostrzec pozytywne strony... :3
    "Usłyszałam gwałtowny tupot stóp i po chwili wyprzedził mnie całkowicie obcy i nagi facet, świecący swoimi pośladkami, które nawet z daleka można było uznać za gładkie niczym pupcia niemowlaka." - glebłam xD
    To dopiero początek, a ja już czuję, że mi się mózg przegrzewa. Dobrze, że za niedługo muszę iść gotować obiad, zrobię sobie przerwę od Twojej pisaniny i może nie zeświruję.
    Na razie jest tylko wzmianka o Willu, a ja już go uwielbiam! :D
    Nie no, leżę. Król Lew! <3 Jak Ty dobrze wiesz o mojej miłości do tej wspaniałej animacji Disney'a z 1994 roku :3
    Ej no, człowiek ma prawo do wolności. Jeśli ten gość czuje się wolny wtedy, gdy nie ma na sobie żadnych ubrań, to powinno się to uszanować!
    Opis Xenocratesa i ja się zaczęłam śmiać. Najpierw bezgłośnie, jakbym się dusiła, a potem normalnie.
    Okay. Ja też bym się wstrzymała. Lepiej na tym wyjdę. Poza tym nie jestem fanką mięsa. Choć kotletem schabowym nie wzgardzę ;)
    Akcja w psychiatryku i ja się czuję jak u siebie. Ma ktoś kaftan pożyczyć?
    "Do Dementii trafiała elita." - jak to brzmi :D
    Infelictas. Szukałam znaczenia po hiszpańsku - jest podobne do infeliz (nieszczęśliwy)- ale czułam, że to z łaciny. Pech. Biedna dziewczyna. Ale imię świetne, podoba mi się, ma ciekawy wydźwięk :)
    "Codziennie modliła się zawzięcie co najmniej po trzy godziny dziennie " - powtórzenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [przerwa na robienie obiadu]
      Na nowo muzyka z głośników i mogę czytać.
      Papierosy z różowych landrynek... Nie skomentuję. Bo nawet nie wiem jak.
      Tyle postaci, tyle osobowości i ja każdego darzę szczerą sympatią :) Nas, wariatów, nigdy za mało :3
      "Twoim marzeniem jest wyleczenie raka? Akurat mamy jednego w akwarium!" - i znowu glebłam xD
      "Szybciej, człowieku, bo ta patelnia zapłonie jeszcze ogniem twojej silnej miłości do jajek i to nie tylko tych do jedzenia." - to ja z podłogi chyba dzisiaj nie wstanę xD
      "- Matko Boska Tyłeczkowska! – wrzasnął boski alvaro, odsuwając się od patelni, która nie przestawała płonąć. – Ta patelnia się zarumieniła na mój widok!" - Will! <3
      Gdybym miała wypisać wszystkie fajne teksty... Powstałby z tego osobny shot xD
      Biedna patelnia. Oby Abigail tego nie przeczytała, bo jeszcze popadnie w jakąś żałobę czy coś.
      "Iris stringów nie nosi, tak samo jak trawy nie kosi – mruknął Somnus.
      - Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa" - czy ja się mogę zapisać do Dementii? Nie? A chociaż mogę liczyć na autograf od Willa? Proszę!!!
      "- Post zrobiłby ci dobrze i ucieszyłby naszego Pana. – Stwierdziła Faith, wzruszając ramionami.
      - Wiesz co jeszcze zrobiłoby mi dobrze? – Uniósł brew Will, momentalnie zamieniając się w boskiego alvaro. – Ty." - <3
      Dosłowne pranie mózgu? Kurna, nie wstaję dzisiaj, nie ma! Choć sushi z biedronki mnie woła, bym po nie poszła.
      Pełzająca skarpetka niczym z kreskówek - masz pożyczyć śpiwór? Chyba się przeprowadzę na podłogę.
      Amadeusz. Huehuehue xD
      Skarpetstein?! :o
      "- Miejsce kobiet nie jest w kuchni. – Usłyszałam głos Willa, który stanął akurat w wejściu, opierając się o framugę drzwi. – Miejsce kobiet jest w moim łóżku." - <3 Królik, co Ty brałaś, pisząc teksty Willa?
      Aprilis. Miło poznać! Choć wiem, co zrobisz na samym końcu.

      Ej no, Królik. Czy mogę liczyć na jeszcze jeden taki dramacik? To jest ekstra! Świetna fabuła, fenomenalnie zarysowani bohaterowie. Na trzydziestu pięciu stronach zawarłaś tak wiele, że ja mogę jedynie pogratulować. Chylę czoła! I jeszcze bardziej kocham Twoją wyobraźnię!
      Najlepszy shot jaki miałam okazję ostatnio czytać, wyprzedzasz odrobinę Anastazję.

      Brawo!

      Usuń
    2. A myślałam, że będzie dłużej. No nic.
      Nie podpięłam się pod rezerwację, bo mi Edzie się wtryniła. Tak się nie robi! :P

      Dam Ci, Królik, medal za najlepszą scenę - przybicie nożami za nadgarstki do drzewa!

      Usuń
    3. Ja Ci dam Edzie się wtryniła *grożę paluszkiem huehuehue. Tyś mi się pierwsza wtryniła, bo miałam być pierwsza, a zrobiłaś mi jakieś hokus pokus i nagle nie wiadomo skąd mi pokazało, że już coś napisałaś - to ja Ci powinnam powiedzieć: TAK SIĘ NIE ROBI :P A więc mówię. Powiedziałam :D

      No, przybijanie nadgarstków trochę przypomina krzyżowanie Jezusa - medal to kurde za mało, chyba że jakieś blogowe Virtuti Militari i dodatkowo może ze dwa Oscary: za najlepszą i najbardziej dramatyczną scenę wśród internetowych blogasów :P
      Ale ogólnie tak, zgadzam się z Tobą Cleo <3

      Usuń
  4. No, to goł! XD Czytamy shota! BANG!
    I od razu co mi się rzuciło w oczy to Iris XD pamiętam jak wymyślałyśmy imię dla naszej Iris *która została ochrzczona Iris - wtf po co te powtórzenia to ja nie wiem XD* i mówiłaś, że właśnie tu taka też jest! BANG! To tak jak w "3/4 demona" jest Riel. Przypadek? Nie sondze!
    "Xenocrates uwielbiał sadystyczne, ostre zabawy z ludźmi, którzy nie przebywali wystarczająco długo w budynku" - no i po tym opisie od razu uśmiechnęłam się niczym psychopatka huehehue. Sadysta huehue. Ale i tak się gościa boję, bo może mnie zamienić w parówkę!
    "Xenocrates był sadystą o dziwnym imieniu, przywodzącym na myśl lek na zaparcia" - Mwahahaha! I tu wybuchnęłam istnie szaleńczym śmiechem, niosącym się po całym Psim Polu >D!
    "po chwili wyprzedził mnie całkowicie obcy i nagi facet, świecący swoimi pośladkami" - dlaczego moja wyobraźnia podsuwa mi właśnie czytane obrazy? XDDD Nie chciałam w niej widzieć faceta latającego z gołą dupą, a niestety miałam okazje zobaczyć taką gołą dupę (to patologiczne wspomnienie, kiedy pan P. i pan K. mieli głupawkę i jeden drugiemu pokazał goły tyłek na szkolnym korytarzu kiedy akurat ja przechodziłam obok ;_______; takie uwłaczające)
    Ej, dlaczego jak czytam o Xenocratesie to oczami wyobraźni widzę Strangera jarającego zioło? WTF XD. Straszliwie kojarzy mi się ze Strangerem i nie mam pojęcia dlaczego ;______;
    "Odcięcie tyłka facetowi i zrobienie z niego kuli dyskotekowej?" - O FUCK! Mówiłam! STRANGER! TO STRANGER! TO SPISEK! XDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Xenocrates uwielbiał mięso i w chwilach wolnych od tortur wyrabiał chyba kiełbasy, parówki i szynki" - a więc o to chodziło z parówkami~! Idę o zakład, że Xenocrates robił parówki z ludzi ;_____;
      Infelictas - pół godziny czytałam to imię i starałam się je zapamiętać. Nie udało się XDDDD. WTF, pięść w górę i wzium, samolot leciiii! Ta dziewoja już mnie przeraża >D!
      "Co razem robili? Na pewno nie robili makiety pomniku Jezusa w Rio ani nie odmawiali różańca. Wystarczyło przysłuchać się odgłosom dochodzącym z pokoju. Zbyt zajęci, aby usłyszeć nawet wycie piły łańcuchowej lunatykującego Somnusa." - AHAHAHAHA XD Dżisas Krajst, odmawianie różańca i piła łańcuchowa lunatykującego Somusa, którego jeszcze nie znamy XD! Ale już się jaram i leżę ze śmiechu!
      tylnymi aspektami osobowości - widzę, że to określenie dopadło i ciebie XD!
      Iris i jej ojciec, który jest władcą stolicy. Dlaczego od razu widzę Ithiela XD?! WTF. Za często piszemy nasze opowiadania XD! Potem mam cały czas z nimi skojarzenia!
      Somus! Już gościa lubię XD! Jego chadzanie z piłą i recytowanie wierszy! Normalnie niczym Mickiewicz biorący halucyny, który stworzył dzięki temu Wielką Improwizację Konrada z Dziadów! *zryty mózg przed maturą, nawet nie wie o czym mówi XD*
      "Szybciej, człowieku, bo ta patelnia zapłonie jeszcze ogniem twojej silnej miłości do jajek" - a-ale ogniem miłości może płonąć tylko Naff pałająca miłością do Astleya ;_____;
      "– Ta patelnia się zarumieniła na mój widok!" - badum tsssssss XD!

      Usuń
    2. "– Somnuś trzyma paliwo do piły łańcuchowej w kartonie po mleku." - C-co? I w tym samym momencie spojrzałam na karton swojego 3,5% mleka ze zwątpieniem ;__;
      Strasznie zaczęłam lubić Willa XD nie wiem czemu, lubię tak bezwstydnie bezwstydnych *wtf* kolesi! Znaczy nie na żywo! *wspomnienie dupy pana P.*, ale w opowieściach XD! "- Bo akurat ty możesz to wiedzieć. Rżniesz tylko drzewa" i tekst: "- Wiesz co jeszcze zrobiłoby mi dobrze? – Uniósł brew Will, momentalnie zamieniając się w boskiego alvaro. – Ty. – Wskazał palcem na szatynkę, uśmiechając się szelmowsko od ucha do ucha." HUEHEHUEU XD. Kocham gościa <3.
      Pranie ludzkiego mózgu w pralce, bo ma brudne myśli - zawsze spoko! Ale Xenio, proszek by się bardziej przydał w celu prania! I koncentrat! Mogę pożyczyć, bardzo fajnie pachnie >D nadałby mózgowi niepowtarzalnej świeżości!
      - Bo nie – jako argument życia, badum tsss!
      "- Biedak stracił całą rodzinę w praniu, a ty chcesz go wyprać?" - C-co? XD Zapitalająca skarpeta? Super skarpeta? Xenio, już cię wielbię za przejaw twojej boskiej twórczości >D! No i wreszcie wiem kto to Amadeusz! *skojarzył mi sie z Mefisto :o*
      "– Miejsce kobiet jest w moim łóżku" - Will! BADUM TSSS XDD! Wygrał życie! A Xenia już lubię za nutellę >D! No, ale nie proszę o dzielenie się nią ze mną, bo prędzej zrobiłby ze mnie parówkę ;____; ej, ciekawe jak smakują parówki maczane w nutelli? Muszę zdegustować!
      – W takim razie rękę z twojej lewej musisz przenieść bardziej na prawo - COOOOOOOOOO XDDDD rozwalił mnie ahahha. I to jeszcze: "pocałuj mnie w dupę", "bardzo chętnie"! Will niszczy system zboczoności! Will na prezydenta! *taa, wtedy wszystkie kobiety chodziłyby nago ;___;*
      Aprilis? Białowłosy? AAAAAAAAAAA! Uosobienie Astleya! Moje kochanie zagubiło się wśród wariatów XDD! Ohohohoho. Już go wielbię, choć wiem, że pod koniec zabije bohaterkę! BANG XD!
      Podobal mi się motyw z "kwiecień plecień bo przeplata, trochę zimy, trochę lata!" zupełnie jak Astley XD! Trochę zimy, trochę lata huhuuhuh <3.
      Jeeej! A więc to Ast... Aprilis ją zdradził >D! Jak miło! Tak właśnie myślałam, że coś jest z nim nie tak! BANG! XD
      Smutne zakończenie ;__________; takie... niepasujące do reszty wesołej gromady. Nie lubię jak kogoś się zabija. Ueeee. Teraz ja go dopadnę i zadźgam tępym nożem ;____; mogę? MOGĘ! Dzięki! Nie pomoże mu nawet to, że jest podobny do Astleya! Taki bunt!
      Ej, shot jest genialny, serio. Szczególnie mocno podobał mi się początek i cała ta psychopatyczna elita! Ej, serio, przez chwilę nawet miałam ochotę do nich trafić! Na pewno bym się wpasowała huhuuhuhuh *tak bardzo*. Odrobinę inaczej przedstawiła się już sytuacja po przybyciu Aprilisa. W ogóle wtedy miałam wrażenie, że to nagle... zupełnie inny shot :o. Tak jakbyś połączyła dwa shoty. Zakońćzenie mnie nie pociesza ;_______; śmierć taka niefajna! Ale shot i tak boski <3 jaram się i chcę więcej króliczkowych shotów!

      Usuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^