Yay, po ponad dwóch tyglach - oto on! 56! Nikt nie tęskniiił! >D No. Z dedykacją dla Naffa, bo znak nimfy i "pod złotą pipą". Rozchmurz się!
Kiedy rano zeszłam na kuchni, chcąc zjeść śniadanie
jak cywilizowany człowiek, nie byłam sama. Sally krzątała się przy blatach,
zawzięcie smarując kanapki nutellą, woda w czajniku wrzała, a przy stole, z
twarzą schowaną w dłoniach, siedział Lucyfer. A raczej Luke, wierząc w to, że
zwolnili go z posady władcy Piekieł.
Zanim zdążył chociażby zerknąć na mnie ukradkiem,
już wracałam na górę. I zapewne udałoby mi się zakopać znów pod kołdrą i
poczekać, aż mój wujaszek się zmyje, gdyby nie Sally, która zagrodziła mi drogę
swoim drobnym ciałem i nożem ubrudzonym resztkami nutelli.
– A ty gdzie idziesz? – Uniosła brew, oblizując
koniec noża. Usta całe miała ubrudzone czekoladą, podobnie jak kawałek lewego
policzka i czubek nosa. Ciekawa byłam, ile przysmaku trafiło ze słoika na
kanapkę.
– Do pokoju – burknęłam, próbując ją wyminąć, jednak
zastąpiła mi drogę po raz drugi. Posłałam w jej stronę błagalne spojrzenie,
jednak jej wyraz twarzy pozostał niewzruszony.
– Zostajesz na wspólnym śniadaniu. – Oznajmiła
stanowczo, wskazując nożem na kuchnię. Obróciłam się przez ramię, a moje oczy
napotkały Lucka, który wpatrywał się we mnie dziwnie nostalgicznym,
jednocześnie pustym wzrokiem. Krwista czerwień jego tęczówek przygasła i
przybrała teraz wyblakły odcień. Odwróciłam wzrok, zanim zaczęłam dopatrywać
się w tym spojrzeniu czegoś więcej.
– Nie jestem głodna – mruknęłam niechętnie.
– Nie wmówisz mi, że to mój brzuch burczał jakąś
minutę temu, kiedy wchodziłaś do kuchni – prychnęła pogardliwie dziewczynka. – Spokojnie
mogłabyś takimi dźwiękami walenie pobudzać do życia.
– Spróbuj najpierw ty ze swoim chrapaniem –
odparowałam.
– Nie chrapię przecież. – Oburzyła się Sally,
marszcząc czoło. – Po prostu głośno wdycham powietrze!
Przewróciłam oczami i wyminęłam ją, udając się w
stronę schodów.
– Więc idę głośno powdychać powietrze do siebie –
mruknęłam.
– Stóóój – jęknęła już bezradnie Sally, uczepiając
się swoimi drobnymi łapkami mojej nogi, brudząc ją dodatkowo resztkami nutelli
na nożu. Skrzywiłam się pod nosem i zatrzymałam, zastanawiając się poważnie nad
tym, dlaczego jej po prostu nie zamrozić i nie zostawić samej sobie na jakiś
czas. – Proszę – dodała po chwili. – Porozmawiajcie ze sobą, chociaż
spróbujcie.
– Nie – mruknęłam zdawkowo, chcąc postawić stopę na
kolejnym stopniu schodów, jednak postać przy niej nie pozwoliła mi na to. Moje
zirytowanie rosło z każdą chwilą. Nie miałam najmniejszego zamiaru rozmawiać z
Lucyferem, nie chciałam nawet patrzeć w jego oczy, którym kiedyś ufałam. Kiedy
jeszcze byłam taka głupia, żeby mu zaufać.
Nie mogłam wciąż uwierzyć w to, że cała prawda
wyszła na jaw nieco ponad tydzień temu. Każdy dzień wydawał mi się niekończącą
męczarnią, podczas której mój umysł wciąż chciał zadawać sobie pytanie: „Czy to
aby na pewno jest prawdziwe? Czy to nie kolejne złudzenie?”. Z przerażeniem
zaczęłam zauważać, że zaczynam zachowywać się jak zdesperowana nastolatka,
gotowa lada chwila popełnić samobójstwo z powodu wszystkich „problemów”, jakie
ją dręczyły. A to chłopak ją rzucił, a to rodzice nie rozumieli tego, że
musiała wymykać się po nocach do koleżanki, która nie potrafiła wybrać koloru
do paznokci, a potem zostawała już, żeby pomóc jej je pomalować i dobrać do
nich odpowiedni strój na jutro. Jednak moje nadgarstki wciąż pozostawały takie
same, ciało było wolne od blizn po cięciach, szyja nie miała śladów po
zaciskającym się na niej sznurze. Nie chciałam umierać, bo miałam dla kogo żyć,
jednocześnie jednak wolałam być martwa dla niektórych osób – w tym Lucyfera.
– Lucy. – Poprosiła mnie nieco drżącym tonem głosu
Sally, wbijając paznokcie w moją nogę. Powstrzymałam się od syku bólu,
przypominając sobie opowieść Emila o Collinie i cierpieniach, jakich doznał. –
Jedna rozmowa. Albo chociaż bądźcie ze sobą w tym samym pomieszczeniu. Jeśli
coś pójdzie nie tak, nie będę cię już zatrzymywać, obiecuję – wyszeptała cicho,
jakby przestawała wierzyć w to, że mnie przekona z każdym słowem wypływającym z
jej malinowych, słodkich ust.
Westchnęłam cicho, czując, jak moje zaciśnięte w
pięści dłonie – zły odruch – zaczynały się rozluźniać.
– Zjem tylko śniadanie – odpowiedziałam niechętnie.
– Potem wynoszę się na górę i mam nadzieję, że kiedy już to zrobię, on wyniesie
się z mojego domu.
Dziewczynka puściła moją nogę wolno i chwyciła moją
dłoń w delikatnym, aczkolwiek stanowczym uścisku, ciągnąc mnie do kuchni. Na
jej ustach malował się lekki, niewinny uśmiech, idealnie pasujący do jej
dziecięcej twarzyczki.
– Tak właściwie to dom Luke’a. – Wyjaśniła mi Sal,
zerkając na mnie niepewnie, jakbym miała za chwilę zacząć krzyczeć albo wyrywać
się z powodu tego faktu. Szatan okłamał mnie już w gorszych sprawach, więc ta
była dla mnie po prostu drobnostką. – Mieszkał tu jakiś czas temu, a kiedy
oddał się pracy, dom stał przez jakiś czas pusty.
I tylko czekał, aż wprowadzę się do niego ja i
usłyszę w nim tą piękną prawdę, mówiącą o tym, że całe moje życie były jednym,
wielkim kłamstwem. Świetnie.
Sally puściła moją rękę w wejściu do kuchni i
posłała w moją stronę zaniepokojone spojrzenie. Bała się, że ucieknę, że wrócę
na górę i jednak zakopię się pod kołdrą, oglądając resztę notatników ze
szkicami. Do tej pory większość rysunków w nich przedstawiała Rose,
sporadycznie widziałam Astleya, którego gardło naszkicowane na kartce miałam
ochotę wyszarpać gołymi rękoma.
Usiadłam przy stole jak najdalej od mojego wujaszka,
nie zaszczycając go nawet spojrzeniem moich fiołkowych oczu. Czułam na sobie
jednak jego wzrok, przewiercający mnie na wylot. Jednocześnie miałam wrażenie,
że powoli wnika w mój umysł i zwiedza jego zakamarki, chłonąc jak najwięcej,
jak i nieudolnie obija się o jego skorupę, próbując bezskutecznie się przez nią
przebić. Skrzywiłam się znacząco, chcąc dać Lucyferowi do zrozumienia, że nie
życzyłam sobie, aby na mnie patrzył. Czułam się z tym nieswojo i niezręcznie,
jakby ktoś chciał poznać wszystkie moje emocje, jednak nie udawało mu się to.
Natarczywy wzrok zniknął, a ja usłyszałam ciche, rozczarowane westchnienie
obok. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo Lucyfer się zmienił.
Przestał być impulsywny i energiczny, ten siedzący przede mną mężczyzna
prezentował kogoś całkiem innego. Kiedy tak garbił się przy stole, przypominał
wątłego i niskiego, jego czarne loki opadały na ramiona w nieładzie, czarna
koszulka była pognieciona w wielu miejscach. Ukradkiem spojrzałam na jego
twarz, bledszą o odcień niż zwykle, dziwnie szarą i zmęczoną. Pod przygasłymi,
czerwonymi oczyma kryły się rozległe cienie, oznaka bezsenności. Usta wydawały
się spierzchnięte i wiecznie skrzywione w smutnym półuśmiechu. Takiej osoby
nikt nigdy nie nazwałby Szatanem.
– Na co masz ochotę? – spytała Sally, kończąc
smarowanie ostatniej z kanapek nutellą. Ułożyła wszystkie kromki na talerzu,
przyozdabiając je nawet miętą – szkoda, że nie znalazła jej pięknie pachnących
liści, a torebkę z herbatą – układając ją na środku talerzyka, w wolnym
miejscu.
– Na zjedzenie śniadania w swoim pokoju – odparłam
ponuro, wystukując palcami monotonny rytm na blacie stołu i obserwując każdy
ruch dziewczynki. To, jak zalewała dwa kubki herbaty, przy okazji polewając
swój palec strumieniem wrzątku i wydając z siebie cienki, aczkolwiek głośny
pisk.
Zerwałam się z krzesła tak, jakbym ja także właśnie
się poparzyła i znalazłam się przy niej w dwóch susach. Jak się okazało –
Lucyfer także. Już trzymał dłoń Sally w swojej ręce i oglądał ją uważnie z
zastygłym poważnym wyrazem twarzy.
– Oparzenie drugiego stopnia. – Stwierdził odkrywczo
po chwili, pochylając się nad dziewczynką i przyglądając się obrzękowi
uważniej. Jego głos był zachrypnięty i dziwnie słaby. Warknęłam cicho ze
zirytowaniem i odepchnęłam go lekko od rannej, która jęczała cicho z bólu,
podskakując w miejscu.
– Bieżąca woda – mruknęłam do siebie, odkręcając
kurek od zlewu i wkładając pod strumień płynu drobną dłoń Sally, która
uspokoiła się na chwilę. Lucyfer przyglądał mi się z lekkim cieniem
niezadowolenia, ukrytym jednak pod sporą warstwą zdziwienia i swojego rodzaju
dumy. – Lód. – Odezwałam się po chwili, licząc na to, że zrozumie, o co mi
chodziło. – Trzeba będzie obłożyć to lodem.
– Obłóżcie żelkami – jęknęła w odpowiedzi ranna.
Mężczyzna wyciągnął worek lodu z zamrażarki, kładąc
go obok mnie w milczeniu razem z niebieską ścierką w czerwoną kratkę. Jednak
umiał logicznie myśleć, jeśli tego chciał.
– Lucy… – Zaczął, jednak zbyłam go machnięciem ręki.
Zamilknął posłusznie, a ja tkwiłam z dłonią Sally pod strumieniem wody przez
najbliższe kilka minut.
– Już dobrze – mruknęła pod nosem, patrząc na mnie
lekko zaczerwienionymi, niewinnymi oczyma, jakby chciała mi powiedzieć, że
poradzi sobie sama. Jednak nie zamierzałam jej odpuścić. Zawinęłam kostkę lodu
w ścierkę i przyłożyłam jej do oparzenia, uśmiechając się do niej ciepło i
chcąc ją w jakiś sposób pocieszyć. W ramach wdzięczności wystawiła w moją
stronę swój różowiutki język, co uczyniło ją tylko bardziej uroczą. Miałam
ochotę się zaśmiać, ale śmiech nie mógł wydobyć się z moich ust. Wysiliłam się
zmiast tego na coś, co powinno przypominać uśmiech, a było krzywym grymasem i
wyjęłam z szafki nad kuchenką apteczkę, wyciągając z niego opatrunek, który
zwilżyłam odrobinę i położyłam obok dziewczynki.
– Trzymaj ją tak jeszcze przez chwilę i przyłóż to
sobie do oparzenia, okej? – Uniosłam brew pytająco, a widząc, że moja
przyjaciółka kiwa niepewnie głową, odetchnęłam cicho z ulgą. Załatwione.
Pierwsza pomoc przy oparzeniach nie sprawiała mi problemów i miało to jakiś
powód. Oparłam się o kuchenny blat, mrużąc oczy i skupiając się intensywnie na
dzisiejszym śnie.
Był w nim Astley, może o dwa lub trzy lata młodszy
niż obecnie. Siedziałam razem z nim w jego pokoju, wsłuchując się w czysty głos
przytulający mnie do piersi idealnego śpiewu. Chciałam zatrzymać się w nim już
na zawsze, śledząc rytm bicia jego serca, który wydawał się być tylko kolejnym
elementem piosenki rozlegający się wokół. Czułam się tak, jakby moje serce było
klawiszami pianina, w które delikatnie uderzała melodia, pobudzając je do
życia. Czułam się tak, jakby muzyka była czymś niezbędnym do życia, czymś, w
czym chciałam tkwić, szkicując swoje rysunki i odpływając myślami gdzieś
daleko, poza góry, doliny i morza. Czułam się tak, jakbym była elementem tej
piosenki, jednocześnie nie robiąc nic.
A potem zapłonęły firanki w oknie, a razem z nimi
Astley, zaś piosenkę przerwał mój pisk przerażenia, niosący się po całym domu.
Teraz przypomniałam sobie, że takie sytuacje
zdarzały się dość często i musiałam się braciszkiem zaopiekować, opatrując
wszystkie jego poparzenia. Pamiętałam nagłą szorstkość jego skóry, kiedy
przejeżdżałam po niej delikatnie palcem i trafiałam na zranione miejsce,
pamiętałam, jak jego usta wykrzywiał grymas bólu zmieszanego z zadowoleniem.
Tak, kiedyś zajmowałam się nim prawie codziennie, kiedy tak nagle stawał w
płomieniach. Nigdy nie wydawał się być tym zaskoczony, ale też nigdy nie chciał
mi zdradzić, dlaczego tak się działo. Kiedy zastanawiałam się nad tym dzisiaj,
mógł po prostu nie panować nad swoimi mocami w tym wieku i podpalać przypadkiem
niewinne przedmioty i – całkiem przypadkiem – siebie. Dziwiło mnie to, że ktoś,
kto sam włada ogniem, nie jest na niego odporny.
Zanim zdążyłam się wyrwać z zamyśleń, zauważyłam, że
Lucyfer znów stoi przy Sally i ogląda uważnie jej dłoń. Chciałam już zacząć
długi wykład o tym, że nie powinien ruszać oparzonej ręki, za to jak
najbardziej w porządku byłoby, gdyby wreszcie się stąd wyniósł, jednak
zauważyłam na wskazującym palcu spływającą z niego krew. Zmierzyłam wzrokiem
blat, gdzie na desce do krojenia leżał cichy oprawca – kawałek pomidora – oraz
nóż, lekko zakrwawiony na końcu ostrza.
I tak właśnie w jednej chwili chciałam wydrzeć się
na dziewczynkę, a nie na Lucyfera.
Podeszłam do niej, zerkając na drobną ranę, z której
sączyła się rubinowa ciesz, błądząc po dłoni, nadgarstku i przedramieniu, by w
końcu skapnąć na podłogę i zostawić na niej niewielką, ledwo dostrzegalną
plamę.
Lucyfer uprzedził mnie w działaniu i przemył ranę
wacikiem, który Sally miała przyłożyć sobie do oparzenia, po czym sprawnym
ruchem wyjął z apteczki wodę utlenioną i zdezynfekował ranę przy jękach
pacjentki. Przyglądałam się mu w ciszy, dając mu wolną rękę co do pomocy mojej
małej, aczkolwiek buntowniczej przyjaciółeczce. Skoro wcześniej nie dałam mu
szansy na pomoc przy opatrywaniu oparzenia, niech wykaże się teraz, przy
drobnym przecięciu nożem.
Kiedy rana była już zdezynfekowana, a ręka czysta,
Lucek nakleił na nią plaster, po czym szperał przez chwilę w szufladzie w
poszukiwaniu czarnego długopisu. Nakreślił na opatrunku krzywą, uśmiechniętą
buźkę i sam również wysilił się na ciepły uśmiech w stronę Sally, która
nachmurzona wpatrywała się tępo w palec, jakby myślała, że już dawno jej
odpadnie i zostanie pierwszym na świecie pingwinem o dziewięciu palcach – tyle
że pingwiny nie miały palców, a ona wciąż miała ich dziesięć.
– Dobra robota – mruknęłam niechętnie, decydując się
jednak na jakiekolwiek słowa, które mogłabym skierować do Lucyfera. Te były
neutralne i nie sprawiały, że możnaby było nawiązać kolejny temat. Idealnie. –
Śniadanie zrobię sobie sama, Sal – westchnęłam, wyciągając z szafki talerz i
układając na nim kromkę chleba, posmarowanego już uprzednio masłem. – Kuchnia
chyba dzisiaj ci nie służy – dodałam, krojąc pomidora i układając jego kawałki
na kanapce, po czym wzięłam w drugą dłoń kubek z herbatą i usiadłam przy stole,
obserwując bacznie Lucyfera, który również zaszczycił mnie swoją obecnością
przy nim.
– A wy się dziwicie, że jem tak dużo żelków –
burknęła pod nosem dziewczynka, tym razem słuchając mojej rady i okładając
oparzenie nowym, zwilżonym opatrunkiem.
Przewróciłam oczami i zaczęłam jeść, koncentrując
się na smaku kanapki, a nie chociażby na oczach Lucka, świdrujących mnie po raz
drugi. Kiedy nawet to nie pomogło, zaczęłam myśleć o herbacie, ale zaraz na
myśl o niej przychodziła mi Cleo, a razem z nią – Jeźdźcy Chaosu. Przypomniałam
sobie, jak wczoraj Czyścicielka wpadła do mnie koło czwartej nad ranem,
wręczając mi gruby plik kartek i poważnym wyrazem twarzy. Prosiła, żebym
wywiesiła to w szkole i paru miejscach po drodze, po czym zniknęła, trzaskając
drzwiami. Za jej ramieniem dostrzegłam wciąż zapłakaną Naff, trzymającą w
drżących dłoniach pudło chusteczek i Abigail, stojącą obok, jakby pilnowała,
aby jej towarzyszka nie zemdlała lada moment. Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się
do tego, że Dziwaczne Quatro było teraz Trio. Brakowało mi w nim złotowłosej
czupryny, która przytulałaby teraz Naff, szepcząc jej pod nosem jakieś słowa
pocieszenia.
Jak się okazało, pliki kartek, które wręczyła mi
Cleo, były ogłoszeniami o poszukiwanym Jeźdźcy Chaosu, z nakreśloną godziną i
miejscem castingu na niego. Najwyraźniej Abby i Miachar nie próżnowały,
próbując zapełnić lukę w drużynie. Z jednej strony dziwiłam się, że pozbierały
się tak szybko po śmierci swojej towarzyszki, z drugiej jednak wiedziałam, że w
czwórkę miały o wiele mniejsze szanse.
Po zjedzeniu kanapki chwyciłam kubek w dłoń i pomimo
protestów Sally, wyszłam z kuchni, kierując się do swojego pokoju. Wciąż czułam
na sobie wzrok Lucyfera, przebijający moje wnętrze coraz głębiej z każdą
sekundą. Moje oczy napotkały jego wzrok tylko raz i to w zupełności
wystarczyło, aby ujrzeć, jak bardzo wydawał się być zmęczony, zmizerowany i
smutny. Jakby ktoś właśnie odebrał mu wielką cząstkę życia, którą kochał i nad
którą pracował. Gdzieś w środku poczułam ukłucie zadowolenia – teraz sam
wiedział, jak to jest, kiedy traciło się chociażby cząstkę swojego życia. Znał teraz
chociaż część uczuć, jakie mną władały.
Pokój przywitał mnie znajomym, przyjemnym zapachem i
rozwaloną na łóżku kołdrą, której nie zdążyłam rano pościelić. Na biurku
piętrzyły się kolorowe notesy z moimi szkicami, które przeglądałam przed snem,
na podłodze walały się brudne ubrania i szkolny plecak, którego nie zamierzałam
już narzucić na ramię i pomaszerować z nim do szkoły. Usiadłam na łóżku,
odkładając kubek z herbatą na szafkę nocną i oparłam głowę o ścianę, czując,
jak słodki sen ogarnia mnie nagle i przyjmuje w swoje ramiona, z których po
chwili zostałam wyszarpana brutalnie i wciągnięta do zupełnie innych, bolesnych
objęć z ostrymi kolcami w dłoniach, wbijającymi się w moje ciało głębiej i
głębiej. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że krzyk, który rozlegał się po
pokoju, wydobywał się z moich ust.
Jak nikt nie tęsknił, jak ja tęskniłam ;____;? Królik, mendo mała! Ueee. Poza tym dziękuję za dedykacje, jak zwykle łezka zakręciła się w oku. Rozchmurzam się dla ciebie. Patrz jakiego mam banana na ryjku! *banan* Huhu!
OdpowiedzUsuńJeeeeeeee! Jest nutella jest impreza! Ostatnio była na promocji w Auchanie, a więc też sobie kupiłam! >D
Luuuceeek! Dawno cię nie było! Coś taki zdołowany :c? Zjedz nutellę, będzie ci lepiej! A jak nie to narysujemy ci z Królikiem znak nimfy na cycku! Też cię pocieszy!
To "bycie martwym dla niektórych osób" skojarzyło mi się z Astleyem >D hueheuhueeu. Pomijając! No, właśnie Lucy! Nie zachowujesz się jak te wszystkie nastolatki, które udają emo i się tną i topią w kiblu i skaczą z okien i w ogóle, nie wiem co teraz robią nastolatki, może coś nowego, bo... od dwóch lat nie jestem już nastolatką *taki ból ;___;* No! Bynaajmniej Lucy ma gorsze problemy niż typowe nastolatki! W końcu... w końcu nie jest człowiekiem! NO!
"z każdym słowem wypływającym z jej malinowych, słodkich ust." - zabrzmiało trochę, jakby Lucy chciała ich skosztować :ooooooooooooo!
Ten opis Lucka ;_____; jaki wybiedzony. Ciekawe co mu się dzieje? Może w depresje popada? Matko! Do lekarza! Do psychiatry!
Małe zastrzeżenie XDD! Bo oparzenia II stopnia nie można stwierdzić po kilku sekundach od zdarzenia! Dopiero po pewnej chwili robi się pęcherz! Noo! *Naff tak często robiła sobie oparzenia II stopnia w pracy ;____;*. W ogóle ta troskliwość Lucka i Lucy. Ej, Lucek i Lucy. Huehueu. Tak podobnie.
"– Obłóżcie żelkami – jęknęła w odpowiedzi ranna." - żelki, sens życia Sally. Ciekawe co by powiedziała na żelko-stonogi <3.
I wzmianka o Astleyu uhuhuhu. O, Astley kiedyś nie panował nad swoją mocą :o? A to ciekawe! Może po prostu była tak wielkaaaaaa!
Matkoooo. Lucek zrobił minkę na plasterku Sally, jak Astley zrobił kiedyś na plasterku Naff <3 widać podobieństwo, które... wcale mnie nie dziwi huehuehue.
No i jakby Królik zniknął tak naprawdę to też bym płakała dniami i nocami, a więc całkowicie utożsamiam się z łowcową Naff ;_______; w... w ogóle zachciało mi się płakać, bo przecież teraz też nie ma przy mnie Królika ueeeee!
Nabór na nowego członka? A ja myślałam, że to kartki z napisem: "Poszukiwana!" odnoszące się do Królika ueeee, to takie bezduszne ;____;
Ta ostatnia scena była niepokojąca :o czo tam się dzieje?! Następny rozdział chcę! Ueeeeeeeeeeee!
Cześć :)
OdpowiedzUsuńEj no, mając do wyboru siedzenie w pokoju a śniadanie, kiedy to się wcześniej leżakowało? Ja mimo wszystko wybrałabym jedzenie, jakaś kolej rzeczy musi być zachowana.
Sally rani się (pigwinek-masochista? WTF?!), by Lucy i Lucek nawiązali jakiś kontakt. Wzrokowy się liczy, żeby nie było.
Opis mężczyzny jeszcze nie tak dawno będącego Szatanem jest smutny i odrobinę zastanawiający. Co takiego się stało, że wywalili go z posady? Czerwone oczy nie mają już swojego blasku, jak mnie to cholernie boli!
Tak, czwarta rano to idealna pora na informację o naborze!
Lecę dalej. ;)