środa, 2 września 2015

Rozdział pięćdziesiąty szósty - Śniadanie

Yay, po ponad dwóch tyglach - oto on! 56! Nikt nie tęskniiił! >D No. Z dedykacją dla Naffa, bo znak nimfy i "pod złotą pipą". Rozchmurz się!


Kiedy rano zeszłam na kuchni, chcąc zjeść śniadanie jak cywilizowany człowiek, nie byłam sama. Sally krzątała się przy blatach, zawzięcie smarując kanapki nutellą, woda w czajniku wrzała, a przy stole, z twarzą schowaną w dłoniach, siedział Lucyfer. A raczej Luke, wierząc w to, że zwolnili go z posady władcy Piekieł.
Zanim zdążył chociażby zerknąć na mnie ukradkiem, już wracałam na górę. I zapewne udałoby mi się zakopać znów pod kołdrą i poczekać, aż mój wujaszek się zmyje, gdyby nie Sally, która zagrodziła mi drogę swoim drobnym ciałem i nożem ubrudzonym resztkami nutelli.
– A ty gdzie idziesz? – Uniosła brew, oblizując koniec noża. Usta całe miała ubrudzone czekoladą, podobnie jak kawałek lewego policzka i czubek nosa. Ciekawa byłam, ile przysmaku trafiło ze słoika na kanapkę.
– Do pokoju – burknęłam, próbując ją wyminąć, jednak zastąpiła mi drogę po raz drugi. Posłałam w jej stronę błagalne spojrzenie, jednak jej wyraz twarzy pozostał niewzruszony.
– Zostajesz na wspólnym śniadaniu. – Oznajmiła stanowczo, wskazując nożem na kuchnię. Obróciłam się przez ramię, a moje oczy napotkały Lucka, który wpatrywał się we mnie dziwnie nostalgicznym, jednocześnie pustym wzrokiem. Krwista czerwień jego tęczówek przygasła i przybrała teraz wyblakły odcień. Odwróciłam wzrok, zanim zaczęłam dopatrywać się w tym spojrzeniu czegoś więcej.
– Nie jestem głodna – mruknęłam niechętnie.
– Nie wmówisz mi, że to mój brzuch burczał jakąś minutę temu, kiedy wchodziłaś do kuchni – prychnęła pogardliwie dziewczynka. – Spokojnie mogłabyś takimi dźwiękami walenie pobudzać do życia.
– Spróbuj najpierw ty ze swoim chrapaniem – odparowałam.
– Nie chrapię przecież. – Oburzyła się Sally, marszcząc czoło. – Po prostu głośno wdycham powietrze!
Przewróciłam oczami i wyminęłam ją, udając się w stronę schodów.
– Więc idę głośno powdychać powietrze do siebie – mruknęłam.
– Stóóój – jęknęła już bezradnie Sally, uczepiając się swoimi drobnymi łapkami mojej nogi, brudząc ją dodatkowo resztkami nutelli na nożu. Skrzywiłam się pod nosem i zatrzymałam, zastanawiając się poważnie nad tym, dlaczego jej po prostu nie zamrozić i nie zostawić samej sobie na jakiś czas. – Proszę – dodała po chwili. – Porozmawiajcie ze sobą, chociaż spróbujcie.
– Nie – mruknęłam zdawkowo, chcąc postawić stopę na kolejnym stopniu schodów, jednak postać przy niej nie pozwoliła mi na to. Moje zirytowanie rosło z każdą chwilą. Nie miałam najmniejszego zamiaru rozmawiać z Lucyferem, nie chciałam nawet patrzeć w jego oczy, którym kiedyś ufałam. Kiedy jeszcze byłam taka głupia, żeby mu zaufać.
Nie mogłam wciąż uwierzyć w to, że cała prawda wyszła na jaw nieco ponad tydzień temu. Każdy dzień wydawał mi się niekończącą męczarnią, podczas której mój umysł wciąż chciał zadawać sobie pytanie: „Czy to aby na pewno jest prawdziwe? Czy to nie kolejne złudzenie?”. Z przerażeniem zaczęłam zauważać, że zaczynam zachowywać się jak zdesperowana nastolatka, gotowa lada chwila popełnić samobójstwo z powodu wszystkich „problemów”, jakie ją dręczyły. A to chłopak ją rzucił, a to rodzice nie rozumieli tego, że musiała wymykać się po nocach do koleżanki, która nie potrafiła wybrać koloru do paznokci, a potem zostawała już, żeby pomóc jej je pomalować i dobrać do nich odpowiedni strój na jutro. Jednak moje nadgarstki wciąż pozostawały takie same, ciało było wolne od blizn po cięciach, szyja nie miała śladów po zaciskającym się na niej sznurze. Nie chciałam umierać, bo miałam dla kogo żyć, jednocześnie jednak wolałam być martwa dla niektórych osób – w tym Lucyfera.
– Lucy. – Poprosiła mnie nieco drżącym tonem głosu Sally, wbijając paznokcie w moją nogę. Powstrzymałam się od syku bólu, przypominając sobie opowieść Emila o Collinie i cierpieniach, jakich doznał. – Jedna rozmowa. Albo chociaż bądźcie ze sobą w tym samym pomieszczeniu. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie będę cię już zatrzymywać, obiecuję – wyszeptała cicho, jakby przestawała wierzyć w to, że mnie przekona z każdym słowem wypływającym z jej malinowych, słodkich ust.
Westchnęłam cicho, czując, jak moje zaciśnięte w pięści dłonie – zły odruch – zaczynały się rozluźniać.
– Zjem tylko śniadanie – odpowiedziałam niechętnie. – Potem wynoszę się na górę i mam nadzieję, że kiedy już to zrobię, on wyniesie się z mojego domu.
Dziewczynka puściła moją nogę wolno i chwyciła moją dłoń w delikatnym, aczkolwiek stanowczym uścisku, ciągnąc mnie do kuchni. Na jej ustach malował się lekki, niewinny uśmiech, idealnie pasujący do jej dziecięcej twarzyczki.
– Tak właściwie to dom Luke’a. – Wyjaśniła mi Sal, zerkając na mnie niepewnie, jakbym miała za chwilę zacząć krzyczeć albo wyrywać się z powodu tego faktu. Szatan okłamał mnie już w gorszych sprawach, więc ta była dla mnie po prostu drobnostką. – Mieszkał tu jakiś czas temu, a kiedy oddał się pracy, dom stał przez jakiś czas pusty.
I tylko czekał, aż wprowadzę się do niego ja i usłyszę w nim tą piękną prawdę, mówiącą o tym, że całe moje życie były jednym, wielkim kłamstwem. Świetnie.
Sally puściła moją rękę w wejściu do kuchni i posłała w moją stronę zaniepokojone spojrzenie. Bała się, że ucieknę, że wrócę na górę i jednak zakopię się pod kołdrą, oglądając resztę notatników ze szkicami. Do tej pory większość rysunków w nich przedstawiała Rose, sporadycznie widziałam Astleya, którego gardło naszkicowane na kartce miałam ochotę wyszarpać gołymi rękoma.
Usiadłam przy stole jak najdalej od mojego wujaszka, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem moich fiołkowych oczu. Czułam na sobie jednak jego wzrok, przewiercający mnie na wylot. Jednocześnie miałam wrażenie, że powoli wnika w mój umysł i zwiedza jego zakamarki, chłonąc jak najwięcej, jak i nieudolnie obija się o jego skorupę, próbując bezskutecznie się przez nią przebić. Skrzywiłam się znacząco, chcąc dać Lucyferowi do zrozumienia, że nie życzyłam sobie, aby na mnie patrzył. Czułam się z tym nieswojo i niezręcznie, jakby ktoś chciał poznać wszystkie moje emocje, jednak nie udawało mu się to. Natarczywy wzrok zniknął, a ja usłyszałam ciche, rozczarowane westchnienie obok. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo Lucyfer się zmienił. Przestał być impulsywny i energiczny, ten siedzący przede mną mężczyzna prezentował kogoś całkiem innego. Kiedy tak garbił się przy stole, przypominał wątłego i niskiego, jego czarne loki opadały na ramiona w nieładzie, czarna koszulka była pognieciona w wielu miejscach. Ukradkiem spojrzałam na jego twarz, bledszą o odcień niż zwykle, dziwnie szarą i zmęczoną. Pod przygasłymi, czerwonymi oczyma kryły się rozległe cienie, oznaka bezsenności. Usta wydawały się spierzchnięte i wiecznie skrzywione w smutnym półuśmiechu. Takiej osoby nikt nigdy nie nazwałby Szatanem.
– Na co masz ochotę? – spytała Sally, kończąc smarowanie ostatniej z kanapek nutellą. Ułożyła wszystkie kromki na talerzu, przyozdabiając je nawet miętą – szkoda, że nie znalazła jej pięknie pachnących liści, a torebkę z herbatą – układając ją na środku talerzyka, w wolnym miejscu.
– Na zjedzenie śniadania w swoim pokoju – odparłam ponuro, wystukując palcami monotonny rytm na blacie stołu i obserwując każdy ruch dziewczynki. To, jak zalewała dwa kubki herbaty, przy okazji polewając swój palec strumieniem wrzątku i wydając z siebie cienki, aczkolwiek głośny pisk.
Zerwałam się z krzesła tak, jakbym ja także właśnie się poparzyła i znalazłam się przy niej w dwóch susach. Jak się okazało – Lucyfer także. Już trzymał dłoń Sally w swojej ręce i oglądał ją uważnie z zastygłym poważnym wyrazem twarzy.
– Oparzenie drugiego stopnia. – Stwierdził odkrywczo po chwili, pochylając się nad dziewczynką i przyglądając się obrzękowi uważniej. Jego głos był zachrypnięty i dziwnie słaby. Warknęłam cicho ze zirytowaniem i odepchnęłam go lekko od rannej, która jęczała cicho z bólu, podskakując w miejscu.
– Bieżąca woda – mruknęłam do siebie, odkręcając kurek od zlewu i wkładając pod strumień płynu drobną dłoń Sally, która uspokoiła się na chwilę. Lucyfer przyglądał mi się z lekkim cieniem niezadowolenia, ukrytym jednak pod sporą warstwą zdziwienia i swojego rodzaju dumy. – Lód. – Odezwałam się po chwili, licząc na to, że zrozumie, o co mi chodziło. – Trzeba będzie obłożyć to lodem.
– Obłóżcie żelkami – jęknęła w odpowiedzi ranna.
Mężczyzna wyciągnął worek lodu z zamrażarki, kładąc go obok mnie w milczeniu razem z niebieską ścierką w czerwoną kratkę. Jednak umiał logicznie myśleć, jeśli tego chciał.
– Lucy… – Zaczął, jednak zbyłam go machnięciem ręki. Zamilknął posłusznie, a ja tkwiłam z dłonią Sally pod strumieniem wody przez najbliższe kilka minut.
– Już dobrze – mruknęła pod nosem, patrząc na mnie lekko zaczerwienionymi, niewinnymi oczyma, jakby chciała mi powiedzieć, że poradzi sobie sama. Jednak nie zamierzałam jej odpuścić. Zawinęłam kostkę lodu w ścierkę i przyłożyłam jej do oparzenia, uśmiechając się do niej ciepło i chcąc ją w jakiś sposób pocieszyć. W ramach wdzięczności wystawiła w moją stronę swój różowiutki język, co uczyniło ją tylko bardziej uroczą. Miałam ochotę się zaśmiać, ale śmiech nie mógł wydobyć się z moich ust. Wysiliłam się zmiast tego na coś, co powinno przypominać uśmiech, a było krzywym grymasem i wyjęłam z szafki nad kuchenką apteczkę, wyciągając z niego opatrunek, który zwilżyłam odrobinę i położyłam obok dziewczynki.
– Trzymaj ją tak jeszcze przez chwilę i przyłóż to sobie do oparzenia, okej? – Uniosłam brew pytająco, a widząc, że moja przyjaciółka kiwa niepewnie głową, odetchnęłam cicho z ulgą. Załatwione. Pierwsza pomoc przy oparzeniach nie sprawiała mi problemów i miało to jakiś powód. Oparłam się o kuchenny blat, mrużąc oczy i skupiając się intensywnie na dzisiejszym śnie.
Był w nim Astley, może o dwa lub trzy lata młodszy niż obecnie. Siedziałam razem z nim w jego pokoju, wsłuchując się w czysty głos przytulający mnie do piersi idealnego śpiewu. Chciałam zatrzymać się w nim już na zawsze, śledząc rytm bicia jego serca, który wydawał się być tylko kolejnym elementem piosenki rozlegający się wokół. Czułam się tak, jakby moje serce było klawiszami pianina, w które delikatnie uderzała melodia, pobudzając je do życia. Czułam się tak, jakby muzyka była czymś niezbędnym do życia, czymś, w czym chciałam tkwić, szkicując swoje rysunki i odpływając myślami gdzieś daleko, poza góry, doliny i morza. Czułam się tak, jakbym była elementem tej piosenki, jednocześnie nie robiąc nic.
A potem zapłonęły firanki w oknie, a razem z nimi Astley, zaś piosenkę przerwał mój pisk przerażenia, niosący się po całym domu.
Teraz przypomniałam sobie, że takie sytuacje zdarzały się dość często i musiałam się braciszkiem zaopiekować, opatrując wszystkie jego poparzenia. Pamiętałam nagłą szorstkość jego skóry, kiedy przejeżdżałam po niej delikatnie palcem i trafiałam na zranione miejsce, pamiętałam, jak jego usta wykrzywiał grymas bólu zmieszanego z zadowoleniem. Tak, kiedyś zajmowałam się nim prawie codziennie, kiedy tak nagle stawał w płomieniach. Nigdy nie wydawał się być tym zaskoczony, ale też nigdy nie chciał mi zdradzić, dlaczego tak się działo. Kiedy zastanawiałam się nad tym dzisiaj, mógł po prostu nie panować nad swoimi mocami w tym wieku i podpalać przypadkiem niewinne przedmioty i – całkiem przypadkiem – siebie. Dziwiło mnie to, że ktoś, kto sam włada ogniem, nie jest na niego odporny.
Zanim zdążyłam się wyrwać z zamyśleń, zauważyłam, że Lucyfer znów stoi przy Sally i ogląda uważnie jej dłoń. Chciałam już zacząć długi wykład o tym, że nie powinien ruszać oparzonej ręki, za to jak najbardziej w porządku byłoby, gdyby wreszcie się stąd wyniósł, jednak zauważyłam na wskazującym palcu spływającą z niego krew. Zmierzyłam wzrokiem blat, gdzie na desce do krojenia leżał cichy oprawca – kawałek pomidora – oraz nóż, lekko zakrwawiony na końcu ostrza.
I tak właśnie w jednej chwili chciałam wydrzeć się na dziewczynkę, a nie na Lucyfera.
Podeszłam do niej, zerkając na drobną ranę, z której sączyła się rubinowa ciesz, błądząc po dłoni, nadgarstku i przedramieniu, by w końcu skapnąć na podłogę i zostawić na niej niewielką, ledwo dostrzegalną plamę.
Lucyfer uprzedził mnie w działaniu i przemył ranę wacikiem, który Sally miała przyłożyć sobie do oparzenia, po czym sprawnym ruchem wyjął z apteczki wodę utlenioną i zdezynfekował ranę przy jękach pacjentki. Przyglądałam się mu w ciszy, dając mu wolną rękę co do pomocy mojej małej, aczkolwiek buntowniczej przyjaciółeczce. Skoro wcześniej nie dałam mu szansy na pomoc przy opatrywaniu oparzenia, niech wykaże się teraz, przy drobnym przecięciu nożem.
Kiedy rana była już zdezynfekowana, a ręka czysta, Lucek nakleił na nią plaster, po czym szperał przez chwilę w szufladzie w poszukiwaniu czarnego długopisu. Nakreślił na opatrunku krzywą, uśmiechniętą buźkę i sam również wysilił się na ciepły uśmiech w stronę Sally, która nachmurzona wpatrywała się tępo w palec, jakby myślała, że już dawno jej odpadnie i zostanie pierwszym na świecie pingwinem o dziewięciu palcach – tyle że pingwiny nie miały palców, a ona wciąż miała ich dziesięć.
– Dobra robota – mruknęłam niechętnie, decydując się jednak na jakiekolwiek słowa, które mogłabym skierować do Lucyfera. Te były neutralne i nie sprawiały, że możnaby było nawiązać kolejny temat. Idealnie. – Śniadanie zrobię sobie sama, Sal – westchnęłam, wyciągając z szafki talerz i układając na nim kromkę chleba, posmarowanego już uprzednio masłem. – Kuchnia chyba dzisiaj ci nie służy – dodałam, krojąc pomidora i układając jego kawałki na kanapce, po czym wzięłam w drugą dłoń kubek z herbatą i usiadłam przy stole, obserwując bacznie Lucyfera, który również zaszczycił mnie swoją obecnością przy nim.
– A wy się dziwicie, że jem tak dużo żelków – burknęła pod nosem dziewczynka, tym razem słuchając mojej rady i okładając oparzenie nowym, zwilżonym opatrunkiem.
Przewróciłam oczami i zaczęłam jeść, koncentrując się na smaku kanapki, a nie chociażby na oczach Lucka, świdrujących mnie po raz drugi. Kiedy nawet to nie pomogło, zaczęłam myśleć o herbacie, ale zaraz na myśl o niej przychodziła mi Cleo, a razem z nią – Jeźdźcy Chaosu. Przypomniałam sobie, jak wczoraj Czyścicielka wpadła do mnie koło czwartej nad ranem, wręczając mi gruby plik kartek i poważnym wyrazem twarzy. Prosiła, żebym wywiesiła to w szkole i paru miejscach po drodze, po czym zniknęła, trzaskając drzwiami. Za jej ramieniem dostrzegłam wciąż zapłakaną Naff, trzymającą w drżących dłoniach pudło chusteczek i Abigail, stojącą obok, jakby pilnowała, aby jej towarzyszka nie zemdlała lada moment. Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do tego, że Dziwaczne Quatro było teraz Trio. Brakowało mi w nim złotowłosej czupryny, która przytulałaby teraz Naff, szepcząc jej pod nosem jakieś słowa pocieszenia.
Jak się okazało, pliki kartek, które wręczyła mi Cleo, były ogłoszeniami o poszukiwanym Jeźdźcy Chaosu, z nakreśloną godziną i miejscem castingu na niego. Najwyraźniej Abby i Miachar nie próżnowały, próbując zapełnić lukę w drużynie. Z jednej strony dziwiłam się, że pozbierały się tak szybko po śmierci swojej towarzyszki, z drugiej jednak wiedziałam, że w czwórkę miały o wiele mniejsze szanse.
Po zjedzeniu kanapki chwyciłam kubek w dłoń i pomimo protestów Sally, wyszłam z kuchni, kierując się do swojego pokoju. Wciąż czułam na sobie wzrok Lucyfera, przebijający moje wnętrze coraz głębiej z każdą sekundą. Moje oczy napotkały jego wzrok tylko raz i to w zupełności wystarczyło, aby ujrzeć, jak bardzo wydawał się być zmęczony, zmizerowany i smutny. Jakby ktoś właśnie odebrał mu wielką cząstkę życia, którą kochał i nad którą pracował. Gdzieś w środku poczułam ukłucie zadowolenia – teraz sam wiedział, jak to jest, kiedy traciło się chociażby cząstkę swojego życia. Znał teraz chociaż część uczuć, jakie mną władały.
Pokój przywitał mnie znajomym, przyjemnym zapachem i rozwaloną na łóżku kołdrą, której nie zdążyłam rano pościelić. Na biurku piętrzyły się kolorowe notesy z moimi szkicami, które przeglądałam przed snem, na podłodze walały się brudne ubrania i szkolny plecak, którego nie zamierzałam już narzucić na ramię i pomaszerować z nim do szkoły. Usiadłam na łóżku, odkładając kubek z herbatą na szafkę nocną i oparłam głowę o ścianę, czując, jak słodki sen ogarnia mnie nagle i przyjmuje w swoje ramiona, z których po chwili zostałam wyszarpana brutalnie i wciągnięta do zupełnie innych, bolesnych objęć z ostrymi kolcami w dłoniach, wbijającymi się w moje ciało głębiej i głębiej. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że krzyk, który rozlegał się po pokoju, wydobywał się z moich ust.  



2 komentarze:

  1. Jak nikt nie tęsknił, jak ja tęskniłam ;____;? Królik, mendo mała! Ueee. Poza tym dziękuję za dedykacje, jak zwykle łezka zakręciła się w oku. Rozchmurzam się dla ciebie. Patrz jakiego mam banana na ryjku! *banan* Huhu!
    Jeeeeeeee! Jest nutella jest impreza! Ostatnio była na promocji w Auchanie, a więc też sobie kupiłam! >D
    Luuuceeek! Dawno cię nie było! Coś taki zdołowany :c? Zjedz nutellę, będzie ci lepiej! A jak nie to narysujemy ci z Królikiem znak nimfy na cycku! Też cię pocieszy!
    To "bycie martwym dla niektórych osób" skojarzyło mi się z Astleyem >D hueheuhueeu. Pomijając! No, właśnie Lucy! Nie zachowujesz się jak te wszystkie nastolatki, które udają emo i się tną i topią w kiblu i skaczą z okien i w ogóle, nie wiem co teraz robią nastolatki, może coś nowego, bo... od dwóch lat nie jestem już nastolatką *taki ból ;___;* No! Bynaajmniej Lucy ma gorsze problemy niż typowe nastolatki! W końcu... w końcu nie jest człowiekiem! NO!
    "z każdym słowem wypływającym z jej malinowych, słodkich ust." - zabrzmiało trochę, jakby Lucy chciała ich skosztować :ooooooooooooo!
    Ten opis Lucka ;_____; jaki wybiedzony. Ciekawe co mu się dzieje? Może w depresje popada? Matko! Do lekarza! Do psychiatry!
    Małe zastrzeżenie XDD! Bo oparzenia II stopnia nie można stwierdzić po kilku sekundach od zdarzenia! Dopiero po pewnej chwili robi się pęcherz! Noo! *Naff tak często robiła sobie oparzenia II stopnia w pracy ;____;*. W ogóle ta troskliwość Lucka i Lucy. Ej, Lucek i Lucy. Huehueu. Tak podobnie.
    "– Obłóżcie żelkami – jęknęła w odpowiedzi ranna." - żelki, sens życia Sally. Ciekawe co by powiedziała na żelko-stonogi <3.
    I wzmianka o Astleyu uhuhuhu. O, Astley kiedyś nie panował nad swoją mocą :o? A to ciekawe! Może po prostu była tak wielkaaaaaa!
    Matkoooo. Lucek zrobił minkę na plasterku Sally, jak Astley zrobił kiedyś na plasterku Naff <3 widać podobieństwo, które... wcale mnie nie dziwi huehuehue.
    No i jakby Królik zniknął tak naprawdę to też bym płakała dniami i nocami, a więc całkowicie utożsamiam się z łowcową Naff ;_______; w... w ogóle zachciało mi się płakać, bo przecież teraz też nie ma przy mnie Królika ueeeee!
    Nabór na nowego członka? A ja myślałam, że to kartki z napisem: "Poszukiwana!" odnoszące się do Królika ueeee, to takie bezduszne ;____;
    Ta ostatnia scena była niepokojąca :o czo tam się dzieje?! Następny rozdział chcę! Ueeeeeeeeeeee!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć :)
    Ej no, mając do wyboru siedzenie w pokoju a śniadanie, kiedy to się wcześniej leżakowało? Ja mimo wszystko wybrałabym jedzenie, jakaś kolej rzeczy musi być zachowana.
    Sally rani się (pigwinek-masochista? WTF?!), by Lucy i Lucek nawiązali jakiś kontakt. Wzrokowy się liczy, żeby nie było.
    Opis mężczyzny jeszcze nie tak dawno będącego Szatanem jest smutny i odrobinę zastanawiający. Co takiego się stało, że wywalili go z posady? Czerwone oczy nie mają już swojego blasku, jak mnie to cholernie boli!
    Tak, czwarta rano to idealna pora na informację o naborze!

    Lecę dalej. ;)

    OdpowiedzUsuń

"- Ile to psychopatów można dziś spotkać na ulicach."

Każdy komentarz mnie motywuje, więc za każdy z osobna dziękuję! ^_____^